Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Mnich z dachu świata

Co dalej z Tybetem?

Fot. Kris Pannecoucke/Reporters/REPORTER Fot. Kris Pannecoucke/Reporters/REPORTER Kris Pannecoucke / Reporter
Polska jest jednym z trzech krajów Europy, które odwiedzi w tych dniach XIV Dalajlama. Jest w dobrej formie, ale czy sprawa Tybetu ma przyszłość?

Było ich dwóch: Jan Paweł II i XIV Dalajlama. Światową karierę zaczęli robić mniej więcej w tym samym czasie – na przełomie lat 70. i 80. Przykuli uwagę mediów, polityków, artystów, myślicieli, a przede wszystkim wiernych. Nieśli nie tylko przesłanie duchowe, lecz także humanistyczne, ponad granicami podziałów wyznaniowych. Pokój, prawa człowieka, sprawiedliwość, współpraca ludzi dobrej woli.

Teraz na tym ideowym placu boju ostał się już tylko dalajlama. Benedykt XVI nie budzi takiego entuzjazmu jak jego poprzednik, a i nie kwapi się do dialogu z buddyzmem, w którym widzi zagrożenie dla Kościoła. Jana Pawła II jeszcze za jego życia nazywano Wielkim, podobnie Tybetańczycy coraz częściej nazywają Wielkim obecnego dalajlamę. Na przestrzeni ponad siedmiu wieków nazwano tak tylko dwóch z trzynastu jego poprzedników. To dowód, jak silna jest pozycja XIV Dalajlamy i jak pozytywnie Tybetańczycy oceniają jego służbę sprawie tybetańskiej. A służy jej od ponad pół wieku. Najpierw w Tybecie, a od 1959 r. – kiedy musiał uciec przed Chińczykami depczącymi tybetańskie powstanie – na wygnaniu w „małej Lhasie”, czyli trudno dostępnej Dharamsali w północnych Indiach. Niecała tybetańska diaspora, szacowana na ponad 100 tys., popiera bez zastrzeżeń politykę dalajlamy, ale on ani tego nie oczekuje, ani się nie obraża i nie potępia krytyków. Ma gen demokratyczny, choć według pojęć zachodnich Tybet był teokracją, a ta nie ma u nas dobrej prasy.

 

Mieszanka wybuchowa 

W relacjach pierwszych zachodnich podróżników, którzy zdołali dotrzeć do Tybetu, uderzają opisy nędzy, zacofania i wszechwładzy buddyjskiego kleru. Obecny dalajlama dostrzega ciemne strony tybetańskiej historii. Chce, by Tybetańczycy, kiedy przyjdzie radosna chwila samostanowienia, wprowadzili taki system, jaki im będzie najbardziej odpowiadał, nawet jeśli ograniczy on mocno rolę dalajlamy. Sam zresztą przygotował propozycje zmian („bez skrajności kapitalizmu i komunizmu”) i nie wykluczył, że następnego dalajlamę będzie się wybierało, a nie – jak od wieków – poszukiwało wśród małych dzieci.

Ten pomysł pokazuje, jak otwartym i praktycznym jest człowiekiem. Służy Tybetowi jak reformator i wizjoner, duchowny, polityk i uczony. Trudno oddzielić, kiedy jest kim, a jednak nie jest to mieszanka wybuchowa. Może dzięki sile osobowości i determinacji, a na pewno dzięki doskonałemu klasycznemu wykształceniu buddyjskiego mnicha (szkolonemu m.in. w sztuce dialektyki i logice) i doświadczeniu medytacyjnemu. Ludzie lubią w dalajlamie widzieć żywego Buddę, czyli niemal boga (czego on sam nie potwierdza) i „króla” Tybetu, ale dalajlama nazywa siebie tylko mnichem i nie jest to fałszywa skromność. Umie przyznać się do błędu, np. że pochopnie udzielił błogosławieństwa przywódcy pewnej japońskiej sekty, który później targnął się na życie przypadkowych pasażerów tokijskiego metra. Mówi, że zmieni zdanie, jeśli w jakiejś sprawie, nawet bardzo dyskusyjnej, zostanie przekonany lepszymi niż jego argumentami lub dowodami naukowymi.

Na Zachodzie, szczególnie tam, gdzie coraz mniej ludzi w ogóle identyfikuje się z chrześcijaństwem, rozwinął się kult dalajlamy. Inny niż wśród Tybetańczyków, którzy gotowi są ryzykować życiem, by wydostać się spod chińskiej kontroli i otrzymać od dalajlamy osobiste błogosławieństwo, drżąc i szlochając ze wzruszenia. Zachodni wyznawcy widzą w dalajlamie przywódcę duchowego na nasze czasy. Otwarty, uśmiechnięty, z dystansem do samego siebie, niczego nienarzucający, szukający tego, co łączy. Unikający (nie zawsze tak było) trudnych wykładów pełnych buddyjskiej terminologii, za to gotowy do publicznej rozmowy o tym, co w życiu ważne, czym jest szczęście, jakie jest buddyjskie podejście do rzeczywistości, do ekologii przyrody i człowieka, ciała i umysłu. Buddyzm jest misyjny, a mimo to dalajlama powtarza na spotkaniach z ludźmi innych kultur i religii, że nie trzeba porzucać własnej religii czy kultury, by szukać prawdy i wewnętrznej wolności.

XIV Dalajlama był już w Polsce nieraz, odwiedził obóz Auschwitz, przemawiał w Trybunale Konstytucyjnym. Tym razem przyjeżdża na zaproszenie marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza i Lecha Wałęsy, świętującego 25-lecie swego pokojowego Nobla. Dalajlama otrzymał tę nagrodę sześć lat później, kiedy Polska przechodziła pokojowo do demokracji.

Bez przemocy 

Polska droga do wolności interesuje lidera Tybetańczyków. W Wałęsie może on widzieć naśladowcę Mahatmy Gandhiego, ojca założyciela demokracji indyjskiej. I to naśladowcę, który cel osiągnął. Pół wieku temu, tuż po ucieczce z Tybetu, XIV Dalajlama spotkał się w północnych Indiach z ówczesnym premierem indyjskim Nehru. Był on numerem dwa po Gandhim i jego bardzo bliskim współpracownikiem. Zaoferował dalajlamie i uchodźcom tybetańskim azyl polityczny, by mogli zachować i rozwijać swą kulturę na ziemi indyjskiej.

Gest Nehru miał wymowę symboliczną: Indie są kolebką buddyzmu i z Indii buddyzm przenikał do Tybetu. To tak, jakby prezydent Izraela udzielił schronienia papieżowi wygnanemu z Rzymu. Podczas rozmowy młody dalajlama zadeklarował Nehru, że jego celem jest odzyskanie niepodległości, ale bez przemocy. Deklaracja ta zaskoczyła premiera, który uważał, że to niemożliwe.

Dziś, po dziesięcioleciach protestów i zrywów, takich jak w marcu przed olimpiadą w Pekinie, po okresach odwilży w stosunkach z Chinami, po wielu próbach wypracowania kompromisu kończących się fiaskiem, bohater jest zmęczony. Wie, że jego cel jest nadal odległy, a on, dziś 73-letni, prędzej czy później odejdzie. Dlatego gościł w listopadzie u siebie w Dharamsali kilkuset tybetańskich działaczy na wychodźstwie, którzy przez tydzień dyskutowali o tym, jakiej polityki Tybet potrzebuje i czy środkowa droga dalajlamy – pełna autonomia, ale w ramach państwa chińskiego – się nie wyczerpała. To narodowe tybetańskie konklawe odbyło się jednak bez jego udziału: dalajlama nie chciał swą obecnością krępować swobody dyskusji. Przemówił dopiero na koniec zgromadzenia.

Wygląda na to, że środkowa droga będzie kontynuowana. Wprawdzie są Tybetańczycy coraz bardziej nią rozczarowani, ale nie stanowią większości. Jednak i oni nie kwestionują otwarcie kamienia węgielnego doktryny dalajlamy, czyli unikania przemocy, ani jego wyjątkowej pozycji. Wyjątkowej także i w tym sensie, że w ten sposób dalajlama służy i Tybetowi, i światu.

Optymistyczny buddysta

Ale konklawe przypomniało też o kwestii sukcesji. Dalajlama, choć wcześniej oświadczył, że jest gotów zrezygnować z obowiązków państwowych, po zgromadzeniu zaznaczył, że jednak całkowicie się nie wycofuje. To dobra wiadomość, bo na razie nie widać następcy o takim prestiżu i dorobku jak XIV Dalajlama. Jeden z jego ewentualnych sukcesorów, szef parlamentu Karma Chophel, podkreślił, że Tybetańczycy nadal jednoczą się wokół dalajlamy. Obecny premier na uchodźstwie Samdhong Rinpocze żartuje, że zamiast kogoś młodego i energicznego w wolnych wyborach Tybetańczycy wybrali jego – uczonego starca i też mnicha. Dwaj starsi bracia dalajlamy też w grę nie wchodzą. Jeden poparł kontestatora Lhasanga Ceringa, skądinąd postać barwną i elokwentną, i nazwał podejście dalajlamy zgniłym kompromisem, drugi jeździ do Pekinu z misjami specjalnymi.

Dzięki staraniom dalajlamy tybetańska diaspora zbudowała w Indiach, Nepalu i na Zachodzie imponującą sieć instytucji edukacyjnych, kulturalnych i socjalnych, lecz także zalążek społeczeństwa demokratycznego i obywatelskiego. Ma od dawna rodzaj parlamentu wybieranego demokratycznie spośród kandydatów reprezentujących różne nurty buddyzmu tybetańskiego, a także przedbuddyjską religię bon. Funkcjonuje rząd z przedstawicielstwami zagranicznymi, m.in. w Londynie i Nowym Jorku. Współpracownicy dalajlamy twierdzą, że jego linia polityczna i jego przywództwo są popierane przez większość Tybetańczyków w samym Tybecie.

Ale czas wydaje się pracować na korzyść Chińczyków. Odejście dalajlamy byłoby zapewne stratą nie do odrobienia. Przy braku powszechnie aprobowanego nowego przywódcy wróciłyby spory w diasporze i podupadłoby morale w Tybecie, gdzie tysiącami osiedlają się Chińczycy. Bezkarność polityki sinizacji Tybetu nasila frustrację Tybetańczyków i ich przyjaciół w świecie, a frustracja zaognia podziały wewnątrztybetańskie. Na podziałach można zaś grać politycznie i osłabiać pozycję dalajlamy i emigracyjnych władz tybetańskich.

Na szczęście istnieje też scenariusz bardziej pozytywny. Istotną rolę odgrywają w nim chińscy demokraci w kraju i na emigracji. Gdyby kiedyś doszli oni do władzy w Pekinie, Tybet miałby szansę na przyrzeczoną mu prawdziwą autonomię w chińskim państwie federacyjnym, które mogłoby wtedy powstać. Ale to pieśń przyszłości, zapewne odległej. Dalajlama jednak jest buddystą, a nie komunistą, buddyzm zaś jest optymistyczny.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną