Starszy kapral Mieczysław Kwarciak miał zaledwie 19 lat, gdy w połowie 1968 r. dostał przydział do 62 kompanii specjalnej w Bolesławcu. Ponieważ jednostkę przerzucono już do Czechosłowacji, w koszarach zastał tylko por. Andrzeja Żdana. – On zawsze był małomówny. Popatrzył, powiedział, żebym dostał się do Hradec Kralowe i zameldował w kompanii. To była cała rozmowa – wspomina podoficer. Pobrał więc amunicję, granaty, racje żywnościowe i w mundurze polowym, z zasobnikiem na plecach i kałasznikowem na ramieniu ruszył na wojnę.
Poradzono mu, żeby zameldował się u znajomego pułkownika w Płocku, gdzie powstała baza logistyczna zaopatrująca armię interwencyjną. Pułkownik obiecał zorganizować jakiś transport do Hradec Kralowe, ale wyjechał. Starszy kapral zamieszkał więc u swojej ciotki. – Ruscy piloci zgodzili się zabrać mnie do śmigłowca. Ale lało i przez trzy dni nie latali. Za to ostro pili. Wreszcie pogoda zrobiła się lotna. Bałem się lecieć, bo oni byli strasznie przepici. Przypadkiem usłyszał, że do Czechosłowacji jeździ poczta polowa: – Dogadałem się więc z nimi. Mówiłem, że muszę dotrzeć do swojej jednostki. Każdy żołnierz przyjmował to jako rzecz normalną i pomagał, bo za jakiś czas mógł być w takiej samej sytuacji.
W ciężarówce przejechał przez Polskę. Na granicy nikt nie zainteresował się dodatkowym pasażerem. Problem pojawił się dopiero kilkanaście kilometrów przed Hradec. Pocztowcy skręcali, więc podoficer wysiadł na rozstaju dróg. Wtedy zaczął się bać, bo samotny polski żołnierz na wrogiej ziemi kusił los. Maszerował w kierunku lotniska i liczył, że zatrzyma wojskowy samochód. Pod samą bazę podwiozła go jakaś Czeszka.
W porównaniu z przygodami w podróży pobyt w Czechosłowacji był spokojny.