Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Witajcie w piekle

Więźniowie Unii w obozie Andersonville, sierpień 1864 r. Więźniowie Unii w obozie Andersonville, sierpień 1864 r. Corbis
Konfederacki obóz jeniecki Andersonville zapracował na swoją złą sławę, choć nie był jedynym miejscem, w którym Amerykanie byli upodlani przez Amerykanów.

Abraham Lincoln wygrał wybory na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki w listopadzie 1860 r. Był pierwszym republikaninem na tym stanowisku, ale 150 lat temu oznaczało to coś zupełnie innego niż obecnie. Na ówczesnych republikanów głosowała modernistyczna, uprzemysłowiona Północ, podczas gdy konserwatywne, rolnicze, oparte na niewolnictwie Południe wybierało demokratów. Nie mogąc się pogodzić z wynikiem wyborów, konwencja stanowa Karoliny Południowej ogłosiła w grudniu 1860 r. secesję, czyli wystąpienie z Unii. Do końca stycznia w jej ślady poszło 10 stanów, które w lutym powołały nowe państwo – Skonfederowane Stany Ameryki. Wybuchła trwająca pięć lat wojna secesyjna.

Wkrótce więzienia obu stron konfliktu zapełniły się jeńcami wojennymi; zaczęto więc tworzyć dla nich specjalne obozy. Szczególnie złą sławą okrył się jeden z nich. Budowę więzienia o nazwie Camp Sumter rozpoczęto w grudniu 1863 r. w południowo-wschodniej części stanu Georgia, przy stacji kolejowej Andersonville. Pierwsi unioniści trafili do niego w marcu 1864 r. W ciągu niespełna siedmiu miesięcy istnienia Andersonville (bo pod tym mianem Camp Sumter przeszedł do historii) stało się symbolem złego traktowania żołnierzy Unii przez secesjonistów – już we wrześniu z powodu gwałtownego pogorszenia się warunków życia i dramatycznie wzrastającej śmiertelności osadzonych, masowo ewakuowano ich do innych obozów. Po wygranej przez Północ wojnie ukazało się 250 wspomnień i książek, których autorzy, zazwyczaj byli więźniowie, dokumentowali obozowe życie tak, jak je zapamiętali.

Boże dopomóż

Już sama podróż jeńców z pola bitwy do więzienia odbywała się nierzadko w fatalnych warunkach. W wagonach „tak brudnych, że aż sprawiających wrażenie, jakby dopiero co transportowano w nich bydło bądź nierogaciznę” jeńcy poupychani byli tak ciasno, że nie dało się leżeć ani siedzieć. Wcześniej wzięci w niewolę byli dokładnie przeszukiwani – oprócz broni odbierano im wszelkie wartościowe rzeczy, w tym buty i okrycia wierzchnie (co niewątpliwie świadczy o fatalnej sytuacji aprowizacyjnej wojsk Południa). Kto miał szczęście i trafił na konfederackiego oficera zabraniającego okradania pojmanych, mógł przehandlować osobiste drobiazgi na coś bardziej pożytecznego w miasteczkach, przez które jechał konwój.

Jeńcy docierali wreszcie do Camp Sumter, położonego około półtora kilometra od stacji kolejowej, na podmokłym, bagnistym terenie, uprzednio wykarczowanym z drzew.

Jeden z więźniów, wyjaśniając przyczynę takiej lokalizacji obozu, cytuje w swoich wspomnieniach rozmowę, jaka rzekomo miała miejsce między zarządcą powstającego wówczas więzienia, generałem Johnem Winderem, a mieszkającym w pobliskim miasteczku Americus Ambrose’em Spencerem, dopytującym się: „Czy zamierzacie wznieść baraki lub jakieś inne schronienie?”. „Nie, cholerni Jankesi, którzy tu zostaną umieszczeni, nie będą ich potrzebować”. „Czemu zatem ścinacie drzewa? Zapewniłyby więźniom przynajmniej osłonę przed żarem słońca”. „Dlatego właśnie je ścinam. Zamierzam zbudować obóz, który zabije więcej Jankesów, niż ich ginie na froncie. A to bagno pośrodku pozwoli ich zabijać nader szybko. Lepsze to, niżby mieli strzelać do naszych chłopców na froncie”.

Teren więzienia był ograniczony trzema liniami drewnianego ogrodzenia, wysokiego na 4,5 m. Linia wewnętrzna zamykała właściwy obszar przeznaczony dla jeńców, o powierzchni 6 ha, poszerzony w czerwcu do 8 ha z powodu przeludnienia. Zapewne wznoszeniu palisady z sosnowych pni należy przypisać wycięcie drzew wewnątrz i wokół obozu. Na 6 m od palisady rozciągała się wewnątrz ogrodzonego terenu dead line – strefa, której przekroczenie groziło natychmiastowym zastrzeleniem przez strażników. Nieświadomi tego nowi więźniowie często padali ofiarą dead line, strefa nie była bowiem dobrze oznakowana. Zdarzały się też przypadki, gdy w przeludnionym obozie kule, chybiając nieostrożnych, sięgały zupełnie niewinnych.

Widok, jaki witał przechodzących przez bramę nowych jeńców, potrafił zmrozić krew w żyłach. Starszy sierżant Robert Kellogg zapamiętał tę chwilę tak: „Przed nami jawiły się kształty, które niegdyś były wyprostowanymi, dzielnymi mężczyznami, a teraz – chodzącymi szkieletami, pokrytymi brudem i robactwem. Wielu z moich ludzi (…) krzyknęło ze zgrozą w głosie: »Czyżby to było piekło?», »Boże dopomóż!«”.

Głód, brud i robaki

Obóz założono z myślą o 10 tys. więźniów. W czerwcu ich liczba wynosiła już dwa razy tyle, został zatem nieznacznie poszerzony, co nie rozładowało tłoku, skoro już w dwa miesiące później osadzonych było ponad 30 tys. Spośród nich, jak wspomina jeden z pamiętnikarzy, „setki były pozbawione schronienia i tylko nieliczni byli wygodnie odziani. Nieszczęśnicy byli zmuszeni leżeć – noc za nocą, tydzień za tygodniem – na zimnej, wilgotnej ziemi, pozbawieni nawet ognia, przy którym mogliby się ogrzać”. O dającym się we znaki braku schronienia pisze także Kellogg, który, aby nie być wystawionym na kaprysy pogody, wraz z kilkoma kompanami poświęcił parę koców na dach prowizorycznego namiotu. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia, więc na zmianę mokli na deszczu i prażyli się pod słońcem Południa.

Więźniom brakowało odzieży, butów i nakryć głowy. Nie lepiej było z wyżywieniem: surowa papka kukurydziana, plaster bekonu i odrobina soli składały się na dzienną rację, a i ta z powodu braków w zaopatrzeniu została już w czerwcu obcięta i więźniom zaczął zaglądać w oczy głód. Z biegiem czasu jedzenie jeszcze się pogorszyło. Pod koniec lata osadzeni zaczęli otrzymywać gotowaną fasolę, pełną żwiru, łupin i robaków. Czasem przydzielano im zupełnie nieprzetworzone półprodukty – Kellogg wspomina na przykład o czasowym zastąpieniu kukurydzy przez parę łyżek nieugotowanego ryżu na dzień. Nie było drewna na opał, zwłaszcza gdy po zdarzających się ucieczkach ograniczono wyjścia jeńców poza teren obozu po chrust. Więźniowie wykopywali z ziemi korzenie, by mieć na czym gotować nędzne posiłki.

Relacje z Andersonville, zgodne w kwestii panującego tam głodu, różnie opisują sprawę zaopatrzenia obozu w wodę. James Madison Page – jedyny chyba więzień Andersonville broniący konfederatów – upiera się, że strumień biegnący przez teren był czysty, o wartkim biegu, podczas gdy wielu innych nazywa go szlamowatym, brązowym ciekiem; z wody z niego pozyskanej, aby w ogóle nadawała się do użytku, należało wpierw odłowić wszystkie robaki. Literatura dotycząca wojny secesyjnej najczęściej daje wiarę relacjom o utrudnionym dostępie do świeżej wody, tym bardziej że pośrodku ogrodzonego palisadą terenu znajdowało się bagno, którego część była używana przez więźniów jako ściek. Nawet obozowy lekarz musiał przyznać, że powietrze było pełne „plugawych wyziewów z ludzkich odchodów i wszelkiego innego wyobrażalnego brudu”.

W takich warunkach rozmnażały się najrozmaitsze pasożyty, które tym łatwiej żerowały na więźniach, im bardziej ich ciała były osłabione. Już po dwóch, trzech dniach zamknięcia więźniów atakowały wszy, których nie sposób się było w takich warunkach pozbyć. Jeszcze gorsze były pleniące się w ranach i wrzodach czerwie, wspomagane przez słońce bezlitośnie operujące na odsłoniętych plecach więźniów. Kellogg twierdzi, że widział nawet człowieka żywcem pożeranego przez robaki, które kłębiły się w jego oczach i ustach.

Kat ofiarą

Okazji do rozstania się z życiem więźniom Camp Sumter nie brakowało. Prócz czujnych strażników pilnujących dead line i żarłocznych robaków, oprócz niedożywienia i zmiennego klimatu, śmiertelne żniwo zbierały rozmaite choroby. Osadzeni zmagali się z dyzenterią i gangreną, niemal zawsze śmiertelną (z powodu klimatu i wszechobecnego brudu każda amputacja stawała się wyrokiem), choć za najbardziej dokuczliwy uchodził szkorbut, błyskawicznie się szerzący z powodu niedożywienia i braku witamin. Nadto stan psychiczny jeńców, wynikający z tęsknoty za domem, depresji i zawiedzionych nadziei, osłabiał wolę przetrwania i odporność na choroby.

Śmiertelność była wysoka. Powściągliwy zazwyczaj Page przyznaje, iż „powszechne cierpienie było straszne, a śmierć zbierała obfite żniwo”. I tak było w rzeczywistości – w maju notowano 10–15 zgonów dziennie, w sierpniu już 100, czasem nawet 125. Pytanie o winnych tego stanu rzeczy samo ciśnie się na usta, a odpowiedź wcale nie jest oczywista.

Obecnie żaden historyk nie dopatruje się intencjonalnego dręczenia żołnierzy Unii w więzieniach secesjonistów. Skoro Konfederacja cierpiała z niedostatku żywności, odzieży i leków, to niby jak mogła zapewnić te produkty jeńcom? Page posuwa się krok dalej i obwinia władze federalne, które jego zdaniem, dobrze zdając sobie sprawę z niemożliwości zaspokojenia potrzeb jeńców wojennych, zawiodły w egzekwowaniu ich wymiany z Północą. W swej relacji pisze o rzekomej przyczynie braku wymiany więźniów: „Słyszeliśmy o niegodziwym, wydanym z zimną krwią rozkazie Edwarda M. Stantona o zaprzestaniu wymiany więźniów: »Nie będziemy wymieniać sprawnych ludzi na szkielety« i »Nie zamierzamy zasilać armii rebeliantów za pomocą wymiany jeńców«”.

Słowa te zrobiły karierę w amerykańskiej historiografii; w cytowanym przekazie błędnie jednak zostały przypisane Stantonowi, sekretarzowi wojny w gabinecie Lincolna. O wymianie więźniów w ten sposób wypowiadał się bowiem generał Ulysses Grant (jeden z wojennych bohaterów Północy) i to już w rok po jej wstrzymaniu, co faktycznie nastąpiło wskutek decyzji władz Unii, ale prawdziwą przyczyną było nieobejmowanie wymianą przez Konfederatów czarnych żołnierzy Północy. Co prawda kilku historyków, najczęściej południowej proweniencji, upiera się, że troska o Afroamerykanów była tylko przykrywką dla prowadzenia polityki wyczerpywania zasobów ludzkich secesjonistów, stanowisko to jest jednak nie do utrzymania: gdy tylko w styczniu 1865 r. Konfederacja objęła wymianą wszystkich żołnierzy Unii, ta natychmiast ją przywróciła.

To, że siedząc w Andersonville Page słyszał tylko plotki z ust innych więźniów i, być może, strażników, którzy mogliby celowo siać defetyzm, nie dziwi. Jednak powtarzanie plotek cztery dekady później (swe wspomnienia wydał w 1908 r.) zakrawa na chęć umyślnego wprowadzenia czytelników w błąd. Jest natomiast faktem, że to właśnie długotrwały zastój w wymianie jeńców przyczynił się do fatalnego w skutkach przeludnienia więzień, szczególnie tych po stronie Południa, które po prostu logistycznie nie było na to przygotowane.

Pozostaje jeszcze sprawa osobistej odpowiedzialności komendanta obozu, majora Henry’ego Wirza. Po wojnie został mu wytoczony proces o zbrodnie wojenne, na którym świadkował m.in. Kellogg. Wirz nie przyznał się do żadnego ze stawianych mu zarzutów, lecz uznano go za winnego i rychło stracono na szubienicy. Był to jedyny tego rodzaju sąd po wojnie secesyjnej.

Wielkim obrońcą dobrego imienia skazańca jest Page. W całej swojej narracji wielokrotnie dobrze wspomina komendanta, mieszając epizody całkiem prawdopodobne z zupełnie fantastycznymi. Z jego relacji dowiadujemy się, że Wirz rozkazał zbudować piekarnię, by poprawić warunki życia więźniów, ukarał sanitariusza, który podczas szczepienia umyślnie ich zakażał, i wreszcie płakał, gdy widział, że nie potrafi im pomóc, gdyż zarówno on, jak i jego żołnierze mają skrajnie obcięte racje żywnościowe. Z tego gąszczu niepewnych informacji najcenniejsza wydaje się odautorska opinia, że „coś musiało zostać zrobione, by zaspokoić powszechne żądanie ukarania tych, o których sądzono, iż są odpowiedzialni za cierpienia i stratę życia wśród więźniów”.

Wirz, niezależnie od rzeczywistego rozmiaru swej winy, której ocena po dziś dzień jest kwestią sporną, posłużył za kozła ofiarnego. Jego osądzenie i powieszenie było zarówno symbolicznym ukaraniem Południa, jak i zręcznym odwróceniem uwagi od udziału Północy w cierpieniach jej własnych żołnierzy trzymanych w obozach jenieckich.

Andersonville dziś

Mimo symbolicznej roli, jaką wciąż odgrywa Andersonville, statystyki nie potwierdzają jego szczególnej wyjątkowości, choć było największym więzieniem wojny secesyjnej. W szczytowym momencie zamkniętych w nim było 33 tys. ludzi, podczas gdy najbardziej zatłoczone więzienie Północy, Point Lookout w południowej części stanu Maryland, mieściło 20 tys. Rekord śmiertelności należał do Andersonville w liczbach bezwzględnych – na 45 tys. osadzonych udokumentowano śmierć 13 363 z nich, co wynosi 29 proc. Ten procentowy udział jest zatem większy od przypadającego na najbardziej zabójcze więzienie Unii (Elmira w stanie Nowy Jork, 24 proc. zgonów), ale mniejszy niż w konfederackim Salisbury w Północnej Karolinie (34 proc.). Ogółem na 215 tys. południowców więzionych na Północy zmarło 12 proc. wobec 16 proc. ze 195 tys. unionistów trzymanych w obozach Konfederacji.

Zdaje się, że dopiero połączenie rzeczywiście fatalnych warunków życia w Andersonville z kilkoma nagłośnionymi przypadkami (w kwietniu 1864 r. prasa przedrukowała zdjęcia, które powstały podczas wyjątkowej wymiany kilku chorych więźniów; fotogramy wychudzonych szkieletów wywołały falę oburzenia w całej Unii) przyczyniło się do przydania temu miejscu niechlubnej sławy.

Obecnie Andersonville to miasteczko liczące około trzystu mieszkańców, odwiedzane przez 80 tys. turystów rocznie. Mogą oni zwiedzić Narodowe Muzeum Jeńców Wojennych, cmentarz i zrekonstruowany fragment palisady; obejrzeć scenki rodzajowe z życia obozu, odgrywane przez ochotników ubranych w czyste stroje stylizowane na mundury z epoki; wziąć udział w Biegu Pamięci albo… obejrzeć pomnik ku czci Wirza, postawiony w 1909 r. przez United Daughters of Confederacy, które uważały, że na owym bohaterze męczenniku został dokonany mord sądowy.

Andersonville wciąż powraca: w powieści z miasteczkiem w tytule MacKinlaya Kantora wydanej w 1955 r., za którą autor otrzymał rok później nagrodę Pulitzera, w sztuce teatralnej „The Andersonville Trial” Saula Levitta z 1960 r. czy w nakręconym kilkanaście lat temu, trwającym bite 167 minut, filmie „Andersonville” w reżyserii Johna Frankenheimera. Obóz jest też obecny na stronach www, jak choćby w imponująco rozbudowanym portalu internetowym Andersonville Civil War Prison, prowadzonym przez wolontariusza hobbystę, świadczącego rozmaite usługi – od szukania na życzenie miejsca pochówku konkretnej osoby i przesłania zdjęcia grobu aż po rady, w jaki sposób zbieracze pamiątek po Camp Sumter mogą się ustrzec fałszywek.

Wciąż jest to pamięć o miejscu, które stało się dla Amerykanów synonimem wszystkiego, co w wojnie secesyjnej było najgorsze. Śladem dzisiejszej żywotności tego skojarzenia może być fotografia funkcjonująca w Internecie jako „Andersonville survivor”, a która w wydanym przez Geoffreya C. Warda albumie „The Civil War. An Illustrated History” została zidentyfikowana jako przedstawiająca żołnierza Unii uratowanego z Belle Isle, a więc więzienia położonego na zachód od Richmond. Człowiek na niej uwieczniony wygląda jak żywy szkielet i przypomina raczej ofiarę obozu zagłady z czasów drugiej wojny światowej, a nie XIX-wiecznego konfliktu. Czy można się zatem dziwić jej mylnie przypisanemu pochodzeniu?

Polityka 39.2010 (2775) z dnia 25.09.2010; Historia; s. 68
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Jednorazowe e-papierosy: plaga wśród dzieci, cukierkowa używka. Skala problemu przeraża

Jednorazowe e-papierosy to plaga wśród dzieci i młodzieży. Czy planowany zakaz sprzedaży coś da, skoro istniejące od dziewięciu lat regulacje, zabraniające sprzedaży tzw. endsów z tytoniem małoletnim oraz przez internet, są nagminnie i bezkarnie łamane?

Agnieszka Sowa
11.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną