Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Nasz Kołakowski

Pięć lat temu zmarł Leszek Kołakowski

Fot. Piotr Wójcik/Agencja Gazeta Fot. Piotr Wójcik/Agencja Gazeta
Kim był Leszek Kołakowski, nie wie nikt. Albo wie to każdy po swojemu. Bo przez ponad pół wieku każdy, kto miał zwyczaj czytać, musiał stworzyć sobie swojego Kołakowskiego wedle własnej biografii, lektur i potrzeb.

[Z „Niezbędnika inteligenta”, POLITYKA 38/04]

Pokolenie, które w dorosłość wchodziło bezpośrednio po wojnie, pamięta Leszka Kołakowskiego jako żarliwego młodego komunistę z pistoletem za paskiem. Pokolenie, które dojrzało w Październiku, widzi w nim gorącego rewizjonistę, intelektualnego lidera marzeń o ludzkiej twarzy PRL. Dla szeroko rozumianego pokolenia Marca Kołakowski był autorytetem ruchu wolnościowego - jednym z niewielu, którzy dostąpili zaszczytu bycia cytowanym z imienia i nazwiska zarówno przez Gomułkę, jak przez prymasa Wyszyńskiego. Dla pokolenia pierwszej Solidarności stał się mędrcem – legendarnym, tajemniczym, odległym rezerwuarem mądrości i wsparcia. Dla pokolenia 1989 r. był już głównie gwiazdą ambitniejszego nurtu kultury popularnej – jednym z dwóch (obok ks. Tischnera) filozofów publicznych Trzeciej Rzeczpospolitej.

To sprawia, że trudno nam się będzie w sprawie Leszka Kołakowskiego dogadać. Drugi powód jest taki, że Leszek Kołakowski sam siebie całe życie nieustannie szukał i znajdował. Były to poszukiwania człowieka na naszych oczach nieustannie odkrywającego klucze do rzeczywistości, do świata, do jego lepszej formy. Nie po to, by lepiej się w tym świecie odnaleźć, lecz żeby odkrywać idące za rozumieniem nowe obowiązki.

Na przekór większości

Leszek Kołakowski z pistoletem za pasem nie bardzo mnie obchodzi. Zwłaszcza że podobno nigdy z tego pistoletu nie strzelił. Nosił czeską zbrojowkę, a potem parabellum nie po to, żeby zabijać, ale żeby się bronić. Czasy były powojenne. On był komunistą. Miał poczucie, że takich jak on podziemie może w każdej chwili zabić. A był radykałem. Przeszkadzało mu, że partia, do której należał, nazywa się robotnicza. Uważał, że powinna się nazywać „komunistyczna”. Nie podobało mu się, że partyjna góra owija komunizm w bawełnę ruchu robotniczego. A jemu chodziło o komunizm. Uważał, że komuniści powinni rządzić na przekór większości, bo – jak niedawno mówił – była to wtedy jego zdaniem jedyna droga do świetlanej przyszłości.

Można by teraz psychologizować, przypominając dzieciństwo w robotniczym Radomiu czy lewicowe afiliacje zamordowanego przez hitlerowców ojca albo odwołując się do dziecięcej fascynacji mitem o Prometeuszu. Ale on by tego nie robił. Po pierwsze dlatego, że wyznawał przypadek. Niespecjalnie wierzył w wizję historii jako ciągu zależności przyczynowo-skutkowych. A po drugie dlatego, że sam nigdy nie szukał sobie wyjaśnień mogących służyć za usprawiedliwienie.

Gdy nosił pistolet za paskiem, mówił złe rzeczy i pisał złe rzeczy. Nie chodzi tylko o radykalizm ocen, jakimi początkujący partyjny filozof obdzielał starszych o pokolenie „filozofów burżuazyjnych”, na czele z chrześcijańskimi idealistami. Ani nawet o ataki na Pana Boga („autor rzekomej autobiografii, za jaką uchodzi Pismo Święte (...), jest mało rozgarnięty”). W sferze idei każdy spór - nawet najostrzejszy i obrazoburczy w najwyższym wyobrażalnym stopniu - jest przecież dopuszczalny. Ale gdy stroną ideowego sporu jest władza używająca przymusu, sytuacja się zmienia. A to w 1950 r. dla studenta filozofii nie było oczywiste. Zrobił rzecz, którą później sam uznał za okropną. Z sześcioma innymi osobami podpisał donos na prof. Tatarkiewicza mającego zdaniem sygnatariuszy przekraczać dopuszczalne granice krytyki wobec „filozofii proletariackiej”. Był to impuls do usunięcia Tatarkiewicza z katedry.

Nie próbował się usprawiedliwiać. „Pisałem niestety różne rzeczy nie tylko niemądre – bo o to mniejsza – ale krzywdzące innych ludzi, co mi nadal doskwiera” – napisał przeszło pół wieku później. Nie próbował tego tłumaczyć. Nie chciał – jak Miłosz – powoływać się na „ukąszenie heglowskie”, bo bał się, że może to być rodzaj samousprawiedliwienia. A wierzył, że człowiek jest odpowiedzialny za wszystko, co czyni. Bez względu na pobudki i okoliczności. Bez względu na to, czy dał się oszukać, czy działał ze strachu, czy sam się pomylił. Nie cierpiał na polską bezgrzeszność. Czuł się winny.

II

Pokolenie polskiego Października pamięta Kołakowskiego jako błyskotliwego trzydziestolatka, którego postalinowska odwilż wyniosła na szczyt intelektualnego ruchu reformatorskiego. Wierzył jeszcze w socjalizm. Rozbrat idei z praktyką traktował jako intelektualne wyzwanie. Pisywał w „Po prostu”. Jego teksty, zdjęte przez cenzurę, krążyły w odpisach. Zwłaszcza czytany w Piwnicy pod Baranami pamflet „Czym jest socjalizm”. Dla cenzora było nie do przyjęcia, gdy pisał: „Socjalizm nie jest społeczeństwem, gdzie pewien człowiek, który nie popełnił przestępstwa, czeka w domu na przyjście policji, (...) gdzie jest więcej szpiegów niż pielęgniarek i więcej miejsc w więzieniach niż w szpitalach”.

W październiku 1956 r. był na stypendium w Paryżu. Usłyszał w radiu, że rosyjskie czołgi idą na Warszawę, więc wsiadł w pociąg i wrócił. Prosto z dworca trafił na wiec pod Pałacem Kultury. Kiedy Gomułka wykrzyczał słynne słowa: „teraz towarzysze trzeba do roboty, nie politykować więcej”, zrozumiał, że to koniec złudzeń. Należał jeszcze do PZPR, ale otwarcie odrzucił leninowską partyjną moralność, w myśl której człowiek jest tylko i aż atomem partii, więc ta przynależność definiuje go w sposób wyczerpujący. W miejsce doktryny, od której się oddalał, wstawiał normatywny dorobek własnego myślenia.

III

W letnim numerze miesięcznika „Twórczość” z 1962 r. ogłosił (przedrukowany potem w tomie „Kultura i fetysze”) swój może najważniejszy esej „Etyka bez kodeksu”. Jest tam – jak mi się wydaje – nie tylko klucz do Kołakowskiego, ale też jego klucz do życia, który ofiarował swoim czytelnikom. A właściwie są tam dwa wielkie klucze.

Klucz pierwszy ma charakter normatywnie uniwersalistyczny. „Jesteśmy dłużnikami – pisał – we wszystkich miejscach, gdzie cokolwiek jest do spłacenia na świecie. I obchodzi nas wszystko, co może być zmienione, wszystkie rewindykacje i wszystkie wierzytelności”. Pisząc to wolny był od złudzenia, że kiedykolwiek wszystko może zostać spłacone.

Klucz drugi daje miarę moralną. „Najbardziej cenne wartości moralne powstają (...) w sytuacjach, w których ktoś decyduje się uznać za swoją powinność coś, czego mu nikt trzeci nie ma prawa jako powinności przypisać”. Tym zapisem jeszcze bardziej skomplikował sobie sytuację. Bo rozszerzywszy najpierw swoje obowiązki na całe ludzkie uniwersum, dopisał do nich każde w zasadzie dobro, jakie człowiek jest w stanie uczynić drugiemu. Można powiedzieć, że poprzeczka została zainstalowana tak niebywale wysoko, iż każdy śmiertelnik będzie ją wolał obejść, niż przeskoczyć. A on uparcie skakał.

IV

Jeśli każdy z nas może mieć swojego Leszka Kołakowskiego, to taki jest właśnie mój Leszek Kołakowski. Pisarz czy eseista żelazną ręką chwytający za rogi najgroźniejsze byki naszej trudnej kondycji. Jego wielkie traktaty o marksizmie („Główne nurty marksizmu”, Paryż 1976) i o chrześcijaństwie bezwyznaniowym w XVII w. („Świadomość religijna i więź kościelna”, Warszawa 1965) są ważne dla filozofów, religioznawców, historyków, intelektualistów. Jego wydane w III RP bestsellerowe „Mini wykłady o maxi sprawach” i trzy serie „O co nas pytają wielcy filozofowie” fascynowały najszerszą publiczność III RP. Dla mnie Leszek Kołakowski nie jest filozofem ani popularyzatorem. Jest przede wszystkim człowiekiem dramatycznie chwyconym w cęgi świata i boleśnie się z nimi zmagającym. Człowiekiem, który utracił naiwną młodzieńczą pewność, dostarczoną przez ideologiczną wiarę, i zaczął sam szukać odpowiedzi na wielkie pytania.

Szczęśliwie publikując „Etykę bez kodeksu” był jeszcze bardzo daleko od charakterystycznej dla siebie rezygnacji, jaka skłoniła go, żeby już w trzecim akapicie „Horror metaphysicus” – wydanej w 1988 r. książeczki, którą uważał za swoje opus magnum – napisać: „pośród pytań podtrzymujących europejską filozofię przy życiu przez dwa i pół tysiąclecia ani jedno nie zostało nigdy rozstrzygnięte ku naszemu powszechnemu zadowoleniu”. „Nie wiem”, „tego nie wiemy”, „nie możemy być pewni” to jeszcze nie były jego ulubione odpowiedzi na stawiane przez laików pytania z praktycznej filozofii życia lub etyki stosowanej. Leszek Kołakowski zmagał się z wielkimi pytaniami, tak jakby od niego zależał los świata. Szukał wyjścia na słoneczną stronę. Dużo chorował. Sporo bywał w szpitalach. Ale sensu szukał nie w cierpieniu, lecz w odpowiedzialności.

V

Jako sześciolatek wygrał na loterii figurkę Napoleona z gipsu. Stała się jego chłopięcym skarbem. Wkrótce dowiedział się, że Napoleon był bardzo złym człowiekiem, że ma na sumieniu rzezie i dużo przelanej krwi. Więc go potłukł.

To, co robił przez następne 15 lat, da się wyjaśnić dwoma kluczami z „Etyki bez kodeksu” i losem Napoleona z gipsu. Bo w imię pozornie bezużytecznych wartości konsekwentnie miażdżył swoją oficjalną pozycję. Całkiem świadomie stał się symbolem tak zwanych rewizjonistów. Gdy w „Życiu Warszawy” napisał, że ze względów geopolitycznych w Polsce nie ma szans na prawdziwy socjalizm, tak rozjuszył Gomułkę, że ten po nazwisku beształ go z trybuny, a nawet wezwał na rozmowę, z której nic dobrego nie wynikło.

W 1963 r. miał już status wroga publicznego i znalazł się pod stałą obserwacją SB. Cenzura kazała rozsypać gotowy do druku skład jego książki „Fetysze racjonalizmu”. Dwa lata później zgodził się być mężem zaufania oskarżonych w procesie Kuronia i Modzelewskiego. Rok później, z okazji 10 rocznicy Października, wygłosił na prośbę studenta Adama Michnika słynny wykład, w którym opisał polską sytuację: uwiąd październikowej odnowy, bezprawie, doktrynerstwo władzy. Powiedział to, co się mówiło prywatnie, ale czego nikt nie mówił publicznie. Za to wyrzucono go z partii. Gdy się to wreszcie stało, poczuł ulgę. Dwa lata później, po Marcu '68, wyleciał też z uniwersytetu. Swoją oficjalną pozycję w PRL obrócił w pył jak kiedyś figurkę Napoleona. Postanowił na rok wyjechać za granicę.

VI

Dla pokolenia pierwszej Solidarności Leszek Kołakowski był wielkim nieobecnym. Ale był to bardzo specjalny rodzaj nieobecności. Bo przez teksty i wydawane w drugim obiegu książki był z nami na co dzień. Po wyjeździe z Polski rok spędził w Montrealu, a potem trafił do Berkeley. W samo serce ruchu hipisowskiego, rewolty studenckiej, antywojennych pochodów, marihuany, LSD, wolnej miłości i całego tego gigantycznego społecznego, intelektualnego, kulturowego chaosu, który wtedy panował w Ameryce. Wszystko to działo się na rachunek marksizmu, lewicy i lewicowości. Dla Leszka Kołakowskiego był to odrażający widok. Nie chciał żyć w takim świecie i wychowywać w nim córki. Postanowił wrócić do Europy. Dostał pracę w Oxfordzie i tam się osiedlił.

Poza rozstaniem z Ameryką przeżył jednak coś jeszcze. Definitywne rozstanie z marksizmem i lewicowością. Najczarniejszymi charakterami wśród intelektualistów stali się dla niego lewicowi idole studenckiej rewolty – Sartre, Marcuse, Chomsky. Nawet po latach ze zgrozą opowiadał o głupstwach, które pisali i które inni pod ich wpływem robili czy mówili. Nie ukrywał tego. Kiedy pojawił się pomysł, by objął po Adorno katedrę we Frankfurcie, sprzeciwili się temu lewicowi studenci. Półżartem przyznawał, że ze zbuntowanego warszawskiego marksisty stał się reakcyjnym belfrem, który zniechęcał studentów do udziału w antyburżuazyjnej rewolcie. Poczuł, że jest gotów do definitywnego rozstania z ideologią. Pisanie „Głównych nurtów marksizmu” zajęło mu siedem lat pracy w oxfordzkim All Souls College.

Siedem lat to dużo nawet na tak monumentalne dzieło. Ale powrót do Europy był też dla Kołakowskiego powrotem do coraz aktywniejszego udziału w sprawach polskich. Jeszcze w 1971 r. ogłosił w paryskiej „Kulturze” artykuł „Tezy o nadziei i beznadziejności”, w którym krytykował opozycyjnych intelektualistów za bierność w obliczu robotniczego buntu Grudnia 1970. Wzywał do samoorganizowania się przeciw władzy. W tym sensie stał się duchowym ojcem demokratycznej opozycji. Kiedy w 1976 r. powstał Komitet Obrony Robotników, został jego zagranicznym członkiem. Nie miał na to ochoty, bo wydawało mu się, że żyjąc bezpiecznie w Oxfordzie, nie powinien się dopisywać do listy osób, które mieszkają w Polsce i sporo ryzykują, angażując się w jawną opozycję. Ale klucze działały. Czuł, że wciąż ponosi odpowiedzialność za Polskę i że nie może odmówić pomocy w potrzebie.

VII

Pokolenie '89 poznało go jako starszego pana z nieodłączną laseczką, który dowcipnie i zajmująco opowiada o różnych abstrakcyjnych sprawach, chętnie przy tym, choć powściągliwie, żartując na różne tematy. Do Polski pierwszy raz przyjechał po 20 latach. Formalnie na wykład na Uniwersytecie Warszawskim. Faktycznie na inauguracyjne posiedzenie Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Potem bywał tu regularnie. Wrócić na stałe nie chciał, ale znów był intensywnie obecny.

Gdy umarł Józef Tischner, stał się dyżurnym filozofem kraju. Był gwiazdą - bohaterem niezliczonych wywiadów w prasie i telewizji, autorem książkowych bestsellerów, które w odcinkach drukowały gazety, gospodarzem programów telewizyjnych. Okrzyknięto go królem, a potem cesarzem filozofów. Obchody jego 70 urodzin transmitowała państwowa telewizja. Miliony ludzi oglądały kolejne serie jego telewizyjnych wykładów. Ich książkowe zapisy czytały setki tysięcy. W jego dorobku jest to jednak zaledwie perfekcyjna filozoficzna konfekcja. Skutecznie urynkowiony produkt wielkiego umysłu. Intelektualna zabawa, prowadzona z poczuciem nauczycielskiej odpowiedzialności, ale już bez tego napięcia i poczucia misji, które towarzyszyło pisarstwu Kołakowskiego przez z grubsza dwie dekady – od połowy lat 50. do połowy lat 70.

VIII

Nie wiadomo, kiedy dokładnie przestał być osobistym wrogiem Pana Boga. Zainteresowanie Kościołem jako przeciwnikiem już w latach 50. zaczęło się przeradzać w fascynację religią i metafizyką. Kiedy zaś wiara komunistyczna prysła, między badaczem a przedmiotem badania zaczęła się rodzić jakaś szczególna więź.

W 1965 r., u szczytu awantur Gomułki z Wyszyńskim, prymas z ambony chwalił artykuł Kołakowskiego o Jezusie, w którym padło niezwykle mocne jak na partyjnego autora (i ateistyczny tygodnik „Argumenty”) stwierdzenie, że „osoba i nauki Jezusa Chrystusa nie mogą zostać usunięte z naszej kultury ani unicestwione”. Opublikowaną w tym samym roku „Świadomość religijną i więź kościelną” przez lata widziano głównie jako metaforę relacji między lewicowym intelektualistą a władzą nominalnie komunistycznej monopartii, czyli między Leszkiem Kołakowskim a Władysławem Gomułką. On temu zaprzeczał. Także wówczas, gdy nie miał już powodu maskować intencji. Dla niego był to początek trwałej – i z czasem wzajemnej – fascynacji Kościołem, religią, transcendencją. Zaprowadziła go ona na papieskie seminaria do Castel Gandolfo i doprowadziła do stwierdzenia, że jest po stronie chrześcijaństwa.

Kiedy odkrywałem Kołakowskiego dla siebie, dziwiło mnie, że jeden człowiek poświęcił lata studiów tak odległym tematom jak marksizm i chrześcijaństwo. Ale to nie był przypadek. Jest coś, co te dwa wielkie tematy w Leszku Kołakowskim łączyło. Tym czymś był ból, świadomość zła, cierpienia i porażki, która - jego zdaniem – nieuchronnie wieńczy każde życie. Nawet wśród filozofów i nawet wśród polskich autorów kulturowo zmuszonych do zrzędzenia niewielu miało aż tak tragiczną wizję kondycji człowieka, by jak Kołakowski stwierdzić: „nie mam poczucia, że jest coś takiego jak radość istnienia”.

Marksizm miał znieść ten tragiczny feler rzeczywistości. Ale się w takiej roli nie sprawdził. Zamiast usunąć zło świata, sam je czynił. A zło, zdaniem Kołakowskiego, najlepiej prowadzi do odkrycia sacrum. I go tam przez pół wieku prowadziło.

Parę lat temu Zbigniew Mentzel usłyszał od Kołakowskiego, że „jeśli człowiek ma poczucie spełnienia, poczucie, że jego życie było dziełem zakończonym, dobrym dziełem, to chyba się oszukuje, bo nie ma czegoś takiego”. Było to stwierdzenie okrutne. Kto tak myśli, a nie chce się oszukiwać, temu zostaje tylko pocieszenie. A Kołakowski coraz mocniej wierzył, że prawdziwe pocieszenie może dać tylko religia. Nie wiemy, czy je odnalazł. Ale jeśli nawet nie znalazł go w religii, to może przynajmniej szukanie dało mu jakąś ulgę.

Przykazania Leszka Kołakowskiego

Po pierwsze, przyjaciele.
A poza tym:
Chcieć niezbyt wiele.
Wyzwolić się z kultu młodości.
Cieszyć się pięknem.
Nie dbać o sławę.
Wyzbyć się pożądliwości.
Nie mieć pretensji do świata.
Mierzyć siebie swoją własną miarą.
Zrozumieć swój świat.
Nie pouczać.
Iść na kompromisy ze sobą i światem.
Godzić się na miernotę życia.
Nie szukać szczęścia.
Nie wierzyć w sprawiedliwość świata.
Z zasady ufać ludziom.
Nie skarżyć się na życie.
Unikać rygoryzmu i fundamentalizmu.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną