Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Kadry z Nordkynu

Życie w dalekiej, północnej Norwegii

Skjotningberg nie ma juz stałych mieszkańców. Teraz to wakacyjny kurort pełen hytt - domków weekendowych. Skjotningberg nie ma juz stałych mieszkańców. Teraz to wakacyjny kurort pełen hytt - domków weekendowych. Ilona Wiśniewska / Polityka
Dla wielu to jedyne zdjęcia z dzieciństwa. W tym czasie bowiem w promieniu kilkudziesięciu kilometrów na Nordkynie, na samej północy Norwegii, aparat fotograficzny miał tylko młody Amundsen.
Birger Amundsen, autor fotografii, podczas wernisażu. Pierwsza z lewej: Evy, żona Jana Erlinga.Ilona Wiśniewska/Polityka Birger Amundsen, autor fotografii, podczas wernisażu. Pierwsza z lewej: Evy, żona Jana Erlinga.
Kjollefjord, początek lat 60. Statek wyrzucony na brzeg.Birger Amundsen/Materiały prywatne Kjollefjord, początek lat 60. Statek wyrzucony na brzeg.
Wyłowiony martwy Książę.Birger Amundsen/Materiały prywatne Wyłowiony martwy Książę.
Białucha.Birger Amundsen/Materiały prywatne Białucha.
Typowa suszarnia ryb na półwyspie Nordkyn.Ilona Wiśniewska/Polityka Typowa suszarnia ryb na półwyspie Nordkyn.
Ulubione miejsce zabaw tutejszych dzieci.Birger Amundsen/Materiały prywatne Ulubione miejsce zabaw tutejszych dzieci.
Urodziny jednej z sióstr Amundsena.Birger Amundsen/Materiały prywatne Urodziny jednej z sióstr Amundsena.
Jedno z nielicznych zdjęć, na którym widać cień fotografa.Birger Amundsen/Materiały prywatne Jedno z nielicznych zdjęć, na którym widać cień fotografa.
Dom, na który zeszła lawina.Birger Amundsen/Materiały prywatne Dom, na który zeszła lawina.
Saamowie odwiedzający Kjollefjord - każde dziecko wierzyło, że potrafią rzucać klątwy.Birger Amundsen/Materiały prywatne Saamowie odwiedzający Kjollefjord - każde dziecko wierzyło, że potrafią rzucać klątwy.
Jeden z opuszczonych domów w Finnmarku.Ilona Wiśniewska/Polityka Jeden z opuszczonych domów w Finnmarku.

Książę utonął jesienią 1960 r. – Tak go przestraszył hałas spadających baniek po mleku, że biegnąc na oślep, wpadł do morza, zaklinował się pod pomostem i mimo że świetnie pływał, nie udało mu się wydostać – Birger Amundsen skręca z drogi asfaltowej w kamienistą zaraz za znakiem „Skjøtningberg 12 km” i zatrzymuje srebrną Hondę Civic rocznik osiem pięć. – Ojciec pochował go gdzieś tutaj. To musiało być niedaleko od tej drogi, gdzie nie ma tylu kamieni i można było łatwiej dojechać traktorem. Pędziłem na rowerze, pamiętam, że z tego całego zamieszania zapomniałem założyć buty. Ojciec i jego pomocnik strasznie klęli, ciągnąc zwłoki do wykopanego dołu. Martwy koń waży przecież z pół tony, a co dopiero taki wyłowiony z morza. Nie można go było zjeść. Trzeba było wywieźć z miasta i pogrzebać.

Birger Amundsen dziś jest dziennikarzem, ale jako dwunastolatek sfotografował całe zajście swoim świeżo zakupionym czechosłowackim aparatem Flexaret. Te, jak i inne zdjęcia z początku lat 60., ilustrujące życie Kjøllefjord – norweskiej osady rybackiej (fiskevær) na półwyspie Nordkyn – można oglądać w Christensen, lokalnej galerii, a zarazem dawnym budynku do patroszenia ryb. 44 czarno-białe fotografie, a na nich wycinek z życia niespełna półtoratysięcznej społeczności sprzed pół wieku.

O, to ja jestem – Magne o posturze dorodnego morsa i imponującym zaczesie z dumą wskazuje na chłopca, który na jednym ze zdjęć uśmiecha się do niemowlęcia w wózku. – A ten tam w tej białej czapeczce to mój kuzyn. Jak raz wypłynął w morze, to potem tylko łódkę znaleźli. Dramatyczne historie przeplatają się ze zwykłymi. Ktoś zapił się na śmierć, a ktoś inny właśnie został po raz trzeci dziadkiem. Śluby, pogrzeby, parady z okazji narodowego święta 17 maja, fotografie szkolne, zawody sportowe, łódź wyrzucona na brzeg, skoki do morza na główkę. I koń. Tłum gapiów i mężczyzna na łodzi wyławiający nabrzmiałe zwłoki.

Fiskevær

Fiskevær powstawały w XVI–XVII w. na całym norweskim wybrzeżu, a największe ich skupisko można spotkać w trzech północnych regionach: Trondelag, Troms i Finnmark, do którego należy Kjøllefjord. W latach 1944–45 Niemcy spalili doszczętnie prawie wszystkie, ale po wojnie nowi osadnicy szybko odbudowali domy i zapełnili je świeżymi rękami do pracy.

Im dalej na północ, tym zależność człowieka od ryb była większa. W tzw. fiskebruk, do których dostarczano ryby, patroszono je, montowano liny z haczykami i sieci, toczono bogate życie towarzyskie przy nieodłącznej na północy Norwegii kawie i gumowatych gofrach ze śmietaną i dżemem. Tam też przez lata przygotowywano ryby do dalszej obróbki oraz konserwowano. Wszystko było w pełni uzależnione od sezonowości występowania poszczególnych gatunków: dorsz wiosną, czarniak i dziki łosoś latem, plamiak jesienią, karmazyn przez cały rok.

Jak ryby nie przypływały, to rodzice nie kupowali nam cukierków – wspomina Jan Erling, szkolny kolega Birgera Amundsena, od lat 70. na morzu. Ryba suszona (stockfisk), półsuszona (boknafisk), piekielnie solona (klippfisk) i moczona w roztworze zasadowym (lutefisk). Pudding rybny, rybie ciasto i świeża wątroba dorsza. Od wieków przygotowywane w ten sam sposób. Krewetek nikt wówczas by nie tknął, o innych owocach morza nie wspominając. – Naszym największym przysmakiem były świeże języki dorsza – rozmarza się Jan Erling. – W fiskebruk odcinano im głowy. My, kilkuletni chłopcy, te głowy przechwytywaliśmy, wykrawaliśmy języki i potem sprzedawaliśmy po 5 øre za sztukę wprost z wiadra, chodząc od drzwi do drzwi.

Książę

Jan Erling pamięta dobrze historię Księcia. Stał razem z innymi dziećmi, patrząc na topiącego się konia.

Sprowadziliśmy się z żoną Kitty do Kjøllefjord w 1946 r. – właściciel Księcia, 88-letni dziś Birger Amundsen senior, od śmierci żony mieszka w Tromsø, gdzie codziennie o godz. 11 idzie do kawiarni Hansen, zamawia czarną kawę i czyta wnikliwie gazetę „Nordlys”, łącznie ze stopką redakcyjną, listami do redakcji i nielicznymi w tej szerokości geograficznej nekrologami. – Miałem cztery konie i byłem jedynym woźnicą w miasteczku. Trzeba było kogoś zawieźć do lekarza, na cmentarz czy opróżnić wychodek wołali mnie. Ktoś umarł, woźnica Amundsen wiózł go na cmentarz. Dobre drogi zbudowano dopiero później – Amundsen senior zanurza kostkę brązowego cukru w kawie. – Zajeżdżaliśmy te konie, to prawda. Ryby musiały leżeć w chłodzie. Dziesięć kursów saniami dziennie po cztery kilometry stromo pod górę do jeziorka, skąd wykrawaliśmy ręcznie lód. Na jeden transport przypadały cztery bloki, ćwierć tony każdy. Jeden koń na jedne sanie.

Śmierć Księcia była więc ogromną stratą. Jeden koń mniej to setki kilogramów ryb na zmarnowanie. – Żal zwierzęcia; to był bardzo dobry koń, mimo że narowisty – Amundsen zbiera okruszki czekoladowej babeczki ze stołu. Drugiemu, zwanemu Soken (Skarpeta, bo miał białe przednie kopyta), którego kochały wszystkie dzieci, przeciążył się kręgosłup. Został zabity strzałem w głowę. Potem zjedzono go jak inne zwierzęta rzeźne.

Kiedy już wszystkie konie podzieliły los Sokena, Amundsen skupił się na prowadzeniu rodzinnego sklepu Amundsen Kiosk z płytami winylowymi, książkami, kolorową prasą, kosmetykami, biżuterią i słodyczami. Po śmierci żony w 1986 r. wyjechał z Kjøllefjord na dobre, bo żadne z piątki dzieci nie chciało przejąć rodzinnego interesu. Wyjechali jak pozostałe pół tysiąca mieszkańców. Dziś w dawnym budynku kiosku jest sklep sieci Vero Moda. Linoleum na podłodze, sedes ze spłuczką na sznurek i zapach w składziku pozostały niezmienione.

Hytta

Od kilkunastu lat, mimo że drogi w Finnmarku są pierwszorzędnej jakości, a jedyne spowolnienia powodują przebiegające stada reniferów albo wylegujące się na ciepłym asfalcie owce, wiele z fiskevær stoi pustych.

Początkiem końca jest chwila, w której przestaje się oprawiać ryby w fiskebruk i kiedy zamyka się szkołę – Otto podlewa bratki pod pomnikiem tych, co polegli na morzu w oddalonym o 40 km od Kjøllefjord Gamvik, ostatniej miejscowości na drodze numer 888. Tutaj opuszczonych domów jest więcej niż zaludnionych, przy czym te zaludnione też wyglądają, jakby właściciel leżał martwy od tygodni, nadgryzany przez lemingi i rozdziobywany przez kruki i wrony. – Teraz ryby oprawia się na statkach i przywozi gotowe – Otto zapina kurtkę, bo wieje i ciemne chmury zdają się ślizgać po jego łysinie. – Zostało nas dokładnie 105 mieszkańców z ponad 400, więc prędzej czy później tego miejsca nie będzie. Odkąd dużą część produkcji ryb przejął rynek chiński, nic tu po nas – wsiada do ciemnozielonego Hyundaia, gdzie na tylnym siedzeniu wierci się niecierpliwie czarno-biały spaniel.

Ceny domów w Gamviku nie przekraczają 200 tys. koron (ok. 110 tys. zł, co na norweskie warunki jest jak za darmo), mimo to nie ma chętnych. Para Islandczyków przejęła stary fiskebruk z zamiarem rozruszania tego miejsca. Na razie jednak zardzewiałe łodzie straszą przy przystani, a jedyny gwar pochodzi od mew trójpalczastych, drących się w pustych otworach okien. Czerwone obwódki na znakach ograniczenia prędkości do 50 km/h straciły kolor. Kto by się zresztą rozpędzał. Tutaj nawet pies nie zaszczeka, mucha nie usiądzie.

Skjøtningberg, ten, po drodze do którego pochowano Księcia, dziś nie ma już żadnych stałych mieszkańców. Tutaj jednak domy są odmalowane, trawa przystrzyżona, gipsowe trolle strzegą ogródków, ktoś nawet postawił przy bramie sztuczną palmę. Teraz to wakacyjny kurort. Zimą nikt nie byłby w stanie tu wytrzymać. Evy, żona Jana Erlinga, urodziła się tutaj i tutaj dorastała. Swój dom rodzinny też zamieniła na hyttę, czyli norweski domek weekendowy, a sama pracuje w urzędzie miasta Kjøllefjord.

Zimą tak wiało, że nie można było otworzyć drzwi. Rodzice oboje pracowali w fiskebruk, ojciec na łodzi, mama przy haczykowaniu lin. Skjøtningberg nie był bezpiecznym portem i z czasem statki dowożące i odbierające ryby przestały tu przypływać. Wraz z rozwojem technologicznym stały się po prostu za duże, a Skjøtningberg za mały – Evy nakrywa do stołu dla dziewięciorga gości. Jan Erling złapał właśnie dziesięć krabów królewskich, których odnóża goście będą rozkrawać nożyczkami, wybierać zawartość łyżeczką, zagryzać białym pieczywem tostowym z majonezem cytrynowym i sałatką z kapusty pekińskiej oraz zapijać alzackim rieslingiem rocznik 2010.

Kraby

Kraby królewskie są od kilku lat nową nadzieją na przetrwanie takich miejsc jak Kjøllefjord. Z jednej strony szansą, a z drugiej zagrożeniem dla ryb i innych organizmów morskich. Pierwsze osobniki pojawiły się tu dopiero kilkanaście lat temu. Rosjanie przesiedlili je z okolic Kamczatki w okolice Murmańska w latach 60., a stąd tysiącami przywędrowały do Norwegii i opanowały wybrzeże Finnmarku. – Krab, idąc po dnie morza, zjada wszystko, co napotka – Kjell Sørbø, lokalny poławiacz oraz współwłaściciel galerii i pomysłodawca wystawy zdjęć Amundsena, nakłada na kawałki bagietki białe mięso krabie jako zakąskę do szampana. – Zjada też ryby złapane na haczyk, czekające na wyłowienie przez rybaków. Odgryza im głowy, przegryza na pół i zostawia, tak że ryba jest potem niezdatna do sprzedaży.

Kjell zakłada pułapki na kraby na głębokości 100 m. To klatki z okrągłymi otworami, do których krab wchodzi skuszony przynętą, ale nie może już uciec. Po mniej więcej 10 dniach Sørbø przypływa swoją czerwoną łodzią, podnosi klatkę z dna morza i wyrzuca kraby wprost na pokład, gdzie dokonują żywota. – Grunt, żeby krab był świeży. Najlepiej go zabić zaraz przed gotowaniem – pakuje nową porcję przynęty do klatki, po którą przypłynie za parę dni. Kjell to dobra dusza i ten typ, który dla dziewczyny nigdy nie będzie nikim więcej niż kumplem.

Wszystko zależy od morza – Leif Wallenius, drugi właściciel galerii, odchował dzieci i wraz z nową partnerką właśnie odmalował dom na biało. Ja nie mógłbym być elektrykiem, gdyby nie ryby. Moja partnerka Susanne nie mogłaby być pielęgniarką w medycznym helikopterze, gdyby dorsz nie podążał co roku tym samym szlakiem, a jej przyjaciółka Kjersti nie mogłaby pracować jako fryzjerka, gdyby nie było głów do strzyżenia. Mamy najlepszą wodę do wędkowania na świecie. Wkładasz wędkę i zanim się obejrzysz, już coś na niej jest. Leif po pracy lubi włóczyć się po nieskończonym nabrzeżu i fotografować kamienie. Miał już dwa razy wystawę w swojej galerii i raz w Archangielsku.

Chrisfestivalen

Raz w roku Kjøllefjord zapełnia się ludźmi. Trzydniowy festiwal muzyczny Chrisfestivalen to dobra okazja, żeby sprawdzić, co się stało z naszą klasą.

Z najdalszych zakątków Norwegii i świata przyjeżdżają ci, których rodzice i dziadkowie przynosili do domu zapach suszonej ryby, wżarty mocno pod skórę i paznokcie. Tak się nie mogą nagadać, że nawet znana z nieśmiałości gwiazda wieczoru Mari Boine musi w pewnym momencie przerwać występ i krzyknąć: – Czy możecie się w końcu zamknąć?! Pomaga na krótko. Publiczność siedzi na starych skrzynkach do transportu ryb, przy stołach z beczek, w starej przeładowni ryb zaadaptowanej na salę koncertową, gdzie nadal czuć rybą.

Kiedy Kjøllefjord Storband 11-osobowy zespół miejscowych entuzjastów muzyki w wieku od 16 do 75 lat, specjalizujący się w coverach dawnych hitów wygrywa pierwsze dźwięki „By the Light of the Silver Moon” Little Richarda, Birger Amundsen uśmiecha się sam do siebie. – Właśnie tę płytę zamówiliśmy z bratem na dzień przed śmiercią Księcia – coś jakby mu wpadło do oka. – I ta melodia, i koń są nierozłączne do dzisiaj.

Polityka 16.2013 (2904) z dnia 16.04.2013; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Kadry z Nordkynu"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną