Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Adwokat Ludwika XVI

Chretien-Guillaume de Lamoignon de Malesherbes, adwokat Ludwika XVI. Chretien-Guillaume de Lamoignon de Malesherbes, adwokat Ludwika XVI. EAST NEWS
Był cenzorem, który postulował większą swobodę słowa i druku, katolikiem żądającym zaprzestania prześladowań protestantów, prawnikiem, który – choć skonfliktowany z monarchą – podjął się jego obrony przed Zgromadzeniem Narodowym.
Ostatnie chwile Ludwika XVI przed drogą na szafot - pożegnanie z rodziną.EAST NEWS Ostatnie chwile Ludwika XVI przed drogą na szafot - pożegnanie z rodziną.
Ścięcie Ludwika XVI, 21 stycznia 1793 r.EAST NEWS Ścięcie Ludwika XVI, 21 stycznia 1793 r.

Tego samego dnia, gdy w okolicach Koblencji pruskie wojska przekroczyły Ren, aby wejść na terytorium rewolucyjnej Francji, 1 sierpnia 1792 r. do Paryża dotarł tekst proklamacji księcia brunszwickiego, naczelnego wodza połączonych armii króla Prus i cesarza Franciszka II. Groził on Francuzom straszliwymi karami, jeśli włos spadnie z głowy Ludwika XVI lub jego żony, od ponad roku znajdujących się praktycznie w areszcie domowym w paryskim pałacu Tuileries.

W stolicy zawrzało. Od chwili wybuchu wojny wiosną 1792 r. podejrzewano, że król po cichu liczy na klęskę francuskiej armii, widząc w tym jedyną szansę na odzyskanie władzy. Krążyły plotki o kontaktach Ludwika z arystokratami, którzy – uciekłszy po upadku Bastylii za granicę – wstępowali do sił zbrojnych mających najechać ojczyznę. Wierzono, że Maria Antonina utrzymuje potajemne kontakty z cesarzem – swym bratankiem. Kolejne klęski na froncie podsycały podejrzenia Francuzów, że mają wśród siebie wysoko postawionych zdrajców. Teraz, kiedy wróg wdzierał się już na teren kraju, pogróżki rzucone w twarz jego obywatelom okazały się kroplą, która przelała czarę. 10 sierpnia agresywny tłum wdarł się do Tuileries; szwajcarscy gwardziści otworzyli ogień.

Ludwik z żoną, siostrą i dziećmi schronił się w budynku Legislatywy. Umieszczono ich w loży stenografa. Zza jej krat obserwować mogli, jak deputowani podejmują decyzję o przyszłości: król zostanie zawieszony, nowe zgromadzenie wybrane w sposób bardziej demokratyczny opracuje nową konstytucję. Że oznaczało to w najlepszym przypadku kolejne ograniczenie władzy królewskiej – nie można było mieć wątpliwości.

Jesienią, którą rodzina królewska spędziła uwięziona w twierdzy Temple, wydawało się, że los jej nie został jeszcze przesądzony. We wrześniu wybrano nowe zgromadzenie – Konwencję, jeszcze mniej niż Legislatywa przywiązaną do instytucji monarchii. Ale większość deputowanych chciała zachować monarchię: teraz, kiedy król nie miał już autorytetu ani faktycznej władzy, mniej radykalni deputowani liczyli, że zgromadzenie będzie mogło rządzić praktycznie samodzielnie. Wielu obawiało się, że proces przyczyni się do pogorszenia stosunków z sąsiednimi potęgami. Tylko że wojna już trwała, a Ludwika i Marię Antoninę podejrzewano o spiskowanie z wrogami.

Oskarżony Ludwik Kapet

Konstytucja z 1791 r. przewidywała możliwość pociągnięcia króla do odpowiedzialności tylko w trzech przypadkach: gdyby odmówił zaprzysiężenia ustawy zasadniczej, powiódł siły zbrojne przeciwko narodowi lub opuścił kraj i nie wrócił mimo wniosku Zgromadzenia Narodowego. Ale deputowany Jean Mailhe przekonał pozostałych, że króla należy sądzić, a Konwencja jest właściwą instytucją do przeprowadzenia procesu.

Nie wszyscy byli tak radykalni jak młody Saint-Just twierdzący, że Ludwik, jako wróg narodu, zasługuje na śmierć bez procesu. Ale jeśli wierzymy, iż jedynym źródłem władzy jest wola narodu, bądźmy konsekwentni: ma on prawo króla obalić, osądzić i swój wyrok wykonać. Skoro zaś deputowani są właśnie delegatami narodu, to oni powinni zostać oskarżycielami i jednocześnie sędziami, choćby wbrew literze prawa (konstytucji z 1791 r.) i wbrew monteskiuszowskiemu duchowi prawa...

20 listopada minister spraw zagranicznych Roland przekazał Konwencji dokumenty z żelaznej szafy – odkrytego właśnie w Tuileries sejfu zawierającego korespondencję króla. Były tam nie tylko dowody korumpowania przez króla polityków rewolucyjnych – ale i listy dowodzące jego tajnych kontaktów z emigrantami. Porozumiewania się z cesarzem i innymi monarchami wrogimi rewolucyjnej Francji zawartość sejfu nie dowodziła.

10 grudnia proces ruszył. Deputowany Lindet przedstawił zarzuty: gromadzenie wojsk w celu zastraszenia Stanów Generalnych w 1789 r., potem wetowanie ustaw Konstytuanty i korumpowanie jej deputowanych, próbę ucieczki, porozumiewanie się z emigrantami kontrrewolucjonistami, odpowiedzialność za rozlew krwi na Polach Marsowych w lipcu 1791 r. i 10 sierpnia 1792 r. w Tuileries, i w końcu – potajemne kontakty z obcymi rządami.

11 grudnia Ludwik odpowiadał na zarzuty. Cokolwiek zrobił przed wrześniem 1791 r., nie jest istotne – ogłoszono przecież amnestię, kiedy zaakceptował konstytucję. Dała mu ona prawo do wetowania projektów ustaw, więc czemu czyni się mu z tego powodu zarzuty? Co do dalszych wydarzeń, wypierał się odpowiedzialności. O niepopularne decyzje rządu nie należy obwiniać jego, lecz ministrów. To nie jego podpisy figurują na listach dowodzących kontaktów z emigrantami. A w ogóle, to wielu rzeczy już nie pamiętał.

Chwilami mówił prawdę i miał rację – wtedy, gdy stwierdzał, że gromadząc wojska w 1789 r. prawa nie złamał. Częściej kłamał. Kłamał od samego początku rewolucji i teraz już to było wiadome. List, który zostawił próbując w 1791 r. uciec z kraju, i dokumenty z żelaznej szafy czarno na białym dowodziły, że przyjęcie konstytucji było tylko częścią jego podwójnej gry, że nie szanował żadnego z rewolucyjnych polityków, że ani przez chwilę nie uznawał prawa Zgromadzenia Narodowego do decydowania o sprawach państwa. W jego świecie nie było prawa narodu do decydowania o własnym losie, było tylko królewskie prawo do nieograniczonej nad poddanymi władzy. We własnych oczach nigdy nie przestał być królem z łaski Boga.

Ale 11 grudnia 1793 r. w oczach wielu obecnych na sali był już tylko Ludwikiem Kapetem, oskarżonym o zdradę państwa.

Tego samego dnia do Konwencji przyszedł list od kogoś, kto poświęcił prawu całe swe życie. Sędziwy Chrétien-Guillaume de Lamoignon de Malesherbes proponował, że podejmie się roli obrońcy Ludwika.

Malesherbes pochodził z bardzo dobrej rodziny: z jednego z klanów prawników, które w ciągu XVIII w. praktycznie zmonopolizowały paryski trybunał zwany Parlamentem, a łącząc szlachectwo z majątkiem mienić się mogły prawdziwą elitą miasta. Już jego prapradziadek Chrétien de Lamoignon (zm. 1636 r.) sprawował zaszczytną funkcję prezydenta Parlamentu – a po nim pradziad, dziadek i w końcu ojciec, Guillaume de Lamoignon de Blancmesnil (1683–1772). Cóż innego mógł zrobić urodzony 1721 r. Chrétien-Guillaume, jeśli nie zostać kolejnym prawnikiem w rodzinie? W 1750 r., gdy jego ojciec objął urząd kanclerza, został mianowany naczelnym cenzorem – w chwili, gdy wyszły najważniejsze prace francuskiego Oświecenia. Filozofowie zyskali wówczas bezcennego sprzymierzeńca. Jaki inny szef cenzury ostrzegałby redaktorów Encyklopedii, że policja dostała nakaz konfiskaty wydrukowanych już egzemplarzy i ukrywałby je we własnym domu?

Cenzor, który postuluje większą swobodę słowa i druku, katolik żądający zaprzestania prześladowań protestantów, arystokrata protestujący przeciwko prawnemu upośledzeniu Żydów: Malesherbes nie uważał, iżby rolą prawa było gwarantowanie przywilejów elity kosztem ogółu, choć pod każdym względem do owej elity należał. Kiedy w 1771 r. rząd Ludwika XV postanowił zlikwidować Parlament paryski i siostrzane trybunały w wielkich miastach Francji – protestował, podobnie jak większość oświeceniowców. Reforma sądownictwa oznaczać miała zastąpienie owych przeżartych nepotyzmem, niewydolnych instytucji nowymi, sprawniejszymi sądami, w których ubożsi Francuzi łatwiej mogliby dochodzić swoich praw. Ale niemal wszyscy oświeceniowcy reformę przyjęli ze zgrozą. Bo tylko prawnicy Parlamentów – czerpiący pewną niezależność od króla z faktu posiadania na własność swych urzędów – ważyli się na otwartą krytykę królewskich inicjatyw ustawodawczych, i tylko w Parlamentach toczyć się mogła jawna debata o życiu publicznym. Opozycja Malesherbesa wobec woli króla i działań jego rządu skończyła się dlań nakazem opuszczenia stolicy i pozostawania w rodzinnej posiadłości do odwołania.

Do Paryża powrócił po trzech latach, gdy po śmierci Ludwika XV jego wnuk przywrócił do życia stare Parlamenty. Wkrótce pod naciskiem swego mentora Maurepasa król zaproponował Malesherbesowi stanowisko ministra sprawiedliwości – i nie mógł wyjść ze zdumienia, że prawnik, który się za polityka nie uważał, tej oferty nie przyjął. W końcu Malesherbes zgodził się zostać ministrem dworu: wbrew sobie, wbrew królowi uważającemu go za zbyt liberalnego, wbrew Marii Antoninie w końcu. Po niespełna roku z ulgą odszedł z rządu, aby przez następną dekadę obserwować narastający kryzys, nieudolne posunięcia króla, rosnące zniecierpliwienie postępowej części opinii. Latem 1787 r., po tym, jak wysoko urodzeni notable kościelni i katoliccy arystokraci zażądali zwołania Stanów Generalnych, zgodził się zostać ministrem bez teki. Rząd potrzebował pośrednika w trudnych kontaktach z liberalnymi elitami, bez których państwu groziła zapaść. Ale król nie potrafił nawet dostrzec skali kryzysu i potrzeby radykalnych reform, a Malesherbesa, wolnomyśliciela i krytyka ustroju gwarantującego pierwszeństwo dobrze urodzonym, nigdy sympatią nie darzył.

Malesherbes nie był idealnym poddanym: uważał, że są sprawy ważniejsze niż łaska królewska – mianowicie państwo i prawo, które je określa. Dlatego z pasją występował przeciwko instytucji tzw. listów pieczętowanych, poprzez które król nakazywał uwięzienie swych poddanych bez wyroku sądowego. Dlatego nie wahał się krytykować przywilejów szlachty i dyskryminacji niekatolików, ku irytacji króla wierzącego, że jego tron opiera się na Kościele i szlachcie. Wkrótce się okazało, jak zawodna to była podpora. Gdy zaś Ludwik stracił już władzę i wolność, próby ratowania go przez arystokratów ograniczyły się do kilku amatorskich spisków, zaś masowa emigracja szlachty po upadku Bastylii i utworzenie po niemieckiej stronie granicy kontrrewolucyjnych sił zbrojnych w najmniejszym stopniu mu nie pomogły. Wręcz przeciwnie. W grudniu 1792 r. bezsilny, przekonany o nieuchronnej śmierci z rąk byłych poddanych, Ludwik dowiedział się, że pomoc oferuje mu stary opozycjonista.

„Nie lęka się pan narazić swe życie, aby ocalić moje, ale to wszystko na nic” – rzekł król, przyjmując Malesherbesa w Temple. Stary prawnik też nie miał złudzeń. Niemniej od 14 do 25 grudnia, dzień po dniu, przychodził do króla wraz z pozostałymi przydzielonymi mu obrońcami – Tronchetem i de Séze’em – i starannie przygotowywali mowę obrończą. W drugi dzień świąt poszedł na posiedzenie, na którym de Séze ją wygłosił, a król oświadczył, że ma czyste sumienie. Teraz pozostało już tylko czekanie na wyrok.

15 stycznia 1793 r. w jawnym głosowaniu lwia część deputowanych stwierdziła, że uznaje Ludwika za winnego „spiskowania przeciwko wolności i zamachu na bezpieczeństwo państwa”. Następne głosowanie dotyczyło odwołania się do referendum w sprawie losu skazanego: mogłoby to ocalić mu życie – ale większość deputowanych pomysł odrzuciła. Sami podjęli ostateczną decyzję w wielogodzinnym głosowaniu, rozpoczętym 16 stycznia i zakończonym długo po północy.

Rankiem 17 stycznia Malesherbes przyniósł królowi wiadomość: deputowani Konwencji skazali go na śmierć. „Eh bien, panie de Malesherbes, przysięgam panu w szczerości mego serca, jako człowiek, który wnet stanie przed Bogiem, że zawsze chciałem szczęścia ludu i nigdy nie wyraziłem jakiegoś życzenia, które by mu było przeciwne”, powiedział mu wtedy Ludwik. (Cyt. za: Jan Baszkiewicz, „Ludwik XVI”). A stary prawnik nie zaprzeczył.

Obalony król miał rację, gdy podejrzewał, że nie może liczyć na uczciwy proces i sprawiedliwy wyrok: skazano go na śmierć w procesie politycznym i z powodów politycznych, wedle wątpliwej procedury i bez solidnych dowodów – w imię rewolucji mającej urzeczywistnić ideały wolności, równości i braterstwa. Kłamał, gdy mówił, że jest niewinny. Jego tajne kontakty z obcymi rządami, także tymi, z którymi jego państwo prowadziło wojnę, były niczym innym niż zdradą stanu. Ale wedle pojęć Ludwika, zdradą było nieposłuszeństwo poddanych, którzy odrzucili rycerski ideał bezgranicznej wierności władcy i feudalny ideał pokornej uległości wobec ołtarza i tronu. Wierzył w to do końca, cztery dni później, 21 stycznia 1793 r., wstępując na szafot.

Jego obrońca został zgilotynowany 22 kwietnia 1794 r. wraz ze swą córką, wnuczką i jej mężem oraz dwoma sekretarzami.

Polityka 04.2011 (2791) z dnia 21.01.2011; Historia; s. 47
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną