Z wykształcenia jestem anglistką. Od przedszkola wiedziałam, że chcę mieć coś wspólnego z tym językiem. Dopiero po maturze dowiedziałam się, że mam domieszkę krwi angielskiej, po praprababce. Od kilkunastu lat uczę w III LO w Gdyni. III LO jest szkołą wymagającą – i dla uczniów, i dla nas. Doskonałe wyniki nie biorą się z niczego. W pewnym momencie dyrektor zaproponował mi pracę nauczyciela ostatnich klas, zdających maturę międzynarodową. Zaimponowało mi to. Miałam 38 lat, byłam pełna werwy. Wraz z reformą szkolnictwa przy LO powstało gimnazjum, którego program jest sprzężony z programem takiej matury. Zostałam koordynatorką tego programu. Były krew, pot i łzy. Aż przyplątał się zawał serca. Wcześnie – w wieku 41 lat. Potem zwariowałam do imentu. Usiłowałam udowodnić światu, że się beze mnie zawali. Żyłam szkołą 24 godziny na dobę. Aż mąż przywołał mnie do porządku. Ledwie nabrałam trochę dystansu, a już zaczęła się zbliżać pięćdziesiątka. W myślach majaczyło przerażające słowo „klimakterium”. Coraz bardziej docierało do mnie, że moje życie zamyka się w dwóch słowach: szkoła – dom, szkoła – dom.
Klimakterium w moim przypadku trwało tylko dwie godziny, tyle, ile zajęła operacja histerektomii. Hormony zaczęły wariować. Znów pojawiły się kłopoty z sercem. Po powrocie do szkoły nie byłam w stanie pracować. Odpadłam na cały rok, na urlop zdrowotny. Mimo kuracji hormonalnej byłam płaczliwa, lekko niezrównoważona. W końcu mąż stwierdził: tak się dłużej nie da, musimy wyjechać.
To był nasz pierwszy Egipt, typowe fokowisko w Hurgadzie. Przy okazji wycieczka po Nilu, bo warto coś takiego zaliczyć. Właśnie wtedy zwariowałam do reszty. Piorunujące wrażenie zrobił na mnie jeden z reliefów w świątyni Hatszepsut. Wiedziałam, że to jest piękne, że tego nie rozumiem i chcę zrozumieć.