Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Dżuma w Breslau"

Hans Priessl był niewysokim, drobnym dwudziestoparolatkiem, wyglądającym jeszcze młodziej. W roku 1918, kiedy jego rodzice zmarli na hiszpankę w rodzinnym Goldbergu, Hans musiał zatroszczyć się o siebie. W podartym paletku pojechał na gapę pociągiem do śląskiej stolicy i tam bez większych przeszkód zaczął uprawiać zawód, do którego był predestynowany z racji swej niepozornej postury i nadzwyczajnej zwinności - został kieszonkowcem. Szybko awansował, a jego udane, zuchwałe i finezyjne kradzieże przysporzyły mu wielkiej sławy w półświatku Breslau. Podarte paletko stało się jego strojem roboczym. Natomiast w swym mieszkaniu na bandyckim podwórku przy Altbüsserstrasse, w ciepłej suterenie, którą zajmował z kolegą po fachu, przybywało szytych na miarę płaszczy i garniturów. Hans Priessl odziewał się nadzwyczaj elegancko, wierząc, że szata zdobi człowieka i prędzej czy później jakaś dziewczyna przymknie oczy na jego niewysoki wzrost i zwiąże się z nim na stałe.

Od momentu przyjazdu do Breslau marzeniem Priessla było bowiem założyć rodzinę i mieć dużo dzieci, na tyle dużo, aby znieść to, że któreś z nich zostało zabrane - nie daj Boże! - przez jakąś nową hiszpankę. Realizacja tego marzenia stała się bliższa, kiedy chłopak zamiast paletka włożył smoking - strój roboczy odpowiedni do nowego miejsca pracy. Było nim kasyno hotelu "Vier Jahreszeiten". Priessl już od dawna zauważył, że ma szczęście w hazardzie, i postanowił dać temu szczęściu pole do popisu. Z wieczoru na wieczór stawał się coraz bogatszy, a damy zaczęły mu okazywać czułe zainteresowanie. Niestety, okazał mu je również nadwachmistrz Eberhard Mock, który wcale nie był czuły. Co gorsza, pewnego feralnego dnia policjant wkroczył do kasyna w towarzystwie swojego przyjaciela, doktora Rühtgarda. Ten natychmiast rozpoznał małego kieszonkowca, który go kiedyś okradł na dworcu. Były doliniarz, a teraz zdolny hazardzista nie zdążył się nawet zastanowić, dlaczego - na widok dwóch przypatrujących mu się uważnie mężczyzn - ogarnął go nieokreślony niepokój, kiedy znalazł się w żelaznym uścisku jednego z nich. Najpierw zainkasował kilka razy po pysku, a następnie otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Mock obiecał mu pełną ochronę w zamian za wiadomości o nowych dziewczętach, które pojawiały się w kasynie i oferowały swe wdzięki jego bywalcom, a były na tyle głupie, że nie chciały dać się zarejestrować w aktach decernatu IV.

W ten sposób Priessl został informatorem Mocka i byłby nim szczęśliwie dalej, gdyby się nie zakochał w jednej z tych dziewcząt. Uczyniwszy dziewczynę brzemienną, poślubił ją w kościele Świętego Antoniego w podmiejskim Carlowitz, aby dać ceremonii wspaniałą oprawę. Po uroczystości przyjmował życzenia od zaproszonych gości, między innymi od nadwachmistrza Eberharda Mocka. Ten do swoich życzeń dołączył radę, aby nowożeniec nigdy nie zaangażował się w coś, co go oderwie od rodziny. Niestety, Priessl nie posłuchał. Pewnego dnia, zmęczony już wyrzutami żony, która wciąż była niezadowolona z jego dochodów w kasynie, loteriach i punktach bukmacherskich, przyjął propozycję ograbienia wrocławskiego króla likierów i wódek Schirdewana. Mieszkał przy Klosterstrasse, w pałacyku połączonym z fabryką. Zlecenie było bardzo proste. Dzięki swej nikłej posturze miał dostać się do budynku przez korytarzyk łączący skład likierów z pałacykiem, a następnie wejść do buduaru pani domu, gdzie na toaletce stała szkatułka z klejnotami. W domu miało nie być nikogo, gdyż obydwoje państwo, ich dzieci oraz służba tego właśnie dnia mieli wyjechać do domu letniskowego w Trebnitz.

Niestety, Priessl bardzo długo szukał klejnotów w buduarze. Na domiar złego, a może dobrego, nieszczęsny złodziej nie wiedział, że twórca sławnej znakomitej śląskiej żytniówki otrzymał dzień wcześniej anonim, w którym jakiś "życzliwy" uprzejmie informował, iż pani Schirdewan w połowie drogi do Trebnitz źle się poczuje i zapragnie powrócić do domu, aby tam spotkać się ze swoim kochankiem. I rzeczywiście, anonim się nie mylił. Nagle, na wysokości Lilienthal, pani fabrykantowa dostała rozstroju nerwowego, skutkiem czego musiała koniecznie zawrócić. Ku zdziwieniu pana rozhisteryzowana małżonka nie miała nic przeciwko jego towarzystwu w drodze powrotnej. Po przybyciu do fabryki służba szczelnie otoczyła dom, a pan Adolf Schirdewan wraz z dwoma tęgimi, młodymi kuzynami wpadł do buduaru żony i zastał w nim małego, umorusanego sadzą młodzieńca. Niewiele się namyślając, wydał swoim rosłym kuzynom polecenie, by ci wzięli go pod obcasy. Priessl szybko uznał, że odgrywanie roli kochanka może go uratować od kontaktu z policją. Niestety, pech go prześladował. Stracił bowiem przytomność i nie zdołał zapobiec przeszukaniu kieszeni. W ten sposób odkryto ukradzione klejnoty. Pan Schirdewan przeprosił żonę za niegodne podejrzenia, Priessl znalazł się w furgonie aresztanckim, a zleceniodawca, właściciel urządzeń rozrywkowych - w tym kasyna - w hotelu „Vier Jahreszeiten", będący jednocześnie autorem anonimu i prywatnie bratem pani Schirdewan, zacierał ręce, bo pozbył się człowieka, który swoim szczęściem w grze pozbawiał go należytych zysków.

Więzienne życie źle się odbiło na fizjonomii Priessla. Na wychudzonej, bladej twarzy pojawiły się różowe szorstkie plamy, pod oczami rozlały się zasinienia. Tłuste włosy były w nieładzie i sterczały na wszystkie strony. Od aresztanta bił wyraźny odór niemytego ciała. Z kajdanek wystawały dłonie o brudnych, ogryzionych paznokciach.
- Co słychać, Hans? - rzekł Mock, podając mu rękę.
- Wszystko w porządku - odparł Priessl - dziękuję, że pan przyszedł, panie nadwachmistrzu. To bardzo dla mnie ważne.
- Możecie odejść i zostawić nas samych? - zapytał Mock strażnika, który stał pod oknem przesłoniętym podwójną drucianą siatką i popatrywał na niego mało przyjaźnie.

Był to ten sam funkcjonariusz, z którym przed chwilą miał scysję. Nie był najwyraźniej zachwycony ani zachowaniem policjanta, ani tym, że musiał się wraz z nim fatygować do pokoju widzeń zamiast rewidować odwiedzających, a najwięcej uwagi poświęcał zwykle przedstawicielkom płci pięknej. Te obowiązki skwapliwie przejął jego kolega, on sam zaś musiał zrezygnować z obmacywania kobitek, stać teraz jak kołek w pokoju widzeń i znosić smród bijący od aresztanta. Do tego zobowiązywały go przepisy. Każdy prawnik czy policjant miał prawo widzieć się z aresztowanym nie w ogólnej sali widzeń, lecz w osobnym pokoju, do którego musiał być doprowadzony przez strażnika.

- Dobra, dobra - odpowiedział strażnik nieco pogardliwie - będę na korytarzu. Jak się skończy widzenie, przyjdę.

Strażnik wyszedł, a Mock zastanawiał się przez chwilę nad jego słowami. Najwyraźniej funkcjonariusz więzienny nie chciał się zwracać do Mocka per "pan", a "ty" już nie miał odwagi. Nadwachmistrz uznał to za swoje małe zwycięstwo. Wytarł rękę o spodnie. Była lepka i spocona. Spojrzał w okno. Z oczek siatki zwisały tłuste warkocze brudu. Z dziecińca dochodziło turkotanie wózka i brzęk talerzy.

- Co jest? - uśmiechnął się do Priessla. - Wiozą wam obiad? Musisz jeść więcej, Hans, jeśli nie chcesz się wykończyć. Nie zapominaj, że kiedyś wyjdziesz na wolność, do żony i dziecka. Nie możesz wyglądać jak kościotrup... Mam zresztą coś dla ciebie do jedzenia...
- Ja już tam nie wrócę - powiedział Priessl, wbijając wzrok w blat stołu, na którym opierał skute kajdankami dłonie.
- Wrócisz, wrócisz - Mock wetknął papierosa w usta Priessla, potarł zapałkę o ścianę i podał aresztantowi ogień. - Ale wtedy masz słuchać moich rad, rozumiesz? Jeśli będziesz grzeczny, już nigdy nie znajdziesz się w pudle.

- Ja zostanę w pudle - wyszeptał Priessl, zaciągnąwszy się gwałtownie papierosem. - Na zawsze, panie nadwachmistrzu. Dlatego tak bardzo chciałem, żeby pan mnie odwiedził.
- To dlatego tak błagałeś o spotkanie? - zapytał Mock szorstko, wyjął z papierośnicy wszystkie papierosy i przesunął je po stole w stronę swego rozmówcy. - Żeby się ze mną pożegnać przed śmiercią, tak? Wybij sobie z głowy te głupie myśli! Odbębnisz karę, a potem wrócisz do swoich! Masz dla kogo żyć! Powtarzam, wybij sobie to z głowy...
- Bez obrazy, panie nadwachmistrzu - przerwał mu Priessl. - Nie dlatego pana prosiłem o przyjście, żeby się z panem pożegnać, chociaż wiele panu zawdzięczam... Chciałem, aby pan zaopiekował się Luise, moją żoną... Boję się, że po mojej śmierci wejdzie... że wróci na złą drogę... A co wtedy będzie z moim małym Klausem? A pan ma doświadczenie w pracy z takimi dziewczynami... Niech pan jej nie pozwoli zejść na złą drogę!
- Przeceniasz moje możliwości, Hans. - Mock też zapalił i wypuścił dym wysoko, pod sufit. - Nie boisz się, że dajesz ją pod opiekę policjantowi od dziwek? Przecież to prawie jak alfons! Spotykałem je na złej drodze, a one nie chciały z niej schodzić... To ty sprowadziłeś na dobrą drogę swoją Luise. Tobie się udała ta niełatwa sztuka. I twoja żona na tej drodze już pozostanie. Z tobą.

Priessl skutymi dłońmi chwycił Mocka za nadgarstek i zbliżył się ku niemu. Mock odsunął się z obrzydzeniem od aresztanta, aby nie zadławić się smrodem. Każda prostytutka, która cieleśnie miała do czynienia z Mockiem, znała doskonale jego credo, które zwykle wygłaszał przed pierwszym spotkaniem. „Nie znoszę żaru, brudu i smrodu - mawiał - masz być zatem czysta i przyjąć mnie w chłodnym pomieszczeniu". Z tych trzech idiosynkrazyj opadły dziś Mocka wszystkie. Na zewnątrz rozlewał się żar, a wewnątrz dławił go smród Priessla i lepki brud pokoju widzeń.

- Błagam pana! - zawołał Priessl, zrywając się z krzesła. - Niech się pan zajmie moją Luise!
- Siadaj i nie zbliżaj się do mnie! Nie chodzisz w ogóle w łaźni czy jak? Śmierdzisz jak gnojowica. Człowieku, co się z tobą porobiło? Zawsze byłeś elegancki, a teraz wyglądasz jak pener!
- Moja kochana Luise... - Aresztant oparł się o jasnobrązową lamperię ściany, a potem osunął się po niej.

Mock odpalił jednego papierosa od drugiego. Zapach wonnego tytoniu „Ihra" był na szczęście silniejszy niż odór niemytego ciała. Mock sięgnął do teczki i wyjął z niej kilogram kiełbasy czosnkowej zawiniętej w pergamin z nadrukiem firmowym rzeźni „Carnis". Położył ją na stole, a potem podszedł do przykucniętego Priessla. Po policzkach młodzieńca płynęły łzy. Mock, oddychając ustami, oparł dłoń na jego ramieniu.

- Zajmę się nią, Hans - powiedział powoli - ale pod jednym warunkiem. Powiesz mi, dlaczego chcesz się zabić i dlaczego nie chodzisz do łaźni.
- A kto panu powiedział - były informator wypuścił smrodliwy oddech - że ja chcę zabić siebie samego? Nie, ja zabiję kogoś innego. I dostanę dożywocie albo czapę. I wtedy będę tutaj bogiem. Będę rządził, rozumie pan? Nikt mi nie podskoczy. Kto zabija z zimną krwią, jest tu bogiem. Nie policyjnym szpiclem, ale bogiem. A boga nikt tu nie krzywdzi. Mówią na niego: „Bez oddechu", i boją się go. Bo jemu już na niczym nie zależy. I każdego może zabić. Jak Bóg... A szpicla czy byłego policjanta wszyscy krzywdzą... Zajmie się pan nią? Proszę mi obiecać!
- Nie spełniłeś wszystkich moich warunków. Nie odpowiedziałeś na moje drugie pytanie. Dlaczego się nie myjesz?
Mock wstał z kucek, obszedł stół, oparł but na krawędzi krzesła i obserwował rysę na ostrym nosku. Przez chwilę oceniał, czy uda się ją zapastować.

- Nie odpowiedział i nie odpowie - rozległ się głos strażnika, który wszedł do pokoju widzeń. - On się wstydzi. Ale ja wiem i powiem...
Priessl wstał i otarł mokrą twarz. Patrzył na strażnika oczami bez wyrazu. Jego spojrzenie było puste, źrenice zwęziły się do wielkości główki od szpilki, oddech stał się urywany, a grdyka skakała pod napiętą skórą szyi. Mock nie widział jeszcze u nikogo takiej reakcji.
- Niczego nie powiesz, jebany klawiszu - Priessl powiedział to wolno i cicho. - A teraz chcę wyjść, koniec widzenia.

Uderzenie, które szarpnęło Priesslem, było mocne i nieoczekiwane. Więzień runął w kąt pokoju i znów się osunął. Głowę wcisnął między kolana i przykrył ją dłońmi. Strażnik odpiął pałkę od pasa i uderzył Priessla w splecione dłonie. Na chudych palcach więźnia pojawiła się czerwona smuga. Strażnik stał w rozkroku i patrzył na swoją ofiarę. Odłożył pałkę i wziął zamach nogą. Zahaczył obcasem o stołową nogę, co sprawiło, iż jego cios stracił impet. Trafił Priessla pod pachę. Więzień zwinął się na podłodze w mały kłębek. Strażnik odwrócił się i odsunął stół daleko. Miał wystarczająco dużo miejsca, by zabić Priessla.

- Teraz lepiej dokopię temu śmierdzielowi - uśmiechnął się do Mocka. - Tej małej dziwce...

Nie zdążył jednak zrealizować swojego zamiaru, bo poczuł piekące klaśnięcie na policzku. Uderzenie było tak silne i niespodziewane, że głowa strażnika odwróciła się na bok, a on sam stracił równowagę. Zabrzęczały w oknach brudne siatki, na których osiadały tłuste opary ze znajdującej się piętro niżej kuchni. Mock podskoczył do strażnika i wcisnął w siatkę policzek strażnika. Zaatakowany usiłował odepchnąć napastnika, ale Mock był jak skamieniały.
- Nie bij go, rozumiesz? - wysyczał.

Wtedy otworzyły się drzwi i stanęli w nich dwaj inni strażnicy. Mock oderwał się od swojego przeciwnika, zaatakowany odsunął się od okna. Ku strażnikom ruszył w milczeniu Hans Priessl. Szedł, jakby mu coś ciążyło między nogami. Zbyt duże drelichowe spodnie zsunęły się częściowo z chudych pośladków. Mock spojrzał na swojego dawnego kapusia i znalazł odpowiedź na zadane wcześniej pytanie. Priessl nie chciał mu jej udzielić i nie pozwolił na to również klawiszowi. Teraz nikt nie musiał niczego wyjaśniać. To, co Mock zobaczył, to, co wystawało ze spodni więźnia, było jasną odpowiedzią na to pytanie, było widomym znakiem upokorzenia, było jak piętno wypalone niewolnikowi, jak znak kastowy pariasa, który rozpaczliwie pragnie własnym smrodem odgrodzić się od prześladowców. Ze spodni Hansa Priessla wystawała zakrwawiona pielucha.
 
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną