Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Pomniki za półdarmo

Co zostało po Armii Czerwonej w Legnicy

Zezłomowany generał Świerczewski. Zezłomowany generał Świerczewski. Stanisław Ciok / Polityka
20 lat od rozpoczęcia wymarszu krasnoarmiejców z Polski pomnik wdzięczności dla armii radzieckiej dalej stał w centrum Legnicy. Prawie 80 proc. mieszkańców chciało, by tam został.
Pomnik marszałka w wersji lux, czyli półtusza zamiast wcześniejszego głowonoga.Stanisław Ciok/Polityka Pomnik marszałka w wersji lux, czyli półtusza zamiast wcześniejszego głowonoga.
Fragment ekspozycji w muzeum pobytu czerwonoarmistów.Stanisław Ciok/Polityka Fragment ekspozycji w muzeum pobytu czerwonoarmistów.

W Legnicy i okolicach radzieckich sołdatów pamięta się anegdotycznie i wybiórczo. Że zaraz po ich wyjeździe wystarczyło na lotnisku wykopać dołek, żeby wypełnił się ropą. Rosyjskie zbiorniki na paliwo były nieszczelne, pół wieku tak w grunt wyciekało, no to i nasiąkło. Albo wspomina się patent sołdatów na nieczynne sanitariaty: przekuć dziury w stropie i leci prosto do piwnicy. Po tylu latach nie wiadomo już, ile prawdy, ile fantazji w tych opowieściach.

Jak w tej o zgwałconej i zamordowanej dziewczynce, którą widziano ze skośnookim żołnierzem. Dowódca jednostki zebrał wszystkich Azerów i Tatarów, ale świadek zdarzenia nie mógł rozpoznać sprawcy, więc zastrzelono pierwszego, który powiedział, że nie wie, kto to zrobił. Następny szybko pokazał winnego. Dowódca nie zawracał sobie głowy sądem wojskowym, tylko wpakował we wskazanego resztę magazynku.

Tragiczna historia Lidii Nowikowej, żony oficera sowieckiego, co się w Polaku zakochała, a potem popełniła samobójstwo, jest jednak prawdziwa. Lidia posłużyła reżyserowi Waldemarowi Krzystkowi za pierwowzór filmowej Wiery w „Małej Moskwie”. Podobno Rosjanie szukali jej trzy dni, potem zwrócili się do polskiej milicji. Inna wersja mówi, że wcale nie szukali, zostawili ją tak wiszącą na drzewie w Parku Złotoryjskim, aż ptaki wydziobały jej nos i oczy. Ku przestrodze innym rosyjskim żonom.

Pomnik pierwszy: za tanie antyki

Ocalałe materialne pamiątki po okupantach są – można powiedzieć – równie wybiórcze. Michał Sabadach z podlegnickich Uniejowic jest właścicielem jedynego w Polsce muzeum pobytu czerwonoarmistów w Polsce. Zaczął od popiersia Konstantego Rokossowskiego, oficera radzieckiego stacjonującego w Legnicy, szefa Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej, który na wniosek prezydenta Bolesława Bieruta został marszałkiem i ministrem obrony PRL. Sabadach uratował pomnik przed zezłomowaniem i postawił w sadzie za domem.

Spiżowe popiersie Rokossowskiego w radzieckim mundurze, z buławą w ręku, przepasanego wstęgą Orderu Virtuti Militari to druga wersja. Pierwsza – tzw. głowonóg, czyli sama głowa na wysokim cokole – stanęła w 1978 r. na placu Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, dziś – Orląt Lwowskich. W latach 80. na żądanie radzieckich towarzyszy głowę zmieniono na bardziej reprezentacyjne popiersie.

Uroczyste, ponowne odsłonięcie reprezentacyjnego Rokossowskiego w sadzie w Uniejowicach, połączone z otwarciem muzeum, odbyło się 9 maja 1998 r. Przyjechało 250 osób. Kombatanci, platerówki, konsul Federacji Rosyjskiej, byli oficerowie radzieccy i ich znajomi, rosyjscy dziennikarze. I tak jest co roku 9 maja. W domu Sabadacha ściany zdobią fotografie dokumentujące imprezy. Jest generał Wojciech Jaruzelski, Władimir Żyrynowski, Daniel Olbrychski. W Uniejowicach świętuje się wykreślone z kalendarza rocznice: bitwy pod Lenino, czyli były dzień Ludowego Wojska Polskiego 12 października, i byłe Święto Odrodzenia Polski 22 lipca. Goście w galowych mundurach składają kwiaty pod pomnikiem Karola Świerczewskiego i Rokossowskiego, powiewają biało-czerwone flagi, obok marszałka jest zawsze radziecki sztandar z sierpem i młotem.

– Pomnik należy do miasta, w Uniejowicach jest tylko w depozycie – mówi rzecznik legnickiego magistratu Arkadiusz Rodak. Sabadach twierdzi, że pierwsze słyszy o depozycie. Rokossowskiego nikt nie chciał, złomiarze próbowali go poćwiartować; Sabadach popiersie zabrał z magazynu komunalnego, należy do niego.

Z własnością w Legnicy w ogóle jest kłopot. Przedwojenne niemieckie majątki Rosjanie przez pół wieku uważali za zdobycz wojenną. Część mienia wywozili, resztę próbowali sprzedać. Tak było z zabytkowymi meblami i dziełami sztuki z Domu Prijoma (Domu Gościnnego) – pałacyku, który w latach 20. wybudował legnicki fabrykant Friedrich Teichert. Przez krasnoarmiejskie pół wieku był tu hotel dla przyjezdnych dygnitarzy. Przed wyjazdem z Legnicy jeden z radzieckich generałów postanowił sprzedać antyczne meble, marmurowe kominki i umywalki, kryształowe lustra i żyrandole, pianina, zabytkowe drzwi, zegary i cenne obrazy (m.in. „Bunt na Brygu” Emila Ebersa z 1847 r.). Wyceniono je wówczas na około – licząc w obecnych złotówkach – 94 tys. zł; realna wartość antyków jest o wiele wyższa. To wszystko kupił za 20 tys. zł (wtedy 200 mln zł) bez pokwitowania proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Pielgrzymce.

Zenon Bernacki, przewodniczący rady powiatu złotoryjskiego, kustosz zamku w Grodźcu, pomagał proboszczowi w transakcji. Potem razem z księdzem zostali oskarżeni o kradzież. – Trzy lata byliśmy uważani za złodziei. W pierwszej instancji sąd umorzył postępowanie, w drugiej nas uniewinnił, ale zasądził zwrot mienia na rzecz Skarbu Państwa.

Bernacki nie czuje się winny.

– Odzyskanie wyposażenia Domu Prijoma to jedyny przypadek, gdy niemal w całości udało się uratować zabytkowe mienie o dużej wartości pochodzące z obiektów użytkowanych przez wojska radzieckie – mówi Wojciech Kondusza, doktor nauk humanistycznych, badacz historii regionu, autor książki „Mała Moskwa”, opisującej losy miasta.

W Domu Prijoma jest dziś prywatny luksusowy hotel i restauracja Rezydencja.

Pomnik drugi: za kartki, śledzie i wódkę

Kilkanaście metrów od „marszałka dwóch narodów” w trawie leżą porozbijane na kawałki spiżowe głowy polskich i radzieckich pilotów, znalezione w 1993 r. na miejscowym opuszczonym lotnisku. Sabadach w swoim muzeum ma jeszcze dwóch Świerczewskich. I kilkunastu Leninów, ale to mniejsze popiersia. Stoją w pomieszczeniu razem z odznaczeniami, bronią, mundurami, mapami sztabowymi, legitymacjami i słynnymi komandirskimi zegarkami.

Najcenniejsze w kolekcji: biurko z gabinetu szefa KGB, galowy mundur gen. Wiktora Dubynina i półtorametrowa replika orderu zwycięstwa – drewniana gwiazda, która zdobiła gabinet dowódcy. Już po śmierci Dubynina przywieźli ją Sabadachowi adiutanci generała. Wszystkie pamiątki ma od oficerów rosyjskich. Przyjeżdżali się żegnać i przywozili suweniry. Dziś żałuje, że nie wziął czołgu – okazało się, że mają na stanie o jeden T34 za dużo.

Sabadach zapewnia, że nie jest komunistą ani sympatykiem ZSRR. Rosyjski zna dobrze, urodził się na zesłaniu i do Polski przyjechał już jako nastolatek w 1951 r. Po prostu – powiada – nie da się wymazać pół wieku historii. Zaprzyjaźnił się z Rosjanami, gdy był kustoszem zamku w Grodźcu. Zajechali tam radzieccy oficerowie. Sabadach po staropolsku ich ugościł. Rosjanie docenili gościnność, niezbyt często okazywaną im przez Polaków. Podjęto go z honorami w komendzie garnizonu w Legnicy. Dostał bezterminową przepustkę do Kwadratu (tak nazywała się oddzielona murem dzielnica miasta, w której stacjonowali Rosjanie) i radzieckich sklepów w okolicznych garnizonach. Od tamtej pory rosyjscy oficerowie byli częstymi gośćmi Sabadacha. Wiosną i w czasie żniw przysyłali żołnierzy do prac polowych.

– W dniu ogłoszenia stanu wojennego przyjechał pułkownik Raszczupin, zastępca dowódcy w Jaworze – wspomina Sabadach. – Sprawdzić, czy u mnie wszystko w porządku. Sabadachowi do opozycjonisty wprawdzie było daleko, ale zakładał we wsi Solidarność Rolników Indywidualnych.

Na przyjaźni Sabadacha z Ruskimi korzystały Uniejowice. Zwłaszcza w stanie wojennym. Kartkami na mięso obdzielał ludzi we wsi. Kiedyś przed Wigilią poskarżył się rosyjskim przyjaciołom, że nigdzie nie ma karpi. Przywieźli mu pięć beczek solonych śledzi z Morza Północnego. – Rosjanie kontraktowali u rolników marchew, ziemniaki czy kapustę, dobrze płacili. Jak coś było potrzebne w gospodarstwie, przywozili – wspomina dziś muzealnik. Ludzie pamiętają też, jak Rosjanie ratowali ich oraz ich dobytek podczas powodzi w 1987 r. – Ludziom nie żyło się źle – mówi dr Wojciech Kondusza. – Kwitł handel, przede wszystkim dobrami racjonowanymi. Tutaj kartki nie były straszne. Benzynę i wódkę kupowało się od żołnierzy za półdarmo.

Pomnik trzeci: za niewinną dziewczynkę

Wzniesione 60 lat temu dzieło Józefa Gazy (autora m.in. pomnika tzw. czterech śpiących na warszawskiej Pradze) było nowatorskie: na cokole pojawiła się dziewczynka o twarzy amorka. „Dziecko, które żołnierz polski trzyma na swym ramieniu i które wsparło swoją rączkę o pewne ramię żołnierza radzieckiego, jest symbolem młodego pokolenia uratowanego od zagłady” – tak rzeźbiarz wyjaśniał swoją artystyczną wizję.

Czterotonowy monument ze spiżu pierwotnie i oficjalnie nosił nazwę pomnika wdzięczności, potem wdzięczność po cichu zastąpiono braterstwem broni, a legniczanie mówią o pomniku Jana i Iwana, dwóch Iwanów albo gejów, bo żołnierze patrzą na siebie dosyć czule. Legnicki przedwojenny plac Słowiański, gdzie monument stoi, najpierw nazwano imieniem marszałka Rokossowskiego, potem przemianowano na Stalina, by znów wrócić do przedwojennej nazwy.

Za PRL plac był miejscem obchodów świąt komunistycznych, dziś odwiedzany jest głównie przez rolkarzy. Już w 1956 r. legniczanie próbowali sowieckiego żołnierza wysadzić w powietrze. Skończyło się na zawieszeniu na szyi szubienicznego sznura. W latach 80. działacze podziemnej Solidarności malowali na cokole niepodległościowe hasła. Po zmianie ustroju prawica lokalna chciała pomnik szybko usunąć na cmentarz żołnierzy radzieckich. Albo przetopić na przykład na księcia Henryka Pobożnego, który w 1241 r. zginął pod Legnicą. Argumentowali, że przecież pomnik wdzięczności powstał z przetopionych króla pruskiego Fryderyka II i cesarza Wilhelma I. Ale w Legnicy do władzy doszła lewica i pomnik został. Nie udało się nawet w 1996 r., gdy rzeźbę trzeba było zdjąć, bo cokół groził zawaleniem. Radni zarządzili głosowanie, Iwany przeszły jednym głosem. Za głosować miał m.in. ówczesny wiceprezydent, członek prawicowego ZChN.

Ostatnią próbę pozbycia się pomnika radni PO, PiS i LPR podjęli ponad rok temu. Tym razem przegłosowali uchwałę o eksmisji na cmentarz, co miało kosztować 100 tys. zł. Nic z tego nie wyszło, bo ówczesny i obecny prezydent Tadeusz Krzakowski (SLD) zaskarżył uchwałę do wojewody, a ten zakwestionował kompetencje radnych w tym zakresie. Decyzję o przeniesieniu pomnika podejmuje prezydent, po uprzednich konsultacjach Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa z ambasadą rosyjską.

Tymczasem pomnik wydaje się już mieszkańcom nie przeszkadzać. Z badań CBOS przeprowadzonych na zlecenie Urzędu Miasta wynika, że 78 proc. opowiada się za tym, by Iwany zostały. Niektórzy twierdzą, że powodem sympatii dla pomnika jest wyłącznie dziewczynka – no bo czym zawiniła, żeby ją przetapiać?

Polityka 16.2011 (2803) z dnia 16.04.2011; Kraj; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Pomniki za półdarmo"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną