Niepełna symboliczna rodzina. Kolonie długo jawiły się mieszkańcom Wysp Brytyjskich jako nieznana, dziewicza przestrzeń, którą należy odkryć, zdobyć i ukształtować wedle własnych potrzeb. Ale choć odległe i bardzo zróżnicowane, pozostawały w silnym symbolicznym związku z imperialnym centrum. Jedną z podstawowych metafor tego związku stanowiła rodzina, z królową Wiktorią jako troskliwą matką-patriarchinią oraz kolonizowanymi ludami jako dziećmi. Uważano, że rdzenni mieszkańcy kolonii są zbyt niedojrzali, żeby sami sobą władać, więc muszą – jak dzieci na rodzicach – polegać na mądrzejszych od siebie, bardziej cywilizowanych Brytyjczykach.
Przez długi czas w rodzinie tej brakowało jednak matek z ich kojącym wpływem, gdyż uważano, że podboje i odkrycia zasadniczo stanowią domenę mężczyzn. Lekarze – i opinia publiczna – zgodnie twierdzili, że tropikalne krainy są zbyt niebezpieczne dla kobiet, że nie zniosą one trudów klimatu, chorób, kontaktu z dziką przyrodą czy wreszcie wrogich rdzennych mieszkańców. I faktycznie, w pierwszej fazie kolonizacji największą rolę odgrywali mężczyźni. W 1861 r. na 100 kobiet w Australii wciąż przypadało 150 mężczyzn, a na Nowej Zelandii – 160. W większości Afryki i na Malajach do lat 20. XX w. było dwukrotnie więcej mężczyzn niż kobiet. Z kolei w Indiach liczba kobiet wśród kolonizatorów zaczęła się zwiększać dopiero po 1858 r., czyli po wprowadzeniu władzy brytyjskiej.