Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Na oczy czarne

60 proc. dzieci przygarniętych przez pogotowia opiekuńcze znika w ciągu tygodnia, zanim uda się ściągnąć etatowego tłumacza. Co robiły, skąd przybyły, dokąd znikły? Fot. Tadeusz Późniak 60 proc. dzieci przygarniętych przez pogotowia opiekuńcze znika w ciągu tygodnia, zanim uda się ściągnąć etatowego tłumacza. Co robiły, skąd przybyły, dokąd znikły? Fot. Tadeusz Późniak
Znów na polskich ulicach widać żebrzące kobiety, wyglądające na rumuńskie Cyganki. Z dziećmi na ręku, z dziećmi u boku. Wiele wskazuje, ze są to kupowane dzieci.

Warszawa. Godzina 8.10. Przystanek Centrum. Do tramwaju numer 25 linii Praga-Ochota wchodzi kobieta o ciemnej karnacji. Jedną ręką potrząsa tobołkiem, podsuwając go pasażerom pod oczy, żeby widzieli, jakie to małe dzieciątko. Drugą ręką potrząsa tekturowym kubkiem z McDo-nald'sa. - Panu, na mleko na to dzieciątko, na pol chlyba, na rodinu, na zdrowie panu... Brzdęk. - I wzajemnie, panu...
Godzina 8.14. Przystanek Dworzec Centralny. Do tramwaju numer 25 wchodzi kobieta o ciemnej karnacji z tobołkiem. Zawodzi swój żebraczy refren, a mała dziewczynka z tekturowym kubkiem idzie wzdłuż wagonu, łapiąc pasażerów za nogi. Starsza pani ubrana w stylu radiomaryjnym każe się nie dotykać: - Dobry Rumun to martwy Rumun - syczy.

Godzina 8.20. Do tramwaju numer 25 wchodzi kobieta... Głos zirytowanego mężczyzny: - Dopiero jedna wyszła! - To nie ja, panu. - Co wy na te, kurwa, czarne oczy chcecie żyć!? - Niech was kurwa, panu... - kobieta z tobołkiem spluwa, machnąwszy falbaną u spódnicy.
Dzieciątka w lepkich od brudu kopertach z kocyków śpią sobie cichutko, nie beczą, nie wiercą się. Kupione, sprzedane, rodzone, niczyje? Do tramwaju numer 25 w ciągu godziny wchodzi kilka takich kobiet z dzieciątkami.


Na dzieciątka-zawiniątka
Nowa fala żebractwa zaczęła się 1 stycznia 2007 r.: Rumunia weszła do Unii i ruszyła w świat, w ciągu roku ponad 2 mln ludzi. Tylko we Włoszech przebywa dziś pół miliona obywateli Rumunii, którzy stanowią tam najliczniejszą grupę imigrantów. Trzy czwarte wszystkich aresztowanych w Rzymie w ubiegłym roku to Rumuni, a jak oceniają włoskie władze, zapewne połowa z nich to Romowie. Włosi wprowadzili w pośpiechu obostrzenia imigracyjne. Dlatego rumuńska imigracja przepływa do innych krajów. Także do Polski.

Więc po 10-letniej przerwie znów na skrzyżowaniach polskich ulic stanęły kobiety poubierane w warstwy. Już bez tekturki ze spisanym losem, że powódź, że wojna. Unijne żebractwo rumuńskie przestało być spontaniczne, romantyczne. Żebroturnusy są prowadzone niczym przedsiębiorstwo, a w celu podniesienia zyskowności w Rumunii kupuje się dzieci, używane do żebropracy. Ile ich jest, dziesiątki, setki?

Stana Buchowska z La Strady, organizacji przeciwdziałającej handlowaniu ludźmi:
- Często są odbierane przez dalekich krewnych z rumuńskich domów dziecka i ośrodków pomocy społecznej; „krewni" potem je odsprzedają dalej. Bujające się, zdefor-mowane, będą wzbudzać litość. Kupowane są też za grosze na dalekiej wiejskiej prowincji od własnych rodziców, którzy żyją w izolacji, nie wiedzą, że na świecie są prawa człowieka.

Komisarz Zbigniew Urbański z Komendy Głównej Policji: - Ale to nie są cygańskie dzieci. Cyganie swoimi dziećmi nie handlują.
Rumuński szlak żebraczy kobiet z dzieciątkami wzdłuż warszawskich Alej Jerozolimskich - w tramwajach linii 8, 25, 21, 24, 9, 7 rotują się ludzie. Jeżdżą tędy na Dworzec Centralny, wracają z Centralnego, jadą po ciuchy w okolice Stadionu Dziesięciolecia, gdzie handel jeszcze nie umarł. Pasażerowie się zmieniają, więc trudniej ich irytować powtarzalnością żebraczej piosenki o dzieciątku. Twarze dzieciątek w kocykach i tych, które dopiero co nauczyły się chodzić, zmieniają się. Ich niby-matki są te same. To metoda rumuńskich bossów, która wymusza na kobietach posłuszeństwo: dzieci przydziela się im wedle kryterium - obce, a nie rodzone. Wiadomo, że z obcym nie uciekną, będą milczeć przy policji. Ze swoim czułyby się zbyt pewnie.

Rumuńskie dzieci używane do żebrania są niczyje, dziś twoje, jutro moje. Mały Rumun kosztuje 25 tys. euro, dziewczynka 20 proc. taniej. Niedawno prowokacja dziennikarzy rumuńskiej TVR pokazała, jak ojciec gotów był oddać piątkę swoich dzieci, każde za równowartość jednorazowego czynszu swojego jednopokojowego mieszkania. Sugerował, że może jako bonus dołożyć jeszcze szóste, nienarodzone.
O 9.00 rano sierżant sztabowy Adam Marszalec z mokotowskiej Sekcji Prewencji Komendy Rejonowej Policji Warszawa II wraz z posterunkowym Tomaszem Szczepkiem zaczynają patrol. Głos w radiostacji: - Na Ochocie żebrze Rumunka z dwójką dzieci. Interwencja już podjęta. Czekają na tłumacza. Rumuni przestają rozumieć polski, gdy widzą policję.

Dzieci na rękach matek idących wzdłuż aut na mokotowskich skrzyżowaniach śpią, jakby kołysane odgłosem ulicy, śpią nawet wtedy, gdy matka ucieka przed sierżantem Marszalcem, potrząsając tobołkiem, nawet gdy starszy brat gra na harmonii „Oczy cziornyje". Spokojniutkie zadziwiająco. Każdy wie, sierżant Marszalec też, że to nie jest sen naturalny. W opinii sierżanta dziecku starczy naparstek piwa. Są naszpikowane dużą ilością ziół albo aviomarinu, żeby nie przeszkadzały w żebraniu.
Ale służby nie mają w kompetencjach legitymowania matek tylko dlatego, że dziecko ciągle śpi. Zapewnione podstawowe potrzeby są? Są. Ubrane jest? Jest. Przepisy mówią, że potrzeby ustawowe to pożywienie, opieka i sen. Przepisy mówią, że wkraczać należy, gdy widać na oko bezpośrednie zagrożenie życia. Czasem policji uda się rozpoznać, że dziecko kwili, gdy słyszy dźwięk rumuńskiego języka niby-matki. Wtedy jest podstawa, żeby interweniować. Ale nie ustawowa. Sumienie.

Na kule i kikuty
Więc Rumuni budują z niczego swoje szałasy na zaoranych pod przyszłe domy działkach podmiejskich. Na przykład w podwarszawskim Mysiadle. Sierżant Marszalec podczas nalotu na tamtejszy campus z Rumunami widział ze trzydziestu ludzi w różnym wieku koczujących na materacach. Schodzą też na noc do niczyich baraków przy skrzyżowaniu ul. Marsa i Płowieckiej na warszawskim Grochowie, do prywatnych kwater przy rondzie Wiatraczna. Rano bossowie wysypują z Mercedesów niby-matki na ulice.
Niebieski samochód sekcji prewencji objeżdża róg, gdzie ul. Dolina Służewiecka przecina się z aleją Wilanowską. Od roku rumuńskie niby-matki z dzieciątkami wrosły w krajobraz tego skrzyżowania.

W rumuńskim świecie mężczyźni nie żebrzą, gdyż są nieskuteczni. Mężczyźni organizują kobietom dzieci, a większym dzieciom organizują małe wózki inwalidzkie. Wózki są identyczne, czerwone, jakby brane z tej samej hurtowni.
Co jakiś czas - w opinii posterunkowego Tomasza Szczepka - srajdacz, czyli ten najbardziej gorliwy i przestraszony żebrak, leci z kubeczkiem do bossa wysypać pieniądze. Bossowie obserwują spektakl żebrania z daleka. Rumuńscy mężczyźni mówią o sobie, że zagrożenie czują w moczu. Dwa tygodnie temu bossowie podjechali autem na skrzyżowanie Nowoursynowskiej z Doliną Służewiecką i skatowali kijami od bejsbola dwóch Rumunów, bo weszli na rejon ich kobiet z dzieciątkami. Akcja trwała półtorej minuty, a na kilka dni żebractwo w rejonie zapadło się pod ziemię. W opinii posterunkowego Szczepka, nie ze strachu przed policją, co policja może? Mandat napisać? Pouczyć? Żebrzący swoich się boją, bo od nich mają noc i chleb. Zresztą Rumun boss nie ma pretensji do swoich, że ukradł, ale że dał się złapać, czyli nie nadaje się do pracy.

Na kilka dni znikli z oczu sprzedawczyni w kiosku na rogu Racławickiej i Żwirki i Wigury. Od miesięcy patrzyła sobie przez okienko na rumuńską dziewczynę z dzieciątkiem, żebrzącą w korku samochodów. Opowiadała kierowcom o powodzi, o pożarze domu. Potem zabierała ją policja, rano znów zajmowała skrzyżowanie. W opinii sprzedawczyni - miałaby spokojny rejon, gdyby nie przyszli rumuńscy chłopcy z kulami, którzy byli zbyt nachalni w żebraniu.
Sierżant Marszalec pamięta takie zdarzenie, gdy Rumuni wieźli matki do pracy, zepsuł się dostawczy Mercedes, a kierowca uciekł, zostawiając w aucie 30 osób, wiek - od pół roku do 80 lat. Wezwano tłumacza. Zapisał imiona, nazwiska, rok urodzenia, dokładniejszej daty Rumun nie pamięta. Dane trzeba brać na wiarę, bo - ze strachu przed kradzieżą - Rumuni nie noszą ze sobą dokumentów. Dane można potem wysłać do ambasady, żeby sprawdzili w ewidencji, ale to nie jest proste, bo odnosi się wrażenie, że w Rumunii co drugi ma takie samo nazwisko. A na imię to już prawie każdy - Lupu.

Z radiostacji: - Na rogu Doliny Służewieckiej i al. Wilanowskiej stoi rumuński chłopiec. Na widok sierżanta Marszalca chłopak zakłada trampka na kikut, który został po amputowanej stopie. - Imię? - Nie rozumiem, panu - chłopiec odruchowo wykręca spody kieszeni na zewnątrz. - Twój nejm? I-m-i-ę? Wolno stawia na kartce drukowane litery - LUPU, a sierżant kiwa głową na znak, że i tak już wiedział, jak ma na imię. Sprawdzi się w ewidencji, imię, nazwisko, datę urodzenia i wyskoczy dziesięciu identycznych Rumunów.

Sierżant kreśli na szybie auta drogę:
- Polsza - Romania? - Tak, panu. - Rodzina? - Tak, panu, brat. Brat handel perfumy na Stadion. Lupu mieszka z bratem na rondzie Wiatraczna w hotel u pani Dorotki. Ale tam nie ma telefon. Brat też nie ma.
- Od kiedy w Polszu? - Nie rozumiem, panu. Lupu podpiera się kulami. Są polskie. Posterunkowy Szczepek bada palcami gumkę od dresów, czy Lupu czegoś nie chowa. - Matka gdzie? - W Romania, panu. - Z nogą co? - O - Lupu podwija nogawkę na dowód, że brak nogi jest prawdziwy. Stare, niewyleczone owrzodzenie.
Obok skrzyżowania jest sklepik, gdzie Lupu kupuje w polskim języku wodę, kawę i kiełbasę. Lupu jedzie na komendę. Weryfikują w polskiej bazie danych: nie istnieje, czyli nieposzukiwany. Zwolniony, pouczony o konsekwencjach prawnych. Wie, jak trafić do domu. 6 zł depozytu zwrócono.
Z radiostacji: - Znów rumuńskie dzieci na skrzyżowaniu Doliny Służewieckiej i al. Wilanowskiej.

Interwencja podjęta. Nie, to jednak polscy chłopcy. Skończyli drugą gimnazjum i zajęli skrzyżowanie po jedenaściorgu Rumunów, którzy cały rok biegali tu z kulami, dzieciątkami, te starsze, zwykle chłopczyk i dziewczynka, rysowały pianą do mycia serduszka na szybach aut. Tydzień temu rozsypali się po wypoczynkowych kurortach i szlakach pielgrzymkowych, zwalniając teren. Raz polscy chłopcy próbowali stanąć tu z płynem do szyb, a rumuńskie dzieci pokazywały im tak: w jedną rękę brały telefon, drugą niby podrzynały sobie gardło. Co miało znaczyć, że jak nie opuszczą stanowiska ich żebrania, zaraz wezwą -KOGOŚ.

Joanna Garnier z La Strady dopiero co odwiozła do Bukaresztu chłopca, półsierotę. Wyrwali go z rumuńskich slumsów niby dalecy znajomi. Dojechali do polskiego uzdrowiska, dostał kulę, żeby powłóczyć nogą i żebraniem spłacić dług za benzynę do Europy. Jak już spłacił, szwendał się po Polsce niczyj, bezprizornyj.
Gdy rumuńskie dzieci robią się starsze, matowieją im te duże, głodne, niewinne oczy, rośnie zarost i śmierdzą papierosami jak dorośli, przestają być dochodowe. W maju 2008 r. do Pogotowia Opiekuńczego przy ul. Bonifacego w Warszawie przywieziono 15-letniego chłopca. Był już za duży na żebractwo „z matką". Więc w celu rozwinięcia własnego interesu dostał kulę inwalidzką i pojemnik na płyn do mycia szyb. W ośrodku przestał kuleć. A ponieważ nie znał polskiego, wiadomo tylko tyle, że był w złej kondycji, nie kontaktował się z innymi dziećmi. Zresztą zaraz zniknął.

60 proc. dzieci przygarniętych przez pogotowia opiekuńcze znika w ciągu tygodnia, zanim uda się ściągnąć etatowego tłumacza. Co robiły, skąd przybyły, dokąd znikły? Nie ma przepisu nakazującego placówkom monitorować ich losy, więc nie zostaje po nich żaden ślad. Jakby nie istniały. Po młodsze czasem zgłaszają się dalecy „krewni". Ale zwykle nie powiadamia się o tym sądów i nie wszczyna procedur związanych z badaniem sytuacji małoletniego, jakie obowiązują w przypadku polskich dzieci.
W ubiegłym roku weszła w życie nowelizacja ustawy o pomocy społecznej, nakazująca cudzoziemskie dzieci bez opieki chronić jak nasze. Robi się szkolenia wśród pracowników socjalnych, że procedury, prokurator, sądy rodzinne. Ale ośrodki pomocy społecznej na szkoleniach powiadają, że polskie brudne dziecko to co innego. Jeszcze nie mogą zrozumieć, że brudne rumuńskie dziecko na polskiej ulicy to nie jest część krajobrazu.

Na harmonię i obrazek z Janem Pawłem
Przed 1 stycznia 2007 r. było tak: należało w Rumunii znaleźć kobietę, która ma w paszporcie jak najwięcej jak najmłodszych dzieci, żeby mogła na papiery swoich własnych wywozić te niczyje. Czasem w becik wsadzało się dwoje nafaszerowanych aviomarinem, ale widać było tylko jedno. Rumuni zorientowali się, że polscy strażnicy nie przetrząsają pościeli, żeby nie obudzić dziecka, bo będzie beczeć. Od kiedy zniknęły graniczne budki, nie trzeba aviomarinu. Bierze się dzieciaki i się wiezie.
Od 21 grudnia 2007 r. Polska weszła do Schengen i granica przestała istnieć jeszcze bardziej. Stana Buchowska z La Strady: - W połowie zeszłego roku, gdy Polska zbliżała się do Schengen, rozmaite grupy zbierały się z różnych stron świata i czekały na moment, żeby rozsypać się po zachodniej Europie. W ich słowniku przestało istnieć słowo ryzyko.

Sobota. 5 lipca. Patrol mokotowskiej prewencji podejmuje akcję. Na rogu Doliny Służewieckiej i Wilanowskiej klęczy rumuńska kobieta, zgięta w kabłąk, składa głowę zapatuloną w chustę nisko do ziemi. Ma plecak z logo Unii i laskę. Druga kobieta to córka. Ma 19 lat i buja na rękach półtorarocznego chłopca. Patrol przetrzepuje tobołki z urobkiem. - Gdzie mieszkasz? - Nie rozumiem, panu. Gdzieś na campus. Kobiety, nieproszone, pokazują koki we włosach, że nie schowały w koki gotówki. Wiedzą, że policja szuka we włosach węzełków z pieniędzmi. Potem kobiety siadają na krawężnik, żeby podciągnąć spódnice i pokazać żylaki. Są autentyczne. Wszystko boli. Młodsza ma nawet przecięte oko, tu, nad brwią. Są chore, zbierają na lekarza. I na to dzieciątko, bo też jest chore.
Kobiety wkładają dziecku brudne palce do ust, żeby pokazało wszyściutkie wybite zęby. Dawno wybite. Dostał w głowę od obcego i wypadły. Mały Rumun nic nie rozumie z tego zamieszania. Jest uśmiechnięty, jest przecież w normalnej sytuacji życiowej. Pewien Rumun opowiadał sierżantowi, że jak starsze dzieci nie chcą uczyć się kraść, to jest parę miejsc w Polsce, gdzie okalecza się je na siłę, żeby używać do żebractwa, bo ma przynosić zyski.

Zabrane na komendę kobiety wykładają dobytek z tobołków - Myszka Miki dzieciątka, telefon, 140 zł, 75 euro. Jeszcze są pieniądze w innym tobołku, ale kobiety wrzeszczą, żeby ich z tymi nie mieszać, bo są kogoś innego z campusu, mają za to zrobić zakupy, jedzenie dla dzieciątek.
Wezwano pogotowie do dziecka, ale kobiety kładą się na trawie, że nie jadą. Matka odsłania piersi na dowód, że cieknie jej mleko, bo niedawno rodziła, musi nakarmić te najmłodsze, które zostały w campusie. Zabrane siłą. Tymczasem od kilku dni w tramwajach Alej Jerozolimskich zarabia nowy turnus rumuńskich dzieci. Mają od kilku do kilkunastu lat, małe harmonie w rękach, kubeczki uwiązane u harmonii. I grają...
Ze statystyk MSWiA: w 2007 r. odnotowano tylko sześcioro nieletnich z podejrzeniem: kupiony, sprzedany. Tymczasem sześcioro dzieci o ciemnej karnacji można spotkać w ciągu godziny w jednym warszawskim tramwaju.

Nie da się dokładnie policzyć Rumunów przepływających przez Europę. Zapisani gdzieś w systemie są tylko ci, którzy przylatują do Europy samolotem. Jeśli wjeżdża w strefę Schengen przez Węgry, kontroluje go tamtejsza straż, ale nie musi już o tym wiedzieć Słowacja i Polska.
Rumunia, nawet jeśli monitoruje wyjazdy swoich obywateli, ma powody, by nie ujawniać danych. - Widziałem statystyki brytyjskiego i włoskiego rządu. Ich liczby są znacznie wyższe niż oficjalne szacunki władz rumuńskich - mówi Adrian Moraru, wicedyrektor Instytutu Spraw Publicznych w Bukareszcie.
Na ulotkach Fundacji Dzieci Niczyje można przeczytać: „Instytucje rządowe, zajmujące się udzielaniem pomocy dzieciom, ofiarom handlu, to: MSWiA, MS, MEN, Komenda Główna Policji, Straż Graniczna". Tymczasem w czerwcu Komitet Ochrony Praw Dziecka zorganizował spotkanie robocze, żeby połączyć organizacje w celu przeciwdziałania żebractwu dzieci. Nie przybył nikt ze straży ani policji.

Nie mamy jeszcze świadomości tego, co już ćwiczą Włochy, walcząc z najazdem Rumunów, specjalizujących się w żebropracy, kradzieży. We Włoszech zaczyna się masowe wydalanie Rumunów, straż doprowadza ich do granicy albo do samolotu, a najczęściej wręcza kwit nakazujący opuszczenie kraju w ciągu dwóch tygodni. Rumuni wyjeżdżają. Na jeden dzień.

Bo Rumun poczuł się obywatelem Unii. Wysoki urzędnik w MSWiA proponuje: „Nie dawać w kubek. Może pójdą gdzie indziej". To póki co jedyne rozwiązanie.


WIĘCEJ:

  • Gra w Bacau: Polska stała się celem międzynarodowych gangów okradających bankomaty. Wysyłają do nas grupki Rumunów wyposażonych w podrabiane w Anglii karty. Straty banków idą w dziesiątki milionów euro. Polska jest rajem dla
  • Raj Roma: Duże miasta Italii spowija sieć romskich faweli. Zamiast współczucia budzą wrogość i strach.
  • Marka Rumunia: Jedź szybko, bo inaczej koła w biegu ci odkręcą – radził przez CB radio kierowca tira w pobliżu granicy rumuńskiej. 1 stycznia 2007 r. Rumunia weszła do Unii. Ale obraz Rumuna w świadomości Europejczyka z tą datą się nie zmienił.
     
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną