Ja My Oni

Przegrasz czy wygrasz

Przegrasz czy wygrasz, wracaj do domu. Czyli jak sobie radzić z porażką i sukcesem

Chermiti Mohamed / Unsplash
Jak sobie poradzić z porażką, ale też sukcesem.
Elizabeth GilbertLisa Carpenter/Writer Pictures/BEW Elizabeth Gilbert
Dom Wydawniczy Rebis
„Jedz, módl się, kochaj”, film Ryana Murphy’ego z 2010 r. na podstawie powieści Elizabeth GilbertColumbia Pictures/Courtesy Everett Collection/EAST NEWS „Jedz, módl się, kochaj”, film Ryana Murphy’ego z 2010 r. na podstawie powieści Elizabeth Gilbert

Pisarka Elizabeth Gilbert z rozbawieniem wspomina sytuację, która wydarzyła się na lotnisku JFK. Podeszły do niej dwie kobiety: „Złotko, muszę cię o coś spytać – zagaiła jedna. – Masz coś wspólnego z tym głośnym ostatnio »Jedz, módl się, kochaj«?”. Gdy potwierdziła, ta walnęła koleżankę w ramię i z tryumfem rzekła: „Widzisz, mówiłam ci, to ta dziewczyna, co napisała tę książkę opartą na tym filmie”.

„Jedz, módl się, kochaj” stanowiło dla pisarki przełom, który postawił ją zarazem w niezwykle trudnej sytuacji: „Jak, na Boga, znowu napiszę książkę, która komukolwiek się spodoba?”. Wiedziała, że „wszyscy zachwyceni »Jedz, módl się, kochaj« będą niezwykle rozczarowani cokolwiek bym napisała, bo nie będzie to »Jedz, módl się, kochaj«. A ci, którzy znienawidzili tę książkę, będą rozczarowani wszystkim, co napiszę później, bo będzie to dowód, że wciąż żyję”. Wiedziała, że „nie wygra”, a to sprawiło – jak wyznała podczas konferencji w 2014 r. w Vancouver – że przez chwilę na poważnie myślała o wyjeździe na wieś, by hodować psy.

W cieniu kelnerki

Elizabeth Gilbert przez całe życie pragnęła być pisarką. Pisała już jako dziecko. Gdy była nastolatką, wysyłała historyjki do „New Yorkera” w nadziei, że ktoś ją odkryje. Jej opowieści były jednak zbyt kiepskie. Po college’u została kelnerką i prozatorskiej pasji oddawała się po pracy. Usilnie starała się coś opublikować, lecz wciąż jej się to nie udawało. Wydawnictwa odmawiały jej przez prawie sześć lat. Była załamana każdą ze swoich literackich porażek i zastanawiała się, czy nie powinna odpuścić, poddać się i oszczędzić sobie bólu kolejnych rozczarowań.

20 lat później, po wielkim rynkowym sukcesie powieści „Jedz, módl się, kochaj” oraz filmu o tym samym tytule, ku swojemu zaskoczeniu, znowu utożsamiała się z młodą kelnerką, której książek nikt nie chciał wydać. Stale o niej myślała. Było to dla niej szokujące i wydawało jej się irracjonalne, bo przecież ich życie było całkiem odmienne. Tamta wciąż przegrywała, a ta osiągnęła nieoczekiwany sukces. Nic już ich nie łączyło, czemu więc czuła się dokładnie tak jak ona?

Powoli dotarła do niej dziwna psychologiczna zależność między doświadczaniem wielkiej porażki i wielkiego sukcesu. Tłumaczy ją następująco: „Przez większą część życia jesteście w środku łańcucha ludzkich doświadczeń, gdzie wszystko jest normalne i pełne otuchy, ale porażka gwałtownie wrzuca was w oślepiający mrok rozczarowania. Sukces wyrzuca was równie gwałtownie i równie daleko, aż tu, w oślepiający blask sławy, uznania i pochwał”. Okazuje się, że oba jakże przeciwstawne stany mogą wywoływać analogiczny, dotkliwy dyskomfort.

W cieniu noblistki

Żyjemy w czasach, w których panuje kult sukcesu. Na każdym kroku ocieramy się o wizerunki przystojnych modeli, pięknych modelek, ludzi sukcesu, którym udaje się wszystko – w każdej sferze życia. Dr Ewa Grzeszczyk, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, w opublikowanej w 2003 r. książce „Sukces: amerykańskie wzory – polskie realia” przywołuje przepełnioną goryczą wypowiedź anonimowej badanej: „Typ kobiety sukcesu lansowany w pismach kobiecych: lat 23–25, wysoka, zgrabna, ładna, zna dwa języki, pracuje w jakiejś tam firmie zagranicznej, skończyła jeden fakultet, zaocznie robi drugi, ma chłopaka albo męża i ma hobby, nie wiem, jazdę konną, wspinaczkę górską, no i w ogóle jest »the best«. Wszędzie. Noblistka. Superinteligentna, sama robi majonez, sama wyszywa, sama haftuje, sama zaprowadza dziecko do przedszkola, mężowi gotuje trzydaniowe obiady. Miała wspaniałych rodziców, wspaniałe dzieciństwo, w ogóle ideał chodzący”.

Przytoczona wyżej wypowiedź może sprawiać wrażenie przerysowanej. Faktem pozostaje jednak, że porażka stała się tematem tabu. Ludzie boją się otwarcie do niej przyznawać. Na internetowym forum prezentują swoje wygładzone, nieskazitelne wizerunki, a w samotności wypłakują się do poduszki. Badacze wspominają o fenomenie społeczeństwa osiągnięć, w którym należy nieustannie bić rekordy i być najlepszym – we wszystkim.

Porażka ma dziś kiepską prasę. Wiąże się z odczuwaniem nieprzyjemnych emocji, stresem, narażeniem na szwank reputacji, widmem samotności. Lęk przed nią szczególnie doskwiera perfekcjonistom, a tych obecnie nie brakuje. Wszak wielu współczesnych młodych dorosłych wychowywano na supermenów. Gdy tylko w szkole osiągali wyniki gorsze od doskonałych, spotykali się z dezaprobatą ze strony rodziców, którzy ekspresję miłości do dzieci uzależniali od ich osiągnięć. W konsekwencji wyrastały one na perfekcjonistów, których poczucie wartości uzależnione jest od opinii otoczenia, panicznie bojących się widma porażki, w które wpisany jest dla nich drastyczny spadek samooceny.

Dr Henry Murray, światowej sławy psycholog, związany z Harvard University, opisał potrzebę stronienia od przykrości wyrażającą się w dążeniu do unikania upokorzenia, zakłopotania, lekceważenia, szyderstwa lub obojętności ze strony innych.

Osoby motywowane lękiem przed porażką boją się, że gdy nie osiągną dobrego rezultatu, stracą reputację, doznają wstydu i spadku samooceny. Podczas pracy nie doświadczają entuzjazmu płynącego z wykonywanej czynności, wszak podszyci są lękiem o wynik. Gdy ich działanie zostaje ocenione dobrze, nie odczuwają dumy, a jedynie ulgę związaną z uniknięciem porażki. Hans Morschitzky – psycholog i psychoterapeuta, pracujący w Klinice Chorób Psychicznych w austriackim Linzu, autor książki „Lęk przed porażką” – twierdzi, że to zjawisko narasta: „Obawy przed tym, że czemuś się nie podoła, i przed całkowitym fiaskiem własnych dokonań stają się coraz większe, tak w obliczu wyzwań codziennego życia, jak i sytuacji na dzisiejszym rynku pracy. Lęk przed porażką doprowadza wiele osób do koszmarnych wizji. Ten, kto nie może sprostać oczekiwaniom w życiu zawodowym i prywatnym, uchodzi za nieudacznika, kto nie ma osiągnięć, jest »out«, kto zawiedzie, będzie zastąpiony innym pracownikiem lub partnerem. Kto nie sprosta ogólnej presji sukcesu, straci swój społeczny prestiż i stanie się wkrótce outsiderem – czarną owcą”.

W cieniu Carla

Ponieważ żyjemy w czasach kultu sukcesu, powszechność lęku przed porażką jest zrozumiała. Zaskakiwać może jednak powszechność obawy przed sukcesem.

Pionierskie badania na ten temat przeprowadziła w latach 60. i 70. XX w. dr Martina S. Horner, psycholog z University of Michigan. Celem ich uczestników było wymyślenie zakończenia dla krótkiej historyjki o osobie tej samej płci (Annie lub Johnie), o której dowiadywali się, że po pierwszej sesji egzaminacyjnej znalazła się na pierwszym miejscu w rankingu swojego roku na kierunku medycznym lub technicznym. 65 proc. studentek i 9 proc. studentów tworzyło zakończenia pesymistyczne. Wśród spisanych wydarzeń znalazły się: osamotnienie Anny, jej znerwicowanie, utrata pozycji społecznej. Studentki, które wzięły udział w badaniu, kojarzyły osiągnięcia Anny z brakiem kobiecości. Większość postrzegała ją jako nieatrakcyjną i agresywną. Według części opisów w kolejnym semestrze celowo zaniżałaby uzyskiwane przez siebie wyniki, aby jej chłopak Carl mógł wspiąć się w rankingu wyżej od niej. Zgodnie z tą wizją scenariusz życia Anny mógł być następujący: wkrótce rzuca studia, wychodzi za mąż za Carla i wychowuje dzieci. Zdaniem dr Horner przytoczone wypowiedzi są przejawem lęku przed sukcesem, który powstrzymuje przed realizacją wartościowych celów ze względu na wyobrażone negatywne konsekwencje powodzenia.

Badaczka zakładała, że lęk przed sukcesem to stan typowy dla ambitnych kobiet, którym w konserwatywnym społeczeństwie odmawiano prawa do sukcesu, zwłaszcza w dziedzinach tradycyjnie zarezerwowanych dla mężczyzn. Od czasu prowadzenia przez nią badań w świecie zachodnim zaszły spore zmiany. Kariery – akademicka oraz biznesowa – stanęły przed kobietami otworem. Obecnie trudno wskazać zawody zarezerwowane wyłącznie dla panów. Nowsze badania, dotyczące lęku przed sukcesem, które przeprowadzono w latach 70., wykazały, że ów doskwiera również mężczyznom. Artykuł przeglądowy na ten temat opublikowali w 1975 r. na łamach „Psychological Bulletin” prof. psychologii Miron Zuckerman, związany aktualnie z amerykańskim University of Rochester, oraz prof. Ladd Wheeler, prof. psychologii, pracujący obecnie w australijskim Macquarie University.

Człowiek zdjęty lękiem przed sukcesem nie potrafi ani działać, ani decydować. Przyjmuje postawę asekurancką, bierną, typową dla osoby porażonej lękiem przed porażką. Obie wyżej wspomniane trwogi mają zaskakująco wiele wspólnego – skutecznie zabijają życiową radość. Dla swojego dobra warto je pokonać.

Wyjście z cienia

Po pierwsze, należy przyjąć do wiadomości, że porażka stanowi zjawisko powszechne i nie trzeba jej się ani bać, ani wstydzić. Nieskazitelne wizerunki ludzi sukcesu to mit. W rzeczywistości na kartach biografii osób, które zapisały się w historii wspaniałymi osiągnięciami, znajduje się cała litania niepowodzeń. Michael Jordan w szkole średniej został wykluczony z drużyny koszykarskiej, Henry Ford pięciokrotnie zbankrutował, zanim osiągnął olbrzymi sukces w branży motoryzacyjnej, Ernest Hemingway poprawiał opowiadanie „Stary człowiek i morze” ok. 80 razy, nim zostało opublikowane. Steve Jobs został wylany z własnej firmy, aby następnie powrócić do niej w chwale i wprowadzić na drogę do osiągnięcia statusu jednej z najcenniejszych marek na świecie. Thomas Edison poniósł niezliczone porażki, zanim w końcu udało mu się odkryć włókno umożliwiające wytwarzanie żarówek. Thomas J. Watson, założyciel IBM, zapytany o receptę na sukces, odrzekł: „podwójcie tempo, w jakim doznajecie porażek”.

Można powiedzieć, że porażka jest nawozem sukcesu. Jeżeli lubisz coś robić, czujesz, że stanowi to twoje życiowe powołanie i doznajesz porażki, wyciągnij z niej wnioski, zastanów się, co możesz poprawić i podejmij niezwłoczne działanie w tym kierunku. Pracuj z zaangażowaniem i starannością, nie troszcząc się przy tym o wynik. Uczciwie rób swoje, nie bacząc na oceny. Warto posłuchać Viktora Frankla, wybitnego austriackiego psychoterapeuty, który przeżył koszmar obozów koncentracyjnych: „Nie staraj się osiągnąć sukcesu – im bardziej uczynisz go swym celem, tym trudniej będzie ci go zdobyć. Ponieważ sukces, podobnie jak szczęście, nie jest czymś, za czym można się uganiać – musi wyniknąć… jako niezamierzony efekt uboczny poświęcenia się czemuś większemu niż własny los”.

Elizabeth Gilbert otwarcie opowiedziała o swoim lęku przed tym, czy uda jej się udźwignąć wizerunek, który stał się konsekwencją osiągnięcia przezeń spektakularnego sukcesu. I chwała jej za to, bo choć lęki przed porażką i przed sukcesem stanowią powszechne doświadczenie, mało kto z obecnych na świeczniku się do nich przyznaje. W efekcie wielu zwykłych ludzi uważa swoje obawy za coś nieodpowiedniego, za powód do wstydu. Nie ma się czego wstydzić, warto zaś podjąć działanie ukierunkowane na wyeliminowanie obezwładniającego lęku przed porażką i sukcesem, które powstrzymują nas przed robieniem rzeczy umożliwiających wykorzystanie pełni swojego potencjału dla dobra ludzkości i osobistego szczęścia.

Co sprawiło, że Elizabeth Gilbert wytrwała pomimo licznych porażek? Świadomość, że gdyby odpuściła, straciłaby swoje ulubione zajęcie. Jej miłość do pisarstwa była wszak silniejsza od jej nienawiści do porażek. Kochała pisanie ponad swoje ego.

Po ogromnym, onieśmielającym sukcesie, wiedziała, że jej zadaniem jest znalezienie inspiracji do napisania kolejnej książki, chociaż spodziewała się jej złego przyjęcia przez krytyków. Musiała jednak upewnić się, że jej kreatywność przetrwała wielki sukces, który na nią spłynął. „Nie odpuszczę, wracam do domu” – powiedziała sobie, co nie oznaczało wyjazdu na rodzinną farmę, tylko ponowne zabranie się do pisania. Zrobiła zatem to samo, co po równie dezorientujących porażkach. W 2010 r. opublikowała kolejną książkę. Ta została uznana za kompletny niewypał, lecz ona czuła się dobrze. Wiedziała, że umie wrócić do pisania z czystej pasji. Jej następna książka została dla odmiany przyjęta bardzo dobrze, co – jak zauważyła – było „miłe, ale nie w tym rzecz”. Chodzi o to, że po tym doświadczeniu zabrała się do pisania kolejnej książki i wie, że potem napisze kolejną i jeszcze jedną itd. Wiele z nich będzie porażką, być może niektóre okażą się sukcesem, ale ona zawsze będzie uodporniona na przypadkowe burze ich przyjęcia, bo pamięta, gdzie jest jej dom.

Jak zdaniem pisarki należy zachować się w obliczu porażki i sukcesu? „Trzeba znaleźć drogę powrotną do domu tak szybko i gładko, jak to możliwe, a jeśli zastanawiasz się, co jest twoim domem, oto wskazówka: dom jest tym, co kochasz bardziej niż samego siebie. Dom jest właśnie tym, czemu z oddaniem poświęcasz swoją energię na tyle, że końcowy wynik staje się mało istotny. Odkryj najlepszą, najwartościowszą, najbardziej ukochaną rzecz w życiu, zbuduj na niej swój dom i nigdy się stamtąd nie ruszaj. A gdybyś któregoś dnia został wyrzucony z tego domu przez wielką porażkę lub wielki sukces, twoim zadaniem jest powrót do tego domu. Jedynym możliwym sposobem jest zabranie się do pracy, starannie z oddaniem, szacunkiem i namaszczeniem, robiąc to, do czego wzywa cię miłość. Zwyczajnie to zrób i rób wciąż od nowa”.

***

Przepłynąć od toksycznego do słodkiego sukcesu

„Nigdy w życiu nie czułem się bardziej nieszczęśliwy niż wówczas, gdy w końcu osiągnąłem sukces, na który pracowałem całe życie” – stwierdził Matthew Nicholas Biondi, drugi w historii pływak, który podczas jednych igrzysk olimpijskich zdobył siedem medali. W sumie podczas trzech olimpiad wywalczył jedenaście krążków, a w mistrzostwach i olimpiadach łącznie aż osiem złotych. Mierzący ponad 2 m chłopak, który z uśmiechem stawał na słupku, aby wskakiwać do wody i osiągać sukces za sukcesem, po latach wyznał, jak bardzo było dla niego trudne „udawać niezwyciężonego i wyższego niż to, co go spotkało”. „Za każdym razem, gdy zawieszano mi na szyi kolejny medal olimpijski, przez głowę przebiegała mi dziwna myśl – że sukces, o którym marzyłem przez całe życie, jest w istocie iluzją” – przyznał.

Życie bohatera olimpijskiego stało się trudniejsze, niż tego się spodziewał. Był przekonany, że sukces uodporni go na codzienne stresy, da mu prestiż i uprzywilejowane życie. Tymczasem stał się jego niewolnikiem. Dopiero dzięki swojej żonie Krisen – również uzdolnionej pływaczce – wyzwolił się z życia ukierunkowanego na toksyczny sukces. Wiecznie nienasycony, wciąż pragnący osiągnąć więcej, niepotrafiący cieszyć się ze swoich osiągnięć, nauczył się wreszcie czerpać radość z prowadzenia normalnego życia „tu i teraz” i cieszenia się ze „słodkiego sukcesu” – pełnego i radosnego zaangażowania w działania, które sprawiają odczuwanie spokoju, zadowolenia i łączności z otoczeniem.

Termin „słodkiego sukcesu” ukuł Paul Pearsall, zmarły w 2007 r. doktor psychologii klinicznej i edukacyjnej, który poświęcił swoje życie krzewieniu idei work-life balance. Ubolewał nad faktem, że wielu ludzi sukcesu jest tak zaabsorbowanych dążeniem do celu, że nie dostrzegają piękna aktualnie przeżywanej chwili. Nie widział niczego złego w stawianiu sobie ambitnych celów, ciężkiej pracy na rzecz ich osiągnięcia i starania się ze wszelkich sił, o ile towarzyszy im poświęcanie uwagi na sprawy, które podpowiada serce – życia i miłości w chwili obecnej zamiast nieustannego dążenia do iluzji lepszych chwil w przyszłości.

Ja My Oni „Jak nie oszaleć w szalonym świecie” (100122) z dnia 07.08.2017; Sami ze sobą; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Przegrasz czy wygrasz"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną