Po spotkaniu w Stambule powody do zadowolenia ma na pewno Syryjska Rada Narodowa. Choć nie zasiadają w niej przedstawiciele całej syryjskiej opozycji i tak została uznana za reprezentanta narodu syryjskiego. To gest, na który SRN czekała od dawna, ale przyszłość pokaże, co on tak naprawdę oznacza. Rada od dawna prosiła także o dozbrojenie Syryjskiej Wolnej Armii, ale doprosiła się tego jedynie u państw Zatoki Perskiej, które zapowiedziały, że będą finansować armię i antyreżimowych żołnierzy. To przecież nic nowego, bo to dzieje się już od dawna.
Pozostałe państwa, w tym Stany Zjednoczone nie palą się do finansowania WAS. Iracki czy libijski chaos po obaleniu dyktatorów nie jest najlepszą rekomendacją, stąd trudno się dziwić, że są w tym przypadku ostrożne. Amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton ostrzegła wprawdzie syryjski reżim przed „poważnymi konsekwencjami”, ale nikt chyba nie spodziewa się, że te „konsekwencje”, są na tyle realne, by wystraszyć prezydenta Baszara Asada.
Do Stambułu nie przyjechali przecież przedstawiciele Chin czy Rosji, państw które blokują wszelkie rezolucje, które mogłyby otworzyć drogę do interwencji militarnej w Syrii. Zabrakło również specjalnego wysłannika ONZ i Ligii Państw Arabskich do Syrii Kofiego Annana, a także szefowej europejskiej dyplomacji. Te nieobecności są o równie wymowne jak obecność przedstawicieli 70 państw.
W ostatnich dniach wydawało się, że zaakceptowany przez Asada sześciopunktowy plan Annana może przynieść ulgę zmęczonym już rocznym powstaniem Syryjczykom, ale widać już, że nie ma mowy o jego przestrzeganiu. Rządowe wojska nie zamierzają opuścić Homsu, Idlib czy Daraa i innych zbuntowanych miast, dopóki nie zaprowadzą tam „spokoju”. Nie odpuści też WAS, która twierdzi, że broni ludności cywilnej przed armią reżimu.
W tej chwili wydaje się, że jeszcze daleko do końca syryjskiego kryzysu. Żadna z walczących sił nie jest w stanie pokonać drugiej, a reakcje świata są zbyt słabe, by przechylić szalę zwycięstwa na którąkolwiek ze stron.