Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Bilans pięciolatki

Jak skorzystaliśmy na przystąpieniu do Unii

Na budowę dróg i autostrad dostaniemy ze środków unijnych 35 mld zł. Fot. Maciej Jeziorek/Forum Na budowę dróg i autostrad dostaniemy ze środków unijnych 35 mld zł. Fot. Maciej Jeziorek/Forum AN
Co łączy autostradę A4 Zgorzelec–Krzyżowa, pływalnię w Mławie i klub przedszkolaka w Boćkach? Wszystkie powstały dzięki dotacjom z Unii. Nie ma dziś Polaka, który nie skorzystałby na naszym członkostwie.
Polityka
Polityka

Droga do unijnych pieniędzy jest długa i usłana biznesplanami oraz formularzami. Trzeba wiedzieć, jak je wypełniać, bo jeden błąd i z dotacją można się pożegnać.

Inwestycje i miejsca pracy

Marek Dziduszko od lat prowadzi firmę szkoleniowo-doradczą MTD. Jeszcze przed 2004 r. uczył i doradzał, jak zdobyć, a potem umiejętnie wykorzystać fundusze unijne i robi to do dzisiaj. Sam zresztą korzysta z tego źródła, bo część jego szkoleń biznesowych jest dofinansowywana z programu Kapitał Ludzki. Obserwuje, jak przez te lata zmieniło się podejście przedstawicieli małego i średniego biznesu do unijnej pomocy i jak pod jej wpływem zmienia się sam sposób prowadzenia biznesu. Kiedyś, bywało, przychodził przedsiębiorca i mówił: niech mi pan wymyśli jakiś biznes i żeby Unia dała na to pieniądze.

Dziś to już nie do pomyślenia. Przedsiębiorcy nauczyli się korzystać z programów pomocowych. Nawet procedury, często dość uciążliwe, okazały się przydatne. Pisanie biznesplanów czy projektów dla wielu samorodnych przedsiębiorców okazało się szkołą nowoczesnego zarządzania – przekonuje Dziduszko.

Pięć lat po akcesji trudno ogarnąć skalę zmian, jakie się dokonały pod wpływem naszej obecności w UE. Najłatwiej policzyć pieniądze, podsumować tysiące inwestycji, które powstały lub powstają dzięki funduszom przedakcesyjnym i programom pomocowym. Te drogi, mosty, tory kolejowe, oczyszczalnie ścieków, budynki użyteczności publicznej. Można też zsumować kwoty, jakie otrzymali rolnicy w ramach dopłat bezpośrednich. Z liczeniem nie ma problemu, bo gospodarka unijnymi pieniędzmi jest przejrzysta. W latach 2004–2006 przyznano nam 12 mld euro (jeszcze wydajemy), a w ramach tzw. perspektywy 2007–2013 Polska może dostać 68 mld euro. Może, to nie znaczy musi. Konieczne jest zachowanie wymaganych procedur i zapewnienie krajowego współfinansowania. Wykorzystanie (absorpcja) środków unijnych jest więc dobrą szkołą dla administracji publicznej.

Na Magdalenę Jaworską, zastępcę dyrektora generalnego Dróg Krajowych i Autostrad, spada największa odpowiedzialność. Jest osobą bezpośrednio odpowiedzialną za wydatkowanie największej części unijnych pieniędzy. Plan budowy dróg i autostrad zakłada wydanie 121 mld zł, z czego 35 mld zł ma pochodzić ze środków Unii.

To największy program inwestycyjny realizowany w UE. Środki unijne bardzo przyspieszają i ułatwiają jego realizację, zwłaszcza że mogą służyć nie tylko do finansowania samej budowy, ale także całego procesu przygotowawczego – wyjaśnia dyr. Jaworska, zadowolona, że kilka dni wcześniej podpisała pierwszą umowę na wsparcie budowy drogi S7 Grójec–Białobrzegi z programu operacyjnego Infrastruktura i Środowisko. Przy całkowitym koszcie inwestycji wynoszącym 584 mln zł dofinansowanie wyniesie 553 mln zł.

Wkraczaliśmy w unijny świat z nadziejami, ale i nie bez obaw. Najpoważniejsze lęki dotyczyły pytania: czeka nas los beneficjenta czy płatnika? Część eurosceptycznych polityków i ekspertów, słysząc o nadziejach związanych z funduszami unijnymi, ironizowała, że owszem, UE nam da, ale jeśli wcześniej sami za to zapłacimy. Spór dotyczył tego, czy wpływy z unijnego budżetu, jakie otrzymamy, nie będą niższe od naszej składki członkowskiej. Problem nie był całkiem wydumany, bo dotyczył nie tylko gotowości Komisji Europejskiej do współfinansowania modernizacji naszego kraju, ale także naszych możliwości i sprawności w wykorzystywaniu przyznanych środków.

Rozliczenia są dość skomplikowane, bo wkład do budżetu UE poszczególnych państw pochodzi z wielu źródeł. Polska składka systematycznie rośnie. To efekt rosnącej zamożności kraju. W 2008 r. wyniosła nieco ponad 12 mld zł. W sumie po tych pięciu latach bilans okazuje się dla nas wyjątkowo korzystny: wpłaciliśmy do budżetu w sumie 12,7 mld euro, a otrzymaliśmy z niego ok. 26,6 mld.

Liczby mówią same za siebie - pięć lat Polski w Unii to pasmo gospodarczych suk

cesów. PKB, miara bogactwa kraju, wzrosło od 2004 r. o jedną trzecią, a bezrobocie spadło z 19 do niespełna 10 proc., po części dzięki otwarciu unijnych rynków pracy. Oczywiście na członkostwo w UE nałożyło się cykliczne ożywienie gospodarcze lat 2005-2008, ale nie byłoby ono tak silne, gdyby nie integracja europejska - to perspektywa wejścia do Wspólnoty przez ostatnich 20 lat napędzała polską modernizację i reformy. Dzięki niej ostatni boom był najsilniejszym po 1989 r.

Wskaźniki pokazują coś jeszcze: polska gospodarka gwałtownie się europeizuje. Produkujemy dla innych i kupujemy cudze towary - od wejścia do Unii eksport i import uległy podwojeniu, a obroty handlu zagranicznego skoczyły ze 136 do 259 mld euro. W europejskim podziale pracy Polsce przypada wciąż pośledniejsza część produkcji, ale stopniowo przechwytujemy też bardziej zyskowne działy - przykładem może być fabryka komputerów Della przeniesiona niedawno z Irlandii do nas.

W parze z integracją gospodarczą idzie większa ekspozycja na międzynarodowe kryzysy, ale i tu członkostwo w Unii przyniosło więcej korzyści niż zagrożeń. Brak wspólnej waluty okazał się słabością, ale sama przynależność do silnego bloku gospodarczego i perspektywa przyjęcia euro uchroniły nas przed ciężkimi perturbacjami, jakie przeżywają dziś Ukraina czy Rosja, nawigujące po globalnych rynkach na własną rękę.

Wieś przekonana

Pięć lat temu sporo naszych obaw dotyczyło cen. Że wszystko podrożeje, bo ceny na wspólnym rynku muszą się wyrównać. Ostatecznie okazało się, że impuls inflacyjny nastąpił, ale był umiarkowany. W innych krajach wchodzących do UE był silniejszy. Dotyczył szczególnie żywności, ale nie dlatego, że nasz rynek został zalany przez droższe towary zagraniczne, a odwrotnie – dlatego, że polscy producenci żywności odkryli nowe możliwości na rynkach krajów unijnych. Podbijaliśmy rynki unijne szczególnie mięsem drobiowym, wyrobami mleczarskimi, owocami i warzywami, wyrobami piekarniczymi, osiągając w tej dziedzinie dużą nadwyżkę eksportu nad importem. W ubiegłym roku wpływy z eksportu produktów rolno-spożywczych przyniosły 11,3 mld euro i były o 12,1 proc. wyższe niż rok wcześniej.

Tak jak wszyscy nowi członkowie zachłysnęliśmy się możliwościami, jakie się przed nami otworzyły. Zwłaszcza w kwestii nadrabiania zaległości konsumpcyjnych. To się, niestety, odbiło niekorzystnie na bilansie handlowym Polski. Na potęgę kupowaliśmy towary z importu. Przedsiębiorcy widząc nowe możliwości zaczęli inwestować w maszyny i urządzenia. Zaczął się boom budowlany także pociągający za sobą spore potrzeby zaspokajane dobrami z importu. Szczęśliwie rosnący eksport i napływające do Polski pieniądze unijne oraz inwestorów zagranicznych utrzymywały naszą stabilność ekonomiczną.

Wieś najszybciej przekonała się o pożytkach z Unii. Niemal natychmiast wzrosły ceny żywności za sprawą wspólnotowego popytu. Jednak to, co przekonało bardziej, to szeleszczące argumenty. W 2008 r. przeciętny dochód osoby zatrudnionej w rolnictwie w Polsce był wyższy o 90 proc. od poziomu osiąganego w 2000 r. Najważniejszym źródłem pieniędzy z UE jest jednolita płatność obszarowa – czyli dopłata do hektara użytków rolnych. Poza tym jest masa innych tytułów: płatność cukrowa (dla byłych plantatorów buraków cukrowych), dla producentów owoców i warzyw, pomidorów, owoców miękkich, roślin energetycznych, chmielu, rzepaku, dla hodowców zwierząt, do produkcji w terenach górskich. Trudno dziś znaleźć typ działalności rolniczej, której Unia by nie sponsorowała. Tylko w ubiegłym roku 1,42 mln polskich rolników zainkasowało 9,03 mld zł płatności obszarowych. Poprawiło to ich sytuację ekonomiczną, nie wpłynęło jednak znacząco na modernizację polskiej wsi. Ale to był świadomy wybór naszych negocjatorów, którzy wybrali ten system dopłat. Być może właśnie po to, by na wsi nic się nie zmieniło.

Za chlebem

Pięć lat temu dramatycznym problemem było bezrobocie – jedno z najwyższych w UE. Dlatego w negocjacjach akcesyjnych walczyliśmy o prawo pracy dla naszych rodaków w krajach UE. Zwłaszcza że wśród Polaków notowano wysoką gotowość wyjazdu do pracy za granicę – tuż przed akcesją taką deklarację składało aż 33 proc. pytanych. Na początku tylko Szwecja, Irlandia i Wielka Brytania w pełni otworzyły przed nami swoje rynki pracy. Dziś już tylko sześć państw utrzymuje mniejsze lub większe ograniczenia. Są to Francja, Niemcy, Dania, Austria, Belgia i Malta. Polski hydraulik i pielęgniarka okazali się tak cennymi pracownikami, że zagraniczni pracodawcy zaczęli do nas przyjeżdżać i prowadzić akcje werbunkowe. Okazało się, że taki zastrzyk siły roboczej ma większą wartość dla kraju dającego zatrudnienie niż dla Polski, ograniczającej w ten sposób rozmiary swojego bezrobocia. Nikt dokładnie nie wie, jak wielu Polaków pracuje za granicą. Ocenia się, że 1–2,3 mln osób.

Emigracja zarobkowa to jeden z najbardziej kontrowersyjnych punktów naszego unijnego bilansu. Potwierdzają to badania opinii publicznej. Możliwość pracy za granicą dla euroentuzjastów jest równie ważnym argumentem na tak dla Unii, jak dla eurosceptyków na nie. Z jednej strony łatwo wyliczyć plusy: mnóstwo ludzi znalazło pracę i to często z regionów dotkniętych potężnym bezrobociem. Zarabiają lepiej niż w kraju, z czego sporą część oszczędzają i przesyłają do kraju. Szacuje się, że rocznie do Polski trafia równowartość 20 mld zł. Według Banku Światowego, trafiliśmy do transferowej czołówki: więcej przesyłają do swoich krajów tylko emigranci zarobkowi z Indii, Chin, Meksyku i Filipin. Transfery walutowych oszczędności od Polaków pracujących za granicą stanowią istotny element polskiego rachunku obrotów bieżących. Polacy nie tylko zarabiają pieniądze, ale też poznają języki obce (przynajmniej w podstawowym zakresie), nasiąkają inną kulturą pracy, słowem stają się unijnymi obywatelami.

Nie można jednak pominąć minusów. Masowa emigracja zarobkowa sprawiła, że na polskim rynku zaczęło brakować rąk do pracy. W niektórych branżach problem stał się bardzo dotkliwy. Ubocznym tego efektem stał się szybki wzrost płac, co jest wadą i zaletą jednocześnie. Zaletą, bo dobrze jest więcej zarabiać, a wadą, bo ten wzrost nie wszędzie był związany ze wzrostem wydajności i wywołał impuls inflacyjny (ostatnio na szczęście malejący). Szybko też zaczęliśmy tracić atut (względnie niskie płace) ważny dla inwestorów zagranicznych tworzących u nas nowe miejsca pracy. Są też szkody społeczne – młode rodziny źle znoszą sytuację emigracyjnego rozbicia.

Środowisko, głupcze!

Drugim kontrowersyjnym punktem naszego unijnego bilansu jest ochrona środowiska. Z jednej strony trudno być przeciwko środowisku naturalnemu, z drugiej jednak skala, zakres i sposób jego ochrony, narzucony nam przez UE, bardzo komplikują naszą sytuację gospodarczą i możliwości modernizacji kraju. Dziś trudno precyzyjnie ocenić, w jakim stopniu dzieje się to na nasze życzenie. Fakt, że nasi negocjatorzy nie wystąpili o okresy przejściowe (zrobili to nawet Niemcy w odniesieniu do terenów b. NRD), sprawia, że nawet remonty dróg i tras kolejowych wiążą się z poważnymi problemami technicznymi i prawnymi. Niestety, w trakcie negocjacji uznaliśmy, że sprawy ekologii są mniej istotne, niewarte sporów i dyskusji. Podpisaliśmy umowę z przekonaniem, że i tak będziemy robili swoje. I robimy. Jednak co chwilę Komisja Europejska ciągnie nas do sądu. Polska stawała już przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości, m.in. w sprawach dotyczących złamania przepisów środowiskowych podczas budowy obwodnic Wasilkowa i Augustowa. W obu, nie czekając wyroku, uznała racje KE i prace przerwała. Dlatego dziś dominuje rozgoryczenie, że stara UE zmusza nas do przestrzegania reguł, których sama nie stosowała budując własną infrastrukturę.

Do tego ostatnio doszła unijna polityka klimatyczna, która polską energetykę postawiła w wyjątkowo trudnym położeniu. Naszym energetycznym skarbem jest węgiel. Stara UE swój dawno spaliła i dziś żąda od nas, byśmy z węgla zrezygnowali, bo jego spalanie powoduje zbyt dużą emisje CO2. A my się rozwijamy, więc emisja jest nieuchronna – nie da się wyprodukować tak potrzebnej nam energii, cementu, stali, szkła nie wypuszczając CO2 do atmosfery.

Przedsiębiorcy z branż emitujących gazy cieplarniane mają pretensję do Unii i do Polski, że skazuje ich na bankructwo, bo nie będą w stanie konkurować z krajami, które nie przyjęły na siebie tak drastycznych zobowiązań. Niektórzy nawet zamykają polskie zakłady i przenoszą się za granicę, choćby na Ukrainę. Tomasz Chruszczow, wiceprzewodniczący Forum CO2, organizacji skupiającej firmy z branż objętych ograniczeniami emisyjnymi, jednak uspokaja: z Unią nie jest lekko, ale bez niej byłoby dużo ciężej. Masowy exodus z powodów ekologicznych nam nie grozi. Aktywność polskich negocjatorów i skuteczny lobbing przedsiębiorców doprowadził do korzystnego zmodyfikowania projektu unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego. – Unia jest gotowa do rozmów i uważnie słucha rzeczowych argumentów. Tylko trzeba rozmawiać – przekonuje prezes Chruszczow.

Po pięciu latach dla milionów Polaków Unia Europejska z mglistej idei, o jakiej czytali w gazetach, stała się konkretem. Dostrzegamy dokonujące się zmiany, cenimy swobodę poruszania. Nawet ojciec Tadeusz Rydzyk ubiega się o unijne dotacje. Społeczna akceptacja dla naszego członkostwa w UE wynosi dziś 75 proc. Tylko w nielicznych krajach jest tak wysoka.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną