Ja My Oni

Na co choruje zdrowy człowiek

Co sprawiło, że człowiek jest dziś kruchy psychicznie

Żyjemy szybciej niż kiedykolwiek. Żyjemy szybciej niż kiedykolwiek. Tomo Nogi / UNHCR
Czy współczesna cywilizacja sprawiła, że homo sapiens stał się kruchy psychicznie.
Mirosław Gryń/Polityka

Nie ma pewnie na świecie istoty ludzkiej, która przez całe swoje życie pozostawałaby w niewzruszonej równowadze psychicznej. Której nie imałyby się lęki i niepokoje. Która przyjmowałaby bez bólu ciosy i straty. Kochałaby i była kochana bez zwątpień i cierpień. Z ludźmi żyła tak, by we wszystkich mieć przyjaciół, w nikim wroga. Nie podejmowałaby durnych, impulsywnych decyzji. Umiałaby zawsze cieszyć się z tego, kim jest i co ma, a nigdy nie tęsknić za tym, czego życie jej skąpi.

Ludzie o takim stanie pewnie marzą, choć być może idealnie wymodelowany cyborg po prostu by nie przeżył. Jak przekonuje nauka – biologia, psychologia, antropologia – ewolucja wyposażyła człowieka w kłopotliwą psychiczną chwiejność z premedytacją, dla dobra gatunku. W logice biologii mamy oczywiste zadanie: urodzić się, przetrwać, zostawić swoje geny, umrzeć. Toteż rozmaite struktury fenomenalnie rozbudowanego mózgu robią wszystko, by człowiek – dla osiągnięcia tych celów – działał na skróty, a czasem i na oślep. Zakochiwał się bez sensu. Na wyrost wietrzył wrogów i niebezpieczeństwa. Zazdrościł, żywił zawiść, cierpiał, gdy poniesie stratę, bał się choroby i śmierci.

Tyle że w fenomenalnie rozbudowanym mózgu gnieździ się też umiejętność autorefleksji. Toteż człowiek męczy się ze sobą i z innymi. Dziś – można odnieść wrażenie – bardziej niż kiedykolwiek w swej historii. Choć cywilizowany świat wydaje się odległy od pierwotnej jaskini, trud istnienia jakby narastał. Lęki, fobie, nerwice, depresje, kłopoty z poczuciem własnej wartości, samotność, porażki w budowaniu trwałych związków i wychowywaniu dzieci, dewastujące nałogi, śmiertelnie groźne zaburzenia odżywiania, skłonności samobójcze… Czy to wszystko było wkomponowane w istnienie człowieka od zawsze, a teraz po prostu specjaliści lepiej potrafią bóle dusz rozpoznać, ponazywać i uszeregować w tabelach statystycznych? Czy też może nasza cywilizacja, z pozoru bezpieczna i stosunkowo dostatnia, sprowadziła na ludzkość te plagi?

Wydaje się, że na oba pytania można odpowiedzieć twierdząco. Choroby psychiczne – głębokie i trudno odwracalne zaburzenia umysłu, uniemożliwiające bezpieczne, samodzielne życie – zawsze istniały. Przez dwa ostatnie stulecia psychiatria usiłowała je uszeregować w zespoły zaburzeń: urojeniowych, afektywnych, nerwicowych, osobowościowych itd. Dziś, w miarę postępu wiedzy, uczeni sami raz po raz podważają dopiero co ustalone systematyki, dochodząc do wniosku, że mózg jest mechanizmem niezwykle zindywidualizowanym, rozmaite skłonności i tendencje współwystępują i nakładają się na siebie, a tzw. norma psychiczna jest właściwie niemożliwa do zdefiniowania.

Można więc zaryzykować twierdzenie, że tak jak nie ma osób jednoznacznie chorych, tak i nie ma idealnie zdrowych. A nawet jeśli nasze „choroby” nie dają objawów, to żyjemy w środowisku ekstremalnie zainfekowanym rozlicznymi cywilizacyjnymi wirusami. Oto ledwie cztery przykładowe:

Wirus pośpiechu

Żyjemy szybciej niż kiedykolwiek. Zwłaszcza w gorączce tego niebywałego tworu społecznego, jakim jest wielkie miasto. Spieszymy się ze śniadaniem, z karierą, z odpoczynkiem. Pośpiech oznacza nieuwagę. Klasyczne eksperymenty psychologiczne dowodzą, że to wcale nie humanitarne przekonania czy szlachetne cechy osobowości decydują o tym, że człowiek zatrzyma się przy kimś potrzebującym pomocy. Nie zatrzyma się nawet samarytanin, jeśli będzie w pośpiechu. Bo tego drugiego człowieka po prostu nie zauważy.

Więc wiecznie pośpieszny człowiek współczesny coraz mniej słucha drugiego i jest coraz mniej słyszalny. Mało ma czasu na rozmowę, zatem zanika umiejętność spokojnego, głębokiego dialogu. Takiej bezcelowej rozmowy, o życiu po prostu. Zastępuje ją komunikacja. Przez komunikatory. Zdawkowa, pragmatyczna, powierzchowna. Zamiast żyć w społeczności, człowiek zaczyna żyć w forach społecznościowych. Nie tyle żyć, ile kreować wizerunek swojego życia, witrynę wystawową, na której staje się radosnym manekinem samego siebie.

Wirus wolności

Wolność wyboru bez mała wszystkiego – partnera życiowego, zawodu, miejsca i stylu życia – wydaje się niekwestionowaną zdobyczą cywilizowanych społeczeństw. Ale ma ona swoją cenę: odpowiedzialność. Kiedy los człowieka determinowali inni (np. przynależność klasowa decydowała, kim będzie, a rodzina – z kim będzie), w pewnym sensie było mu łatwiej. Dziś odpowiada za swoje wybory – przed innymi, ale i przed samym sobą.

Więc wiecznie rozdarty człowiek współczesny miota się: dotrzymać zobowiązań czy przerwać miłosną relację, która wydaje mu się toksyczna? Wykonywać nudny zawód, który wybrał w mocno niedojrzałym wieku, czy zaryzykować radykalne przeobrażenie? Podporządkować się wymaganiom, oczekiwaniom, kanonom rodzinnym, czy za cenę nieakceptacji, albo i wykluczenia, iść własną drogą?

Wirus rywalizacji

Człowiek jest istotą społeczną, bez innych nie żyje – to psychologiczny banał. Ale współczesność stawia go w bloki startowe. Od przedszkola ma się ścigać, być lepszy od innych. Pokonywać, zostawiać w tyle, eliminować. Inny jest konkurentem, wrogiem. Taka jest edukacja, takie coraz częściej wychowanie w domu rodzinnym, taka rzeczywistość gospodarcza i wtórująca jej kultura masowa. Wszechobecny kult indywidualnego sukcesu pobudza egoizm i narcyzm.

Wiecznie ścigający się człowiek współczesny usiłuje więc chronicznie sprostać oczekiwaniom. Często nawet takim, których nikt przed nim nie stawia. Albo niespełnialnym (np. być wiecznie młodym i urodziwym). Jedni duszą się pod ciężarem własnego perfekcjonizmu i prymusostwa. Usiłują kontrolować wszystko i wszystkich, gubiąc z oczu banalną prawdę, że większości zdarzeń, a już zwłaszcza cudzych myśli i emocji, nie da się kontrolować. Ot, nie sposób choćby narzucić najbliższym, jak mają nas kochać, jak z nami żyć.

Inni za swoje porażki (często domniemane, bo są tylko brakiem sukcesu) winią rodziców, przełożonych, podwładnych, polityków, ustrój. Zapiekają się w uprzedzeniach, nienawiściach, zawiściach, gubiąc z oczu banał, że niczyje życie nie jest nieprzerwanym pasmem wygranych.

Wirus samotności

Nie sposób nie czuć się samotnym w wiecznym pośpiechu, rozdarciu i wyścigu. A przecież mamy do czynienia nie tylko z rozluźnieniem więzi społecznych, lecz także z przeobrażaniem się związków rodzinnych. Socjologowie rodziny nie mają wątpliwości, że najbliższe dziesięciolecia przyniosą jakiś nowy model, a raczej nowe modele budowania relacji z najbliższymi: partnerami, dziećmi, wnukami. Prorokuje się, że człowiek raczej nie zrezygnuje z życia w wąskich, uczuciowo powiązanych kręgach, ale coraz mniejsze znaczenie będą tu miały realne więzy krwi, coraz większe – wybór. Pisze się o rodzinach patchworkowych (nowe układy porozwodowe), sieciach opieki czy metroplemionach (złożonych z bliskich, przyjaciół i znajomych).

Tymczasem jednak człowiek współczesny niezwykle często wydaje się sobie potwornie osamotniony. I nie chodzi tylko o galopującą liczbę singli dosłownych: młodych, którzy nie są w stanie znaleźć adekwatnego partnera i trwale się z nim związać, czy tych starych – „porozwodowych” lub owdowiałych. Samotnie czują się też osoby w swoich związkach, bo nie wiedzą, jak podołać „nowemu ojcostwu”, „wystarczająco dobremu macierzyństwu”, „prawdziwemu partnerstwu” itd.

Tym epidemiom nie da się specjalnie zapobiec – w ogromnej mierze wynikają one z tego, że człowiek żyje nieporównanie dłużej niż jego przodkowie jeszcze dwa pokolenia wstecz. Ma więcej ról do odegrania, choćby tych rodzinnych właśnie. Mało kto wiek temu był w jednym momencie jeszcze córką żyjących wciąż rodziców (a poniekąd ich rodzicem), matką i już babcią. A zarazem menedżerką firmy. Można powiedzieć, że współczesne pokolenia ponoszą psychiczne koszty sukcesu ewolucyjnego naszego gatunku. Mamy po prostu trochę więcej życia, niż potrzeba na trywialne zadanie: urodzić się, przetrwać, zostawić geny itd.

Nic zatem dziwnego, że w świecie, w którym wszystko jest zamienialne na towar (byle tylko powstał popyt), tak bardzo rozkwita rynek usług psychologicznych. Wiele z nich ma charakter leczniczy – np. niosą pomoc w depresji przy jednoczesnej farmakologicznej terapii. Ale coraz liczniej pojawiają się też usługi niejako kosmetyczne, liftingujące życie, poprawiające jego urodę. Jeśli nie noszą znamion prostackiego naciągactwa i handlu złudzeniami, mogą mieć spory sens. Łagodna terapia poznawczo-behawioralna na dobrą sprawę przydałaby się dziś nieomal każdemu. Po to by z realizmem przyjrzał się samemu sobie, zrozumiał, ile cierpień przysparza mu choćby to, że martwi się nie faktami, ale tym, jak te fakty interpretuje. Że przypisuje innym coś, czego oni wcale nie powiedzieli. Że ciągną się za nim fałszywe przekonania, których nabawił się jeszcze w dzieciństwie, ot, choćby takie, że jest chudy, brzydki i generalnie do niczego.

Nie ma gwarancji, że po jakiejkolwiek terapii, warsztacie rozwoju czy coachingu człowiek odzyska już na całe życie niewzruszoną równowagę psychiczną. Ale jest szansa, że trochę mniej będą się go imać lęki i niepokoje. Lepiej się przygotuje na ciosy i straty. Umiejętniej będzie kochał i dawał się kochać, miał więcej przyjaciół, podejmował roztropniejsze decyzje. No i choć chwilami będzie cieszył się z tego, że żyje i jak żyje.

Ja My Oni „Psychoterapia. Dla kogo, u kogo” (100102) z dnia 23.11.2015; Historia i teraźniejszość; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Na co choruje zdrowy człowiek"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną