Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Gazeta naprawdę ludowa

Zygmunt Augustyński w redakcji Gazety Ludowej Zygmunt Augustyński w redakcji Gazety Ludowej Fundacja Demos
Płacono za nią nawet 10-krotnie więcej, niż wynosiła nominalna cena. Czytał ją ponoć sam Stalin. Jej twórcy i redaktorzy już wkrótce zniknęli za murami najcięższych więzień we Wronkach, Rawiczu, na Mokotowie.

To był jedyny opozycyjny dziennik w opanowanej przez komunistów Polsce. Źródło niefałszowanej informacji, ilustracja ideowych sporów z obozem komunistycznym, wątła otucha na niepewną przyszłość. Zblokowana lewica dysponowała 300 tytułami, „Gazeta Ludowa” była jedna. Jej tytuł z dodatkiem „pismo codzienne dla wszystkich” nie był żadną przesadą. Wydawało ją Polskie Stronnictwo Ludowe, ale czytali wszyscy. „Gazeta mocna była nie tylko siłą wyznawanej zasady: jeśli nawet nie można powiedzieć wszystkiego, to nie kłamać w tym, co się mówi, ale także poparciem bardzo szerokich kół polskiego społeczeństwa w latach 1945–1947” – to opinia Władysława Bartoszewskiego.

W moskiewskim porozumieniu, zawartym w czerwcu 1945 r. między siłami politycznymi skupionymi wokół Krajowej Rady Narodowej a PSL, znalazło się treściwe postanowienie: „Stronnictwo Ludowe otrzyma przydział papieru na publikacje partyjne. Stronnictwo będzie miało udział w Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik”.

Długo trzeba było jednak czekać na sfinalizowanie tej umowy. Ponad pięć miesięcy. Pierwszy numer gazety ukazał się 4 listopada 1945 r. Trudności lokalowe w zniszczonej Warszawie dawały władzom wygodny pretekst, by opóźnić i utrudnić start wydawniczy dziennika. Cztery dni wcześniej zmarł Wincenty Witos, w okresie międzywojennym – premier i obrońca kraju przed najazdem bolszewickim, w 1945 r. – wiceprzewodniczący KRN i wpływowy protektor „Gazety”. Ta śmierć źle wróżyła przyszłości kraju, PSL i jego trybunie prasowej.

Kierownictwo redakcji objął prawnik z wykształcenia Zygmunt Augustyński. Już przed wojną związany z ruchem ludowym, nie tyle przynależnością partyjną, co kontaktami i znajomościami w środowisku kierowniczym ruchu. Człowiek w sile wieku (rocznik 1890), zawsze pełen pomysłów, cieszył się zaufaniem Stanisława Mikołajczyka, prezesa PSL i wicepremiera koalicyjnego rządu. Miał do niego dostęp w każdej chwili, nawet w godzinach nocnych.

Gazeta i ORMO

Mikołajczyk sam zresztą chętnie chwytał za pióro. Robił to już jako młody działacz. Liczne tego dowody znaleźć można w międzywojennych rocznikach „Gazety Grudziądzkiej”. Ten absolwent czteroklasowej szkoły ludowej i kursu dla rolników sprawnie poczynał sobie w polemikach i sporach.

Już w pierwszym numerze „Gazety” ogłoszono jeden z głównych celów: obronę praw człowieka. Głównym polem starć „Głosu Ludu”, organu PPR, i peeselowskiej „Gazety Ludowej” był obszar spraw gospodarczych i społecznych. „Gazeta” dążyła do tworzenia mocnych, wydajnych gospodarstw rodzinnych, zaś „Głos” opowiadał się za majątkami państwowymi i zerkał ku przyszłym polskim kołchozom. Gazeta dzielnie broniła autonomii spółdzielczości, lewicy wystarczył pozór – spółdzielczy szyld. „Gazeta” broniła wolnego rynku, dla lewicy ideałem była gospodarka planowa.

W 1946 r. powołano w Polsce ORMO, organizację przydatną dla politycznego terroru. Jej miażdżącą krytykę przeprowadził Augustyński. Zawsze, na ile to było możliwe, „Gazeta” reagowała na wszelkie zagrożenia praworządności. W kraju, w którym skrytobójczo zamordowano co najmniej 146 działaczy partii współrządzącej (było nią wówczas PSL), a ofiarami byli nawet członkowie władz naczelnych Stronnictwa, np. Władysław Kojder i Bolesław Ściborek, była to pierwsza powinność.

W okresie początkowym PRL cenzurę sprawowało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Cenzurowano wszystko, od nekrologów do przemówień sejmowych i wiecowych. Kazimierz Bagiński, kierujący prasą ludową, obliczył, że w latach 1945–1946 przeprowadzono 4 tys. ingerencji (co daje 10 pozycji w jednym numerze). Kolumny doręczano cenzorowi w kilku egzemplarzach, bo Urząd Kontroli Prasy przesyłał je do kilku adresatów. Cenzor czuwał, by kolumny nie zdradzały miejsca jego interwencji, np. przez umieszczenie białych plam, co było stosowane w okresie międzywojennym. Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk funkcjonował jako jeden z wydziałów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego do lata 1946 r. W wolnej już Europie było coś bezprecedensowego i poniżającego w tym bezceremonialnym powiązaniu cenzury z policją – pisze historyk ruchu ludowego prof. Janusz Gmitruk.

Nakład „Gazety” ograniczono do 70 tys. egzemplarzy. Kierowano ją do kolportażu na szarym końcu, by spieszący do pracy nie zdołali jej kupić, podczas druku wyłączano prąd i jedynie wysoka łapówka dla pracowników elektrowni mogła spowodować ponowne jego włączenie. Na sklepy i księgarnie abonujące „Gazetę” nakładano domiary podatkowe, wypowiadano lokale. Legitymowano ludzi kupujących „Gazetę”. Obliczono, że 70 razy bojówki PPR demolowały lokale PSL (w tym należące do „Gazety”). Biły pracowników i dewastowały majątek redakcyjny. Autor artykułu był świadkiem takiego napadu na księgarnię ludową w Poznaniu. Leciały szyby, książki, pisma. Młodzież z ZWM atakowała, nieliczni pracownicy księgarni bronili się. Po tym siłowym najściu księgarnia przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy.

Gazeta bez "Wolności"

Do wyjątkowo brutalnego napadu na siedzibę „Gazety” w Warszawie doszło we wrześniu 1946 r. Oficjalny komunikat PSL tak kreśli obraz zajścia: „Po wyjściu z Romy duża gromada manifestantów skierowała się pod Hotel Polonia, siedzibę przedstawicieli państw obcych. Tu jednak Milicja nie dopuściła do zajść. Tłum manifestantów spokojnie przeszedł sobie pod siedzibę Naczelnego Sekretariatu PSL. Na samochodach podjechały bojówki ze sztandarami PPR. Przywieźli z sobą nie tylko kamienie, ale również łomy i benzynę. Nie mogąc wyważyć kraty wejściowej, wybili wszystkie szyby na parterze, I i II piętrze. Strzelając do obecnych przygodnie kilku pracowników administracji »Gazety«, wdarli się na parterze przez okna i zdemolowali wszystko, co tam było. Kartoteki, akta i gazety wyrzucali na ulicę, gdzie zapalili cztery ogniska...”.

W wyniku walki kilka osób zostało lekko rannych. Na tle dokonanego zniszczenia na gmachu PSL zjawił się transparent „Tak odbudowuje PPR stolicę”, który organa bezpieczeństwa poleciły usunąć. Ten zaplanowany napad miał za przyczynę przemówienie sekretarza Departamentu Stanu USA Byrnsa, wygłoszone w Stuttgarcie (6 września1946 r.), w którym znalazło się niefortunne zdanie o możliwej rewizji granicy zachodniej Polski.

Stefan Korboński, prezes stołecznej organizacji PSL, tak opisuje wydarzenia w czasie pochodu 1-majowego w 1946 r.: „Obok mnie w tłumie znalazła się nasza kolporterka, starsza kobieta z wielkim naręczem »Gazety Ludowej« i zaczęła głośno wywoływać tytuł. Reakcja maszerujących była natychmiastowa. Najpierw wyskoczył młody robotnik i wcisnąwszy kobiecie w rękę banknot porwał białą płachtę i pogonił za oddalającym się szeregiem. Po nim wybiegł drugi, za drugim trzeci, a kobieta wciąż wołała »Gazeta Ludowa«! Gdy już zapas był na wyczerpaniu, nadbiegło trzech chłopców w białych koszulkach i czerwonych krawatach. Pierwszy z rozmachu uderzył kolporterkę w twarz. Kobieta upadła. Teraz młodzieniec w czerwonym krawacie zabrał się do kopania leżącej. Wtedy dwaj pozostali darli resztę gazet na strzępy. Zanim dobiegłem do kopiącego, ktoś z tłumu zdzielił go w głowę laską i napastnik upadł obok kobiety. Biała koszula zabarwiła się na czerwono. Towarzysze rzucili się w tłum, by schwytać właściciela laski, ale na próżno. Zamknął im drogę zwarty mur piersi i wrogie twarze”.

Jesienią 1946 r. „Gazetę” zaskoczyła osobliwa oferta. Ze wspomnień Zygmunta Augustyńskiego: „Stosunki między prasowcami radzieckimi w naszym kraju a »Gazetą Ludową« ułożyły się szczególnie nieprzyjaźnie po odrzuceniu przez nas całkiem niezwykłej i zdumiewającej oferty. Otóż w okresie powojennym, przez wiele lat, wydawany był w Polsce, w języku polskim, dziennik sowiecki »Wolność«. Wydawcą tego pisma była Armia Czerwona, a drukowano je w Legnicy na Dolnym Śląsku. Bolszewicka »Wolność« nie miała u nas zbyt wielu czytelników, więc postanowiono wykorzystać popularność »Gazety Ludowej« dla zwiększenia obiegu tego pisma. Przedstawiciel «Wolności» zaproponował nam, ni mniej, ni więcej, wiązaną sprzedaż. Chodziło o to, żebyśmy zmusili sprzedawców do sprzedania naszej gazety tylko tym odbiorcom, którzy równocześnie kupią »Wolność«. Propozycja rosyjska była tak bezczelna, że nawet Banach, ówczesny kierownik wydziału prasowego PSL, odrzucił ją z miejsca i dopiero po fakcie zawiadomił mnie o tym incydencie i o swojej odmownej decyzji”.

Augustyński wspomina też, że parokrotnie, w różnym czasie i miejscach (w tym w domach prywatnych), nagabywany był natrętnie przez tajemniczego osobnika, dobrze ubranego, władającego biegle językiem polskim. Przedstawiał się coraz to inaczej, a to jako ziemianin, a to kupiec. Wciągał w polityczną rozmowę, sondował, polemizował. Podczas ostatniego spotkania dał do zrozumienia, że on sam może właściwie aresztować rozmówcę. To już otwarcie zapachniało służbami specjalnymi.

Cios wymierzony w PSL

Już wiosną 1946 r. na zebraniach pracowników bezpieczeństwa mówiło się głośno o policyjno-sądowej rozprawie z PSL. Ten dzień nadszedł dla red. Augustyńskiego w październiku 1946 r. Wezwano go wówczas do MBP i po wielogodzinnych i rutynowych rozpytywaniach znalazł się w gabinecie Luny Brystygierowej, szarej eminencji w randze dyrektora departamentu. Oto dialog przyszłego więźnia z jedną z najbardziej wpływowych osób w Ministerstwie Bezpieczeństwa: „Będzie pan oskarżony o szpiegostwo. Grozi panu kara śmierci. Nie szkoda panu rozstawać się z życiem? Pan mógłby się ratować. Całą tę sprawę moglibyśmy zbagatelizować. No, nie ma w tym dla nas nic groźnego, a pan może jeszcze dzisiaj być wolny. Ale rozumie pan: coś za coś. Pan musiałby z nami współpracować. Podpisać zobowiązanie”.

Redaktor Augustyński: „Takiej ceny nie mogę zapłacić. Są rzeczy gorsze od śmierci. Do nich należy hańba”.

Pani dyrektor: „Skoro odrzuca pan moją ofertę, niech pan idzie do więzienia. Tam trudno się będzie panu śmiać”.

Co drugi dziennikarz „GL” stawał przed sądem, najczęściej wojskowym. Skazanie następowało na podstawie drakońskiego tzw. małego kodeksu karnego. Karał on nie tylko wieloletnim pozbawieniem wolności (nie krótszym niż pięć lat), lecz nawet i śmiercią za zdradę tajemnic wojskowych lub państwowych.

Jadwiga Leszczyńska, córka Zygmunta Augustyńskiego, tak relacjonuje rozprawę sądową przeciwko ojcu: „Zrobiono sensacyjny proces pokazowy, odpowiednio wyreżyserowany, z udziałem reporterów zagranicznych. A więc tłum ludzi zgromadzonych przed gmachem i na korytarzach. Uzbrojeni żołnierze na sali sądowej. Bilety wstępu oszczędnie rozdzielone i starannie sprawdzane przy wejściu. Nawet członkowie najbliższej rodziny mieli trudności z ich otrzymaniem. Celem tego było nie tylko pogrzebanie naszego Ojca. Był to cios wymierzony w PSL, konkretnie w Stanisława Mikołajczyka. Płk Różański powiedział aresztując ojca: wyjęliśmy ząb trzonowy... Obrońca, adwokat Maślanko, słusznie podkreślił, że red. Augustyński korzystał z immunitetu prasowego, który pozwalał dziennikarzowi na zbieranie wiadomości rozmaitego rodzaju przez udostępnianie zebranego materiału władzom PSL. Prokurator Zarakowski nazwał Ojca człowiekiem podziemia, zakonspirowanym w legalnej robocie na odpowiedzialnym stanowisku, który dopuścił się zbrodni szpiegostwa, nie pogardził prowizją za wymianę nadpalonych dolarów, dopuścił się matactwa w śledztwie, pośredniczył w drukowaniu ulotek dla podziemia”.

Wspomnienia uwięzionych redaktorów „GL” wskazują na szczególnie brutalne szykany strażników więziennych (np. wobec Władysława Bartoszewskiego i Jana Zarańskiego). Karcer był tu ulubionym środkiem represji. Sąd Najwyższy, rehabilitując w styczniu 1991 r. red. Augustyńskiego i jego dwóch współsądzonych, napisał tak: „To nie działalność skazanych, lecz urzędów bezpieczeństwa, które łamały elementarne zasady praworządności w walce z przeciwnikiem politycznym, przynosiła szkodę Państwu Polskiemu”.

Po styczniu 1947 r., tj. po wyborach do Sejmu, stało się jasne, że „GL” straci pozycję pisma niezależnego. Tak też się stało. 28 października 1947 r. „Gazeta” podała wiadomość o ucieczce prezesa Stronnictwa na Zachód oraz o nowym składzie Tymczasowego Komitetu Naczelnego PSL. Inne kierownictwo polityczne, inni redaktorzy, a także inni czytelnicy. „Gazeta” utrzymała się na rynku do listopada 1949 r., potem pogrążyła się w niebycie.

Jakie były losy redaktorów „Gazety”? Niektórzy z nich wrócili do życia publicznego i zajęli w nim znaczące i trwałe miejsca. Każdy wykształcony Polak zna curriculum vitae prof. Bartoszewskiego. Śp. Halina Piekarska została później prezesem Naczelnej Rady Adwokackiej. Liczni z nich umarli parę lat po opuszczeniu kazamatów. Zygmunt Augustyński – zwolniony w 1954 r. – zmarł w 1958 r. Sąd Najwyższy wolnej Polski w swym wyroku z 1991 r. tak ocenia decyzję o skazaniu redaktora naczelnego „Gazety Ludowej”: „Sprawa niniejsza, tak jak i wiele innych, w ramach procesów rehabilitacyjnych jest przykładem instrumentalnego wykorzystywania prawa karnego do rozprawy z przeciwnikami politycznymi, ale nawet i wówczas, gdy je ferowano, sprzeczne były z obowiązującymi przepisami prawa i urągały elementarnym zasadom praworządności”.

Polityka 49.2009 (2734) z dnia 05.12.2009; Historia; s. 64
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną