Jeśli chcecie przyspieszyć czyjąś śmierć, wynajmijcie mu lekarza osobistego” – radzi Nassim Nicholas Taleb, były trader, a dziś wykładowca inżynierii ryzyka na Uniwersytecie Nowojorskim. I dodaje, że to jedyna forma morderstwa całkowicie zgodna z prawem. Jego zdaniem dostęp do wiedzy medycznej zwiększa chęć wpływania na swoje zdrowie np. przez różne kuracje, diety czy farmakologię. I w ten sposób człowiek wpada w nakręcającą się spiralę lęku i zamartwiania się o swoje ciało. A prywatny lekarz, by udowodnić, że zasługuje na swoje wynagrodzenie, wykazuje się szczególną nadgorliwością. Robi szczegółowe badania, stawia budzące trwogę diagnozy, przepisuje mnóstwo lekarstw i umawia pacjenta na kolejne wizyty, zabiegi lub operacje. Czyż medykowi Michaela Jacksona nie zarzucono przesadnego reagowania na faktyczne lub wydumane dolegliwości króla popu?
Kiedy Taleb przestrzegał przed nieumiarkowaną medykalizacją i nadmierną opieką lekarską, umknęła mu jednak jedna kwestia: w erze wyszukiwarek internetowych jest jeszcze gorzej. Bo żaden człowiek w białym kitlu nie jest tak dostępny jak jego wirtualny odpowiednik – doktor Google. Dziś, zanim dana osoba umówi się na wizytę w ośrodku zdrowia, robi rekonesans w przepastnych zasobach World Web Wide (www). Portale medyczne, lifestylowe i z dziedziny wellness to niewyczerpane źródła informacji o chorobach, rokowaniach i metodach leczenia. Źródła, niestety, nader niepewne, a często także szkodliwe.
Ziarno wśród plew
A jednak przybywa osób, które opisane w internecie objawy chorobowe dopasowują do reakcji własnego organizmu. Zjawisko to nosi miano cyberchondrii. O tym nowym zaburzeniu neurotycznym pisze w książce „Cyberchoroby. Jak cyfrowe życie rujnuje nasze zdrowie” niemiecki psychiatra i neurobiolog Manfred Spitzer (znany z przede wszystkim z dyskutowanej na świecie od lat bestsellerowej książki „Cyfrowa demencja”).