Wbrew regionalnym trendom Chorwaci wybrali sobie lewicowego Zorana Milanovicia na prezydenta. A Andrzej Duda stracił bliską sojuszniczkę.
Chorwacja, Rumunia i Bułgaria chcą jak najszybciej wprowadzić u siebie euro. Co to oznacza dla Polaków jeżdżących na wakacje nad Adriatyk i Morze Czarne?
Chorwacja jest kolejnym miejscem, w którym liberalne elity nie są w stanie poradzić sobie z marszem nacjonalistycznej, prostej, lecz chwytającej za serce narracji. Takiej jak w piosenkach Marka Perkovicia.
Po niedzielnym finale mundialu nie milkną zachwyty nad prezydent Chorwacji Kolindą Grabar-Kitarović. Niestety, piewcy jej politycznego talentu najczęściej nie mają pojęcia, o kim mówią.
Po mundialu mała Chorwacja zyskała globalną popularność i rozpoznawalność. Ale Polacy odkryli Chorwację wcześniej. Już w tamtym roku ponad milion rodaków wybrało się na wakacje nad Adriatyk. Dziś to nasze drugie morze. Tylko że ciepłe.
A jednak Francja. Po miesiącu spędzonym na rosyjskich stadionach w siódmym, decydującym o tytule meczu Francja pokonała na Łużnikach Chorwację 4:2.
Polak, Chorwat – dwa bratanki? Coś w tym pewnie jest, choć może bardziej dziś do szklanki.
Głównymi partnerami Warszawy w budowie sojuszu Trójmorza mają być Chorwaci. Pewnie dopóki nie dowiedzą się, o co tak naprawdę chodzi Polakom.
Rządzona przez nacjonalistów Chorwacja dołącza do krajów „dobrej zmiany”. Choć to zmiana cieplejsza, bardziej adriatycka.
Bruksela liczyła, że gdy 1 lipca Chorwacja wejdzie do Unii, przykład jej sukcesu pociągnie za sobą pozostałe kraje Bałkanów. Ale to nie takie proste.