Tą książką Zbigniew Mikołejko narobi sobie pewnie wrogów. Żywo i barwnie napisana, pełna smakowitych cytatów i przeniknięta pasją. Ale wyłamuje się z tradycji pisania o świętych, na domiar złego – naszych polskich. Dla wielu może okazać się obrazoburstwem.
Pierwowzorem powieściowej Nel była Wandzia, przybrana córka profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Bolesława Ulanowskiego, z którą Sienkiewicz, lubiący jak wiadomo małe dziewczynki, pozostawał w dozgonnej przyjaźni i to jej właśnie w liście napisanym w dzień Bożego Narodzenia 1909 r. zdradził ogólny zamysł planowanej książki: „Będzie tam występował chłopiec Polak, dziewczynka Angielka, a oprócz tego Beduini, Arabowie, Murzyni – ludożercy, nie licząc słoni, krokodylów, lwów, hipopotamów etc.”
Przed laty Krystian Lupa przyniósł studentom krakowskiej szkoły teatralnej skrajnie adramatyczną książkę. Róbcie te sceny, powiedział, które za nic nie dadzą się przenieść do teatru. Ze zderzenia z niemożliwym powstały wtedy „Szkice z »Człowieka bez właściwości«”. Lupa ceni ryzyko, prowokuje je. Jak taternik nie powtarza raz wytyczonych dróg na szczyty; zawsze szuka nowych przejść. Często otwierają się z nich olśniewające widoki, czasami ściana stawia opór. Bywa wszakże i tak, że karkołomna wspinaczka kończy się sukcesem, rodzą się jednak wątpliwości: czy przebyta ścieżka warta była wysiłku?
Księga ofiarowana profesor Krystynie Kerstenowej przez przyjaciół, kolegów i uczniów z okazji Jej jubileuszu ma szanse wpisać się na trwałe do naszej historiografii. Zawiera bowiem teksty odnoszące się do żywo dyskutowanych problemów naszej najnowszej historii: komunizmu i problematyki żydowskiej. Nie jest to oczywiście przypadkiem, bo w obu tych kwestiach osiągnięcia badawcze i refleksje metodologiczne Krystyny Kerstenowej mają wartość trudną do przecenienia.
W stulecie prapremiery „Wesela”, 17 marca, w krakowskim Teatrze im. Słowackiego nie zostanie przedstawiona nowa inscenizacja arcydramatu. Będzie tylko koncert – i wspominki. Może to i dobrze; życiem scenicznym narodowej klasyki nie mogą rządzić względy okolicznościowo-kalendarzowe. Dawne teksty winny wracać do repertuaru o tyle, o ile wciąż gotowi jesteśmy je żywo czytać. Pytanie: czy jesteśmy?
A gdyby tak okazało się, że w latach osiemdziesiątych Polska była infiltrowana nie przez żywych sowieckich agentów, lecz przez sowieckie roboty? Że to cyborgi made in KGB werbowały współpracowników, jeździły do Cetniewa, nawiązywały kontakty z Olinem, a ponadto uwodziły całkiem zwyczajnych ludzi żyjących z dala od polityki? To są nieludzko splątane fabuły i wątki, tylko że nie ja mieszam. Dokonał tego – niebywale sprawnie, brawurowo i w doskonałym stylu – Jerzy Sosnowski w powieści „Apokryf Agłai”.
Współczesna firma to instytucja zorientowana na maksymalizację zysku. Realizacji tego celu sprzyjają określone cechy charakteru: samodzielność, wytrwałość, sprawność, ale również bezwzględność, umiejętność zwodzenia i działania z ukrycia. Czy wyrabianie w sobie tych cech jest ćwiczeniem się w cnocie?
Prawie dwie i pół godziny siedzi się w kinie bez znużenia: akcja powieści opowiedziana jest skrótowo, nowocześnie i, poza wyjątkami, klarownie, młodzi aktorzy grają przyzwoicie, jest kilka scen naprawdę pięknych, włącznie z finałem, w którym Cezary Baryka pada martwy. O to zakończenie, które Filip Bajon zmienił Stefanowi Żeromskiemu, będzie się można trochę posprzeczać. Ponadto nie przewidują, by filmowe „Przedwiośnie” dało impuls do jakiejś nowej ogólnonarodowej debaty.
Dawniej Polak pchał przed sobą ciągle psującą się małolitrażową syrenkę, dziś dziarsko toczy duży wózek w hipermarkecie. O tym, jacy jesteśmy, najlepiej mówią nie socjologiczne sondaże i deklarowane od święta wartości, ale nasze zachowania potoczne, napisy pozostawiane na murach i przedmioty, którymi się otaczamy – mówi Roch Sulima w swojej najnowszej książce.
Co pewien czas ze sceny lub z widowni rozlega się krzyk: dość pięknoduchostwa, trzeba się zająć tym, co nas otacza, tu i teraz. Co pewien czas teatr „bierze się za rzeczywistość” – i grzęźnie: w publicystyce, w uproszczeniach, w łatwej satyrze. Nie pamięta (a może nie wie), że właśnie gwoli nie byle jakiego dobierania się do rzeczywistości stworzono w przeszłości poręczne inscenizacyjne narzędzia. Stare? Ale jare; są na to dowody. Najnowszy – w Opolu.