Niezbędnik

Hedoniści w krainie anhedonii

Dlaczego milionom ludzi brakuje napędu do życia

„Stary człowiek w smutku (Na progu wieczności)” – obraz Vincenta van Gogha z 1890 r. „Stary człowiek w smutku (Na progu wieczności)” – obraz Vincenta van Gogha z 1890 r. Alamy Stock Photo / BEW
Gdzie leży klucz do zrozumienia, dlaczego milionom ludzi brakuje napędu do życia? Można by ułożyć cały alfabet przyczyn społecznych, które mają pewnie związek z globalną epidemią depresji: atrofia więzi społecznych, bieda i bezrobocie, chciwość korporacyjno-bankowa.

Depresja. Z pozoru wszechstronnie opisana, psychologicznie przebadana, opatrzona w internetowe portale, akcje społeczne, dni walki z…, pamiętnikarskie i literackie zapisy. 350 mln osób na świecie – według danych WHO – każdego dnia jest pogrążonych w poczuciu beznadziei i bezsilności, ma obniżony do zera nastrój i napęd do jakichkolwiek czynności życiowych, leży w łóżkach i cierpi na całkowity brak sensu, pławi się w rozpaczy, poczuciu własnej znikomości i niejasnej winy. Płacze. Ogromna część planuje samobójstwo. Coraz częściej idą do lekarza – raczej pod naciskiem bliskich niż z własnego przekonania (bo i do tego brak im napędu). Polscy medycy, nie tylko psychiatrzy, ale i ci pierwszego kontaktu – wypisali im w 2017 r. 7 mln recept na rozmaitego rodzaju antydepresanty, w tym głównie selektywne inhibitory wtórnego wychwytu serotoniny (SSRI).

One działają. Okrawają człowieka z ekstremalnych stanów emocjonalnych: tonięcia w rozpaczy, ale też wzlotów radości. Pozwalają żyć, bądź raczej – jak mówią niektórzy weterani nawracających epizodów depresyjnych – trwać w stanie życia. W miarę bezproblemowo współżyć przynajmniej z najbliższymi: nie wybuchać, nie wzniecać konfliktów, sypiać, stosunkowo racjonalnie jeść. Pracownik na prochach też wydaje się OK.

Zamiast walić głową w mur

Medycyna i psychoterapia zdają się jako tako radzić z tym czymś, czego przyczyn tak naprawdę ludzkość wciąż nie zna. Nowoczesne techniki obrazowania mózgu pozwalają co prawda obserwować u chorych istotne zmiany, jeśli chodzi o neuroprzekaźniki (takie jak właśnie serotonina czy noradrenalina), ale nie wynika z tego jasno, czy w przypadku depresji mamy do czynienia z przyczyną choroby, czy też już z jej skutkiem. Uczeni badają geny i kwestię dziedziczności: połowa dzieci, których rodzice cierpieli na epizody depresyjne, obciążona jest dużym ryzykiem tej choroby w jakimś momencie życia, ale zawsze podkreślają, że geny to nie wszystko – trzeba dodać okoliczności życiowe. Mówi się zatem rzeczy dość oczywiste: że ryzyko depresji zwiększa trudne dzieciństwo, zwłaszcza molestowanie, przemoc, przeżycia traumatyczne. Że jest coś w statystycznej przewadze kobiet, jeśli chodzi o zachorowalność (nawet trzy razy więcej diagnoz niż wśród mężczyzn). Wyjaśnienia jednak tu też zdają się trywialne: bo hormony, bo stres poporodowy, bo odpowiedzialność za potomstwo (a więc niejako biologicznie wbudowana w psychikę skłonność do zamartwiania się), bo to upiorne miesiączkowanie, to katastrofalne klimakterium. Bo wreszcie – uważniejsze niż u mężczyzn wsłuchanie we własną psychikę i fizjologię oraz tzw. intuicja medyczna, wynikająca z biologicznej, a jeszcze bardziej kulturowej roli piastunki dzieci i opiekunki starców, co sprawia, że kobiety częściej niż mężczyźni dają szansę lekarzom na zdiagnozowanie tej choroby.

Istnieje też hipoteza, że tę w istocie rzeczy pozorną epidemię nakręca medykalizacja życia człowieka Zachodu, czyli względna dostępność służby zdrowia, oraz interesy przemysłu farmaceutycznego. Jak głoszą niektórzy socjobiolodzy, niezbyt ciężkie okresy depresji są wkomponowane w ludzką naturę – po to, by po życiowej porażce czy traumatycznym zdarzeniu (np. ciężkiej chorobie) człowiek wycofał się rozsądnie z nierealistycznych zamierzeń i ryzykownych dla siebie zachowań, a nawet pogodził się z degradacją w hierarchii swojego stada. Słowem, by zamiast walić głową w mur, wyluzował, zatrzymał się – w imię zachowania fizycznego i psychicznego zdrowia, czyli wydłużenia egzystencji. Na psychiatrów ta socjobiologiczna teza działa jak płachta na byka. Albowiem zwykle mają do czynienia z pacjentami w tak głębokiej fazie depresji (tzw. depresja wielka), że o żadnej autorefleksji i pogodzeniu nie ma tam mowy bez silnych farmaceutyków. Jednakowoż liczba faktycznych zachorowań może być nieco nadszacowana. Odtabuizowanie depresji (choćby poprzez wspomniane akcje społeczne czy wyznania znanych postaci), przy wszystkich pożytkach, niesie niebezpieczeństwa, że np. urobieni codziennością pracownicy dość łatwo mogą symulować jej objawy. Wszak w tym wypadku diagnoza opiera się wyłącznie na wywiadzie, więc bezkarnie można opowiedzieć niedoświadczonemu w tej dziedzinie lekarzowi o komplecie ośmiu symptomów, bo tyle wymienia np. DSM – amerykańska biblia psychiatryczna (choć jej autorzy błagają, by nie stosować jej jak książki kucharskiej). A więc o zaburzeniach snu, nastroju, libido, apetytu, nagłym utyciu czy schudnięciu, poczuciu totalnego zmęczenia i ogólnej beznadziei. I poprosić o pakiet, czyli L4 plus jakiś fajny prozac.

Nie lekceważąc tych marginesów, dajmy jednak wiarę alarmistycznym tonom psychiatrów i WHO. Wyłuszczając przyczyny depresyjnej epidemii dotykającej świat, a zwłaszcza świat cywilizacji zachodniej, eksperci na koniec rytualnie dorzucają kilka komunałów o tym, że wiadomo – takie czasy: stres, wyścig szczurów, wypaczony indywidualizm (czytaj: wszechobecny narcyzm i egoizm), porozrywanie tradycyjnych więzi rodzinnych i społecznych, samotność w wielkich miastach. Jednak depresja pozostaje wciąż bardziej domeną psychiatrów i psychologów klinicznych niż teoretyków z dziedziny psychologii społecznej czy socjologii, nie mówiąc już o politologii czy ekonomii. A wydaje się przecież oczywiste, że klucz do jej zrozumienia i okiełznania musi być zakopany również na tych polach. Pytanie jest oczywiste: dlaczego właśnie teraz, w najbardziej humanitarnym ze znanych ustrojów społecznych i politycznych, czyli demokracji liberalnej, w najbardziej ucywilizowanej, a więc bezpiecznej i dostatniej części świata, czyli współczesnej Europie – milionom ludzi, co piątemu, jak chcą niektóre statystyki, nie chce się żyć? Dlaczego ich organizmy, w tym mózg, odmawiają zrównoważonego funkcjonowania? Dlaczego ta choroba – wedle przewidywań WHO – ma stać się w 2030 r. główną zarazą świata, który dla gatunku Homo sapiens wydaje się właśnie teraz relatywnie najbezpieczniejszą, przyjazną, totalnie podporządkowaną niszą ekologiczną?

Słowem, co jest nie tak nie tyle z człowiekiem, ile ze światem? Co on nam złego robi?

Abece depresji

Można by ułożyć cały alfabet przyczyn ekonomicznych, politycznych i psychospołecznych, które mogą mieć związek z globaldepresją: atrofia więzi społecznych, bieda i bezrobocie, chciwość korporacyjno-bankowa, degradacja naturalnego środowiska (którego zakute w beton, stal i szkło miliony mieszkańców wielkich miast nie mają już szans zaznać), ewolucja ról kulturowych mężczyzny i kobiety, fatalizm współczesnych mediów, głupota coraz bardziej demagogicznej i populistycznej polityki, hardość rozmaitych tyranków i ludzi nierozumnych u władzy, idiotyczny śmietnik internetowy (bujdy, zwane fake’ami, chamstwo, zwane hejtem)… Bez trudu da się ponuro dojść do zet.

Spróbujmy jednakowoż wziąć pod lupę trzy zjawiska, które wydają się swoistym ABC prowadzącym do wszechdepresji. Dwóch pierwszych terminów używa się w psychologii i psychiatrii do opisu objawów depresji jako choroby, ale niech posłużą one tutaj również jako metafory dla opisu świata społecznego. Trzecie pojęcie nie ma z depresją szczególnego związku – to określenie pewnej negatywnej cechy ludzkiej czy też tendencji w myśleniu i postępowaniu, ale słowo to staje się też cechą świata społecznego, pojęciem-symbolem dla całej współczesności. Zatem:

• A jak anhedonia – w sensie psychologicznym to nieumiejętność czy niezdolność do odczuwania radości; jeden z głównych symptomów depresji. Pozornie świat współczesny jest wręcz nastawiony na dostarczanie przyjemności, radości, na nieustanną zabawę. Wykształciły się tysiące branż i nisz specjalizujących się w profesjonalnej organizacji igrzysk. Festiwale i festyny, kluby i puby, kiermasze i koncerty, stadionowe uniesienia sportowe i sporty masowe, telewizja rozrywkowa i odlotowe w sensie nieomal ścisłym strefy rozrywki w miejsce tradycyjnych lunaparków, spa, baseny, egzotyczne akwaparki w całkowicie swojskich okolicznościach przyrody. Wreszcie hurtowa turystyka międzynarodowa. Globalne targowisko plaż, hoteli, zabytków do zaliczenia i fotek na tle, żarcia nie do przeżarcia, picia w stylu all inclusive, czyli bez umiaru.

Ideologia neoliberalna, może bez nachalnej propagandy, jednak postuluje tworzenie nowego człowieka. Nauki społeczne już w latach 30. XX w. podpowiedziały tu zgrabny termin: Homo ludens – człowiek bawiący się. Niedopowiedzianym ideałem zachodniej cywilizacji jest pracomaniak (w odróżnieniu od pracoholika, bo to jednak zaburzenie prowadzące do całkowitej bezproduktywności), a zarazem hedonista i snob podążający za każdą modą i w każdej proponowanej destynacji, jak uwielbiają mawiać w branży masowej turystyki. Nawet praca powinna być zabawą, jak utrzymują liczni psychologiczni coache, czyli trenerzy od dobrego samopoczucia i skuteczności; nieomal współcześni kapłani, szamani, czasem szarlatani. Wystarczy osiągnąć tylko flow, czyli stan zatracenia i uniesienia w robocie, którą przecież uwielbiasz. Wtórują im awangardowe korporacje w rodzaju Google, które chwalą się nowatorskimi przestrzeniami dla pracowników, jako żywo przypominającymi jakieś luzackie przedszkola. Odkryj w sobie dziecko – zdaje się wrzeszczeć do człowieka świat. Baw się!

Tyle że tak się nie da. Radość życia nie jest towarem, który da się zakupić na promocji czy w trybie last minute. Wmówił świat człowiekowi współczesnemu, że jej odczuwanie nie jest możliwe bez inwestycji w odpowiedni sprzęt, odzież, pojazd z napędem na cztery koła, najnowocześniejszą komórkę-kamerkę, by swoje szczęście na żywo transmitować tym, którzy je zlajkują, a więc potwierdzą szczęścia owego autentyzm i doniosłość. Nawet biegać nie da się dziś dla samej przyjemności biegania, bo trzeba się opancerzyć markowo – w gacie i buty na poziomie, w aparaturę monitorującą owo bieganie i sygnalizującą, kiedy człowiek może je uznać za satysfakcjonujące.

Miarą życiowego sukcesu i wyrazem radości życia dla ogromnych rzesz ludzkich, w tym klas średniej i ludowej, stała się możliwość podróżowania w najbardziej egzotyczne zakątki. Tyle tylko, że ludzie trafiają tam na syntetyki egzotyki, spreparowane wedle wyobrażeń turystów wigwamy i jurty, tubylców ustylizowanych na mitycznych dzikich; trafiają do dzielnic i miasteczek urządzonych niczym witryny sklepów – na pokaz. Tłoczą się w kolejkach do muzeów oraz na kolejne dachy i wieże, by pstryknąć TĘ klatkę. Kontakt z innym – miejscem, człowiekiem, kulturą – jest minimalny, przypomina lizanie przez szybę (zwykle szybę autokaru lub wyczarterowanego suva). Tymczasem istotą dziecięcej zabawy, która rzeczywiście przynosi radość, jest zaspokajanie ciekawości, poznawanie, wcielanie się w kogoś, próbowanie nowych smaków w najszerszym tego sformułowania sensie. Istotą zabawy, którą proponuje człowiekowi dorosłemu współczesny świat, jest nieomal wyłącznie pozycjonowanie się we własnym stadzie: byłem, zaliczyłem, uwieczniłem się, zasłużyłem na przynależność do tych lepszych.

Świat oferuje radość syntetyczną. Zakupioną, spakietowaną, zorganizowaną. Oducza odnajdywania tej radości w sobie, w codziennej prozaiczności, w niespiesznym śniadaniu z najbliższymi, w leniwej rozmowie z przyjaciółmi, w obserwowaniu ewidentnie tubylczych sikorek przez kuchenne okno. Jeśli człowiek trwa przez 50 tygodni w roku w faktycznej anhedonii, nie jest w stanie odczuć w ciągu tych dwóch urlopowych „hedonii” na najpiękniejszej choćby plaży, którą sobie upatrzył na ulicznym billboardzie. Bo jego czujne oko zauważy śmieci między palmami, grube Niemki w negliżu, barmana rozwadniającego mu ponad miarę syntetyczny dżin i skondensowaną colę. Poczuje coś, co jest przykrą emocją: bezradność wobec świata.

• B jak brak kontroli; innymi słowy – bezradność, poczucie, że człowiek nie ma specjalnego wpływu na swój stan i swoje życie. Brak kontroli należy do – rzec można – ulubionych pojęć we współczesnej psychologii. Potrzeba kontroli awansowała do najistotniejszych potrzeb człowieka. Wrażenie jej utraty jest wyjątkowo dotkliwe i dewastujące, a zdarza się stosunkowo często. Towarzyszy chorobie, utracie pracy, traumatycznym przeżyciom, jak np. udział w katastrofie czy śmierć bliskiej osoby. Jest, rzecz jasna, immanentnym składnikiem depresji, choć zapada się na nią niekoniecznie pod bezpośrednim pretekstem (depresja reaktywna, np. żałoba po stracie bliskiej osoby nie jest, szczęśliwie, uznawana za patologię). Klasyczny – rzec można – chory nie jest w stanie zapanować nad chaosem czarnych myśli i skrajnie negatywnymi emocjami.

Czy ów brak kontroli jest również symptomatyczny dla współczesnych, rozwiniętych społeczeństw? W ogromnej mierze. Znów mamy tu do czynienia z jakąś kosmiczną rozbieżnością między tym, co świat deklaruje wobec człowieka, a co istotnie mu daje. Jesteśmy, tu w Europie, wciąż obywatelami o tak szerokich prawach i wolnościach, jakich nigdy dotychczas człowiek – z wyjątkiem wąskich elit – nie miał. Jesteśmy wolni i równi wobec prawa. Możemy wybierać w nieskończonej obfitości dóbr, ról zawodowych, nawet stylów życia. Teoretycznie. Bo praktycznie życie ludzkie jest wciąż silnie zdeterminowane. Nawet urodzenie nie jest bynajmniej reliktem przeszłości, bo tzw. kapitał kulturowy silnie przesądza o karierze edukacyjnej, a potem profesjonalnej człowieka. Wybór stylu życia wciąż podlega ostremu osądowi społecznemu.

Realia turbokapitalizmu i pędzącej – niekiedy wydaje się, że na oślep – cywilizacji technicznej sprawiają, że człowiek nie może być pewny ani stałości zatrudnienia, ani nawet sensowności swoich z trudem nabytych kwalifikacji. O niepewności i nieprzewidywalności jako znaku czasów myśliciele piszą od co najmniej kilku dziesięcioleci. Strach przed czeluścią bezrobocia, nieprzydatności, nieprzystawalności wisi nad milionami ludzi. Tym dotkliwszy, że liberalny ideał indywidualnego sukcesu przerodził się w niepisany zakaz porażki. Ludzie przestają sobie radzić z najbanalniejszą nawet krytyką czy odrzuceniem projektu w pracy – tak alarmują psychoterapeuci. Traktują te naturalne życiowe zdarzenia jako dyskwalifikujące ich klęski. Racjonalizując te sytuacje, walcząc z poczuciem wstydu i winy, szukają jej w innych. Konstruują figury wrogów, nieistniejące spiski i układy. I pogrążają się w poczuciu bezradności wobec wrogiego, cynicznego świata.

• C jak cynizm. Dzieje tego pojęcia są dość wyjątkowe. W filozofii starożytnej Grecji oznaczało ono postawę polegającą co prawda na odrzuceniu powszechnie uznanych wartości i norm społecznych w imię własnego szczęścia, ale chodziło o np. bogacenie się za wszelką cenę czy bezwarunkowe dążenie do sławy. Już w starożytnym Rzymie rozumienie tego słowa niejako się odwróciło: określano nim persony z ustami pełnymi szlachetnych ideałów, a postępujące w całkowitej niezgodzie z nimi. Dziś potocznie, ale i słownikowo cynizm utożsamiany jest z egoizmem, dwulicowością, zakłamaniem, chroniczną skłonnością do manipulacji innymi. Współczesne pojmowanie cynizmu z jego helleńską definicją łączy chyba jedynie przekonanie, że w mniemaniu cynika człowiek z natury jest zły, próżny i głupi. To znaczy każdy poza mną, ewentualnie moim stadem.

Niekiedy można odnieść wrażenie, że cała współczesna cywilizacja opiera się na zasadzie cynicznego manipulowania jednymi ludźmi przez drugich. Co ciekawe, ofiary tych manipulacji zdają się domyślać, że są tym praktykom poddawane. I przyjmują je najczęściej jako akceptowalne reguły gry społecznej. Domyślamy się zatem masowo, że cały świat reklamy jest jednym wielkim naciągactwem; że spece od owej reklamy cynicznie żerują na ludzkiej naiwności, łatwowierności, że uciekają się do podprogowych sztuczek psychologicznych. Wiemy, że producenci wielkich widowisk telewizyjnych wykorzystują cynicznie małe dzieci, czyniąc z nich chwilowe widowisko, ale gapimy się masowo na te Bogu ducha winne dzieciaczki wypacykowane na przemądrzałe kukiełki. Jesteśmy na ogół świadomi, że medycyna nie jest w stanie załatwić każdemu dostępu do najnowocześniejszych terapii (bo każde państwo by na tym zbankrutowało), ale wierzymy jakoś uparcie w iluzoryczne konstytucyjne zapisy o bezpłatnej służbie zdrowia i dozgonnej opiece państwa.

Wreszcie rozsądek podpowiada, że współczesna polityka – ubrana wciąż w kostium liberalnej demokracji – w istocie rzeczy jest wielkim polem nieuczciwych gier, cynicznych zagrywek pod słupki poparcia, kłamliwej propagandy, cwanego piaru i chronicznych obietnic bez pokrycia. A jednak chodzimy do wyborów, głosujemy na rozmaite mniejsze zła. I coraz częściej bezradnie patrzymy, jak cynicy i manipulanci w kostiumach demokratów i patriotów, obsadzeni na posadach tzw. najważniejszych osób w państwie, odwracają porządek społeczny, niszczą dobro wspólne, rozjeżdżają wielką umowę społeczną, jaką powinno być prawo, mają głęboko w nosie tych, którzy im tę władzę powierzyli. Ileż trzeba mieć w sobie cynizmu, by swobodnie przeskakiwać z propagandy „Polska w ruinie” na współczesną odmianę iście gierkowskiej propagandy sukcesu. Ile – by w kilku tysiącach poranionych wojną kobiet i dzieci widzieć kulturową inwazję na 40-milionowy kraj, podając się jednocześnie za miłosiernego chrześcijanina. Cóż innego jak nie cynizm jednych wpędza innych w niespłacalne kredyty, amber goldy, grube czesne za iluzoryczne wyższe wykształcenie na byle jakich kierunkach w byle jakich uczelniach. Aż dziw, że świat współczesny ogarnia epidemia depresji, a nie paranoi. Wszak nieomal żadna zbiorowa umowa w życiu społecznym i politycznym nie wydaje się już dziś poważna, żadna reguła nienaruszalna, żadne kłamstwo i krętactwo zbyt grube.

Uwuzet terapii

Celem terapii człowieka pogrążonego w depresji jest wydobycie go z psychicznej otchłani, z wewnętrznego piekła. Jeśli jest to stan zaawansowany, trudno zaczynać od psychoterapii. Lecz w lżejszych przypadkach albo też w miarę zdrowienia człowieka pojawia się szczelina, w którą może wejść ostrożny i rozumny terapeuta, który naprowadzi człowieka na takie jego osobliwości w myśleniu i zachowaniu, które do owej depresji mogły się przyczynić. Często w grę wchodzą fałszywe przekonania, czyli nietrafne automatyzmy, jakimi umysł nawykowo się posługuje. Leczenie polega na wyzwoleniu się z owych nieuświadomionych, wdrukowanych w umysłowość heurystyk. Ot, takich na przykład: jestem niezdolna, nic mi się nie udaje, gdy stoję przed życiowym wyborem, zawsze wybieram gorszy wariant, zasługuję na swój los. Czy cele i zasady tej terapii można przenieść na jakieś postulaty społeczne, które mogłyby choć trochę zneutralizować depresyjną hekatombę? Dla porządku użyjmy tym razem trzech końcowych liter alfabetu.

• U jak uważność. To kolejny niezwykle modny termin psychologiczny, używany często w wersji angielskiej: mindfullness. Generalnie chodzi o codzienną higienę psychiczną (której, rzecz jasna, odpowiedni trenerzy uczą dziś za pieniądze, choć to umiejętność dość banalna). Chodzi o to, by wyzwolić się z pędu. I życiowego, i myślowego. By nie rozpamiętywać przeszłości, której nic już nie zmieni, ani nie martwić się nadto przyszłością, która jest nieprzewidywalna. Żyć dokładnie tu i teraz. Delektować się chwilą, umieć obserwować świat, nie oceniając go od razu. Obserwować siebie z dystansu, z pozycji muchy na ścianie. Słowem – nie przegapiać siebie samego i własnego życia.

W życiu zbiorowym, jak się wydaje, również powinniśmy nieco wyhamować. Model ekonomiczny, w którym obowiązuje bezwzględny kult zysku i wszechwładza mechanizmów rynkowych, zdaje się wyczerpywać swój rozwojowy potencjał. Nie jest tak, by każdą społeczną strukturę czy instytucję oraz każdą ludzką aktywność dało się zakwalifikować jako pożyteczną, bo zyskowną, lub bezsensowną, bo nieintratną materialnie. Być może wraca powoli jasność widzenia, że prosty bilans (by nie powiedzieć prostacki) koszty–zyski nie tylko nie wspiera, ale dewastuje takie dziedziny, jak nauka, kultura i sztuka, oświata, nawet służba zdrowia.

• W jak ważność. Pacjenci wychodzący z depresji doznają w końcu poczucia sensu, istotności swego istnienia. W sensie życia społecznego – podobnie jak w indywidualnym wymiarze – odzyskanie owej ważności powinno oznaczać uparte uświadamianie współczesnym, że ich czasy, czyny i dokonania są ważne. Że nie mają specjalnych długów wdzięczności ani też nie niosą na sobie szczególnego poczucia winy za to, co zrobili ich przodkowie. Są w stanie odczuwać ważność swego istnienia bez podszywania się pod bohaterstwo dawno umarłych ziomków. Chodzi o uwolnienie się z historii pojmowanej jako ciąg rachunków do wyrównania. Nasze wciąż w miarę spokojne czasy i nasze relatywnie prozaiczne życia są istotne, choć nie giniemy na cudzych wojnach i w beznadziejnych powstaniach. Dziś politycy u polskich sterów usiłują zmienić rzekomą pedagogikę wstydu na pedagogikę narodowego wzdęcia. Poddawanie dorosłych jakiejkolwiek pedagogice źle pachnie manipulacją i propagandą. Zupełnie czym innym jest krzewienie wiedzy i docieranie z rzetelną informacją.

• Z jak zaufanie. Nie ma mowy o powodzeniu terapii antydepresyjnej, jeśli nie zbuduje się w pacjencie przyczółków zaufania: najpierw do bliskich, którzy chcą pomóc, do lekarzy i terapeutów, w końcu do siebie samego i świata. Poziom zaufania społecznego, ważną kategorię socjologiczną, mierzy się prostym pytaniem: czy wierzysz, że ludzie z natury mają dobre zamiary, czy też wyznajesz pogląd, że ostrożności w kontaktach z innymi nigdy za wiele? Przekleństwem współczesności, zwłaszcza polskiej, jest dziś ów na sto sposobów interpretowany, głęboki podział na my i oni. I idąca za nim nieufność wobec poczynań onych, publicznych instytucji obsadzonych przez onych, zamiarów i deklaracji onych. Dopóki utrzymywać się będzie na dzisiejszym poziomie fałszywe przekonanie, że jakkolwiek pojmowani oni składają się wyłącznie z naszych konkurentów i wrogów, potencjalnych oszustów i głupców, dopóty nic w depresyjnej aurze naszej współczesności się nie zmieni. Jeśli komuś można dziś przypisać szczególną winę za epidemię depresji, to wszystkim tym, którzy czarno-białym obrazem świata (my dobrzy, kto nie z nami – łajdak) kuszą wyborców, którzy składają obietnice bez pokrycia, którzy w imię swoich interesów kłamią, wciskają ludziom fałszywe towary: buble ideowe, bujdy quasi-naukowe, paramedykamenty, żywnościowe instanty, odzieżowe barachło itd.

Dotyczy to, niestety, wielu inteligenckich i postinteligenckich profesji – informatyków i dziennikarzy, piarowców i reklamotwórców, animatorów popkultury, naukowców i wszystkich tych, którzy dorobek nauki wykorzystują. Ci, którzy te profesje wykonują, przymykając oczy na cynizm swoich firm i instytucji, powinni zrozumieć, że pracują nad rozbiciem społecznego zaufania. Potrzeba dużej odwagi, by przeciwstawiać się fałszerstwom, oszustwom, kombinacjom. Bez tego jednak, bez indywidualnych śmiałych postaw, świat będzie dalej podążał w tej – by modnie powiedzieć – destynacji. W kierunku cynizmu i wszechmanipulacji. Aż w końcu codzienna dawka inhibitora zwrotnego wychwytu serotoniny będzie musiała wejść do rutynowej diety Homo sapiens. Już nie co piątego przedstawiciela gatunku, jak dziś w świecie zachodnim. Każdego.

***

Autorka jest dziennikarką POLITYKI.

Niezbędnik Inteligenta Nr 1/2018 (100133) z dnia 25.06.2018; Człowiek; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Hedoniści w krainie anhedonii"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną