Ktoś kiedyś zwrócił uwagę, że ludzie o najbardziej błyskotliwych umysłach politycznych, np. Henry Kissinger czy Zbigniew Brzeziński, doradcy amerykańskich prezydentów, nigdy nie zrobiliby kariery, gdyby ubiegali się o stanowiska wybieralne w powszechnych głosowaniach. „Niezwykła pewność siebie, żelazna logika, wysokie wymagania wobec innych, niska tolerancja dla głupców, pustosłowia i hipokryzji – a tego wszystkiego wokół w bród – sprawiały i sprawiają, że przyklejano mu notorycznie etykietkę aroganta” – pisze Andrzej Lubowski w biografii Brzezińskiego „Zbig. Człowiek, który podminował Kreml”.
Wybitna inteligencja połączona z postawą prymusa: ja-wiem-najlepiej, w demokratycznej polityce – przynajmniej tej jej części, która polega na zdobywaniu masowego poparcia – nie popłaca. Są wyjątki, ale reguła jest taka jak wyżej. Bronisław Geremek, prawdopodobnie jeden z najwybitniejszych umysłów polskiej polityki po 1989 r., mógł zostać posłem z listy partii mającej swego czasu znaczące poparcie, ale raczej nie miałby szans w wyborach powszechnych na prezydenta. Zbyt inteligentny, zbyt świadomy swoich przewag, w pewien sposób wyniosły, lepiej-wiedzący. Dokładnie to samo można powiedzieć o wybitnym prozaiku, późniejszym nobliście, Mariu Vargasie Llosie, który w 1990 r. przegrał wybory prezydenckie w Peru z nikomu nieznanym przeciętniakiem i nudziarzem Alberto Fujimorim (który stał się potem zupełnie nieprzeciętnym dyktatorem i skrytobójcą). Podobnych przykładów w historii – ludzi wybitnych, ale trudno wybieralnych – można by znaleźć z pewnością niemało.
Zdarzali się w historii prymusi, którzy zdobywali władzę w wyborach powszechnych – wygrywali ją jednak zwykle po utemperowaniu prymusostwa, a może przede wszystkim dzięki innym zaletom niż osobista wybitność.