Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Dwie strony kraty

Więzienne bunty w PRL

Nowogard, październik 1989 r. Więźniowie zorganizowali jeden z większych protestów. Nowogard, październik 1989 r. Więźniowie zorganizowali jeden z większych protestów. Jacek Marczewski / Forum
W latach 80. także więzienia reagowały na społeczne zmiany. Decyzję o amnestii, krytykowanej za sprawę Trynkiewicza, podjął rząd Tadeusza Mazowieckiego pod presją więziennych buntów.
Grudzień 1989 r. Wywołany niezadowoleniem z wykluczenia recydywistów z ogłoszonej amnestii bunt spacyfikowano siłą.Igor Śnieciński/Reporter Grudzień 1989 r. Wywołany niezadowoleniem z wykluczenia recydywistów z ogłoszonej amnestii bunt spacyfikowano siłą.

Pierwsza wielka fala protestów dekady lat 80. przetoczyła się w 1981 r., wkrótce po powstaniu NSZZ Solidarność, kiedy 47 tys. osadzonych wzięło udział w 276 protestach – od głodówek aż po bunty. Najgłośniejsze były przypadki – opanowanie więzienia w Kamińsku przez 1200 skazanych oraz ucieczka 188 osób z aresztu śledczego w Bydgoszczy. W 1989 r. nadeszła druga fala, ok. 500 protestów. Do wybuchów przyczyniła się polityka władz, ale także Solidarność. Żeby zrozumieć przyczyny zjawiska, należy przyjrzeć się wymiarowi sprawiedliwości i więziennictwu PRL.

Sprawiedliwość według Gierka

W lutym 1972 r. Edward Gierek, niedawno wybrany I sekretarz KC PZPR, zwołał posiedzenie Biura Politycznego, aby omówić reformę wymiaru sprawiedliwości. Po dyskusji dokonano korekty w polityce karnej w duchu: wyrugować zbytni liberalizm, zarówno w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości, jak i odbywania kary.

Dzisiejsza wizja rządów Gierka opiera się na wspomnieniach prosperity i propagandy sukcesu. Tymczasem właśnie wtedy, jak nigdy po 1956 r., doprowadzono do przeludnienia zakładów penitencjarnych. W 1974 r. w więzieniach i aresztach śledczych przebywało ponad 124 tys. ludzi. Był to tak wstydliwy problem, że KC PZPR podjął decyzję o usunięciu informacji o liczbie osób pozbawionych wolności z rocznika statystycznego GUS.

To, co się stało, celnie ujął w 1981 r. Józef Mikos, wiceminister sprawiedliwości w rządzie gen. Wojciecha Jaruzelskiego: „Nie ma wizji, jak ma wyglądać polityka karna (…). Do 1980 r. była określana przez organy partyjne – uchwały i dyrektywy – zaostrzyć kary. My to przenosiliśmy w teren”.

Do dziś nie wiadomo, dlaczego Gierek i Biuro Polityczne podjęli takie decyzje. Być może uważali to za odpowiedź na społeczne oczekiwania, a może w ich mniemaniu represyjne prawo miało wpłynąć na poprawę bezpieczeństwa. W 1982 r. Włodzimierz Berutowicz, który w latach 1971–76 był ministrem sprawiedliwości, zagadnięty o pomysł liberalizacji odpowiedział: „Więziennictwo nie powinno ulegać modnym poglądom (...) porównania z innymi krajami są zawodne. Np. w więzieniach szwedzkich przebywa mało skazanych, ale w kraju tym przed stu laty za kradzież obcinano ręce, u nas natomiast przez wiele dziesiątków lat uczono braku szacunku dla prawa”.

W latach 70. system zaczął się jednak dławić. Zakłady zaczęły żyć drugim życiem. Paweł Moczydłowski, ekspert od więziennictwa i były szef Centralnego Zarządu Zakładów Karnych, pisał o istnieniu dwóch ośrodków władzy – tej legalnej, opartej na obowiązującym prawie, i drugiej, która pojawia się w miejsce próżni wynikającej z nieobecności pierwszej. Nieformalna organizacja więźniów, grypsera, opierała się na kilku podstawowych zasadach, jak grupowa solidarność, wzajemna pomoc, niechęć do zwykłych więźniów, a przede wszystkim wrogość wobec administracji więziennej. Drugie życie było nieodłącznym elementem więzień, tyle że w latach 70. rozrosło się ponad wszelką miarę. Strażnicy nie mieli środków ani możliwości, aby się aktywnie przeciwstawiać, nie utrudniali więc sobie życia i dzielili się władzą. Więzienia były jak gotujący się garnek. Solidarność zdjęła pokrywkę.

W krzywym zwierciadle

W latach 1980–81 patologią więziennictwa zajęła się nie tylko Solidarność, ale także inne organizacje, jak Stowarzyszenie Pomocy Osobom Uwięzionym i ich Rodzinom Patronat oraz Komitety Obrony Więzionych za Przekonania. Reformą prawa karnego i penitencjarnego zajmowali się należący do „S” sędziowie, adwokaci, prawnicy, a także publicyści. Zaczęli oni głośno pytać o respektowanie praw osadzonych i to dzięki ich staraniom część opinii społecznej zaczęła uwięzionych postrzegać jako ofiary systemu. Więźniowie z kolei zobaczyli szansę dla siebie i zaczęli dopominać się o swoje prawa.

Przedstawiali cały wachlarz żądań, począwszy od respektowania przez strażników podstawowych praw, aż po zmianę Kodeksu karnego i amnestię. Solidarność stała się ich inspiracją, chociaż często nie rozumieli nawet, czym dokładnie była. Kiedy zobaczyli, że władza może ugiąć się przed strajkującymi, sami zaczęli protestować tak, jak umieli: głodując, odmawiając pracy, sięgając po przemoc.

Pojawieniu się fali buntów sprzyjał represyjny system więziennictwa. Wystarczyła iskra, pierwszy protest, który pociągał za sobą kolejne. A informacje rozprzestrzeniały się za pośrednictwem mediów, gazet oraz osadzonych, których przemieszczano pomiędzy placówkami. Fala była nie do zatrzymania, a kiedy Służba Więzienna przestawała sobie radzić, do akcji wkraczali ludzie z Solidarności i opozycji demokratycznej.

Działacze związkowi interweniowali w 1981 r. w co najmniej 29 przypadkach. Andrzej Piotrowicz, Jan Perejczuk, Mariusz Łabentowicz wkroczyli do akcji po wybuchu buntu w bydgoskim areszcie śledczym 5 września 1981 r. Pomogli sporządzić postulaty aresztantom, którzy wyłonili własny komitet protestacyjny i prowadzili negocjacje z delegacją Ministerstwa Sprawiedliwości. Chociaż Solidarność za wszelką cenę chciała przywrócić porządek i uniknąć rozlewu krwi, to strażnicy wietrzyli spisek: „przez cały czas prowadzenia rozmów (…) członkowie tego zespołu wykraczali poza rolę mediatora i swym zachowaniem jednoznacznie wyrażali aprobujący stosunek do postulatów i postawy osadzonych” – pisali w jednym z raportów.

W czerwcu 1981 r. prawie 90 skazanych zatrudnionych w Kopalni Miedzi Konrad w Iwinach rozpoczęło protest pod ziemią, przy stacji pomp chroniących przed zalaniem. To uniemożliwiło siłowe zakończenie protestu i zmusiło władze do szukania pomocy. Poinformowany o tym Ryszard Sawicki z górniczej Solidarności zwrócił się do ówczesnego zastępcy przewodniczącego dolnośląskiego regionu związku. Był nim Karol Modzelewski, niegdyś więzień polityczny, który wspomina, że Sawicki „słusznie doszedł do wniosku, że ja jestem recydywista, to się dogadam”. Z udziałem Modzelewskiego doprowadzono negocjacje do końca. Władze uznały jeden z głównych postulatów więźniów, którzy domagali się wydawania posiłków w ciągu pracy – do tej pory jadali w zakładzie karnym o godz. 4 rano i wieczorem po powrocie.

Jak recydywa z recydywą

Przypadek Karola Modzelewskiego jest charakterystyczny. W oczach więźniów działacze związkowi i opozycjoniści cieszyli się zaufaniem – przecież wielu z nich kiedyś siedziało. Poza tym przeciwstawiali się znienawidzonym przez nich władzom, chociaż rzadko który wyrokowiec wiedział dokładnie, na czym owa walka polega. Stefan Niesiołowski wspominał, że w więzieniu panowało przekonanie, że Radio Wolna Europa wydaje i wykonuje wyroki śmierci na działaczach komunistycznych w Polsce. I nikt nie dał sobie przetłumaczyć, że jest inaczej.

Jan Józef Lipski wspominał, że „przeciętny kryminalista w PRL, jeśli polityczni zachowują się taktownie, nie jest wobec nich agresywny (chyba że coś mu za to obiecano). Zwykle raczej okazuje im sympatię. Takie wspólne przebywanie »pod celą« jest zwykle pouczające dla obu stron: kryminalni rozszerzają swój horyzont polityczny i intelektualny; polityczni nie tylko zdobywają wiedzę o środowisku przestępczym, ale również o więźniach, o nieprzestrzeganiu prawa wobec kryminalnych”. Jacek Kuroń, już jako minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, mógł trafnie ocenić sytuację w zakładach karnych, bo, jak to ujął „[znam] cały ten mechanizm, który tu działał, a jakąś orientację mam, ponieważ mam jednak trochę przyjaciół w więzieniach i wśród recydywistów”.

Wtrącanie się opozycji w sprawy więziennictwa wywoływało białą gorączkę w Centralnym Zarządzie Zakładów Karnych, Ministerstwie Sprawiedliwości i MSW. Funkcjonariusze w raportach całą winą za zaistniałą sytuację obarczali oczywiście Solidarność. W sprawie ucieczki z bydgoskiego aresztu śledczego anonimowy przedstawiciel władz mówił, że „działacze Solidarności zjawili się na miejscu zdumiewająco szybko, zdumiewająco łatwo udało im się nawiązać kontakt z więźniami, a ci ostatni zdumiewająco chętnie zgodzili się na wszystkie propozycje mediatorów”. Karola Modzelewskiego obarczono bezpośrednią winą za protest w kopalni – miał być jego inspiratorem.

Fala protestów z 1981 r. wygasła dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego. Jednak pałeczkę po więźniach kryminalnych przejęli internowani działacze Solidarności. Tylko do marca 1982 r. urządzili 37 protestów.

Legenda Solidarności i kult amnestii

Receptą na przeludnione więzienia były w PRL amnestie, które ogłaszano co kilka lat, najczęściej przy okazji państwowego święta. Było to o tyle niebezpieczne, że więźniowie regularnie zaczęli się domagać zastosowania tego środka, np. przy kolejnych rocznicach 22 lipca. Stefan Niesiołowski w swoich wspomnieniach pisał, że w więzieniu „istniała wiara w tajemnicze bóstwo – amnestię”. Pod koniec lat 80. zbiegło się funkcjonowanie dwóch mitów – Solidarności i amnestii.

W 1989 r. więźniowie zaczęli szukać kontaktu i prosić o interwencję działaczy Solidarności – tym razem już przedstawicieli nowych władz, którzy mieli dać im upragnioną wolność i zmienić warunki panujące w zakładach karnych. Jacek Kuroń, ówczesny minister, zauważył, że na wiele elementów prowadzących do protestów w więzieniach „nałożyło się poczucie ogólnej wolności, takie, które wszędzie panuje i takie ślepe dość i, delikatnie powiedzmy, jednostronne stanowisko środowisk solidarnościowych po stronie więźniów, które oczywiście stanowiło czynnik podkręcający klimat, podkręcający w najprzeróżniejsze sposoby. Na to nakładały się różne mity i legendy, które w tym środowisku funkcjonują. Ja pamiętam jeszcze przed wyborami [w czerwcu 1989 r.] usiłowałem wyjaśnić sprawę, czy nie ma prowokacji, ponieważ z różnych więzień karnych przychodziły informacje, że Solidarność organizuje bunt. Prosiłem tu różnych ludzi, i na linii generała Kiszczaka, żeby sprawdzić, czy nie jest to jakaś prowokacja. Oczywiście Solidarność buntu nie organizowała, ale jest zupełnie możliwe, że to był taki mit, legenda więzienna, która krążyła, narastała i nabierała siły”.

Diagnoza Kuronia była w dużym stopniu trafna. Funkcjonariusz z zakładu w Nowogardzie, gdzie więźniowie prowadzili jeden z większych protestów, wspominał, że „grypserzy zobaczyli w Sejmie ludzi, którzy jeszcze niedawno siedzieli – Kuronia, Moczulskiego, i pomyśleli: Teraz to na pewno będzie amnestia. Byli tej amnestii cholernie pewni”. W tej sytuacji jeszcze w październiku 1989 r. Tadeusz Mazowiecki wysłał na rozmowy z osadzonymi Władysława Frasyniuka, Edwarda Wendego i Stefana Niesiołowskiego. Ten ostatni spotkał nawet więźnia, z którym odsiadywał na początku lat. 70 wyrok w Barczewie.

To zaangażowanie stało się wkrótce poważnym problemem. Parlament rzeczywiście pracował nad amnestią, ale więźniowie stale wzmacniali nacisk. Zwiększali presję na senatorów, sugerując, że będą się buntować. W odpowiedzi słyszeli, że „Senat nie może obradować nad poprawkami do ustawy amnestyjnej z pistoletem przystawionym do skroni”. Interwencje z zewnątrz nie podobały się z kolei funkcjonariuszom Służby Więziennej, którzy uważali, że w ten sposób podważano ich autorytet. Ich zdaniem posłowie i senatorowie „nie znając się na rzeczy, więcej szkodzili, niż pomagali” lub wręcz „wyraźnie sprzyjali skazanym i zawierali z nimi porozumienia, niekiedy ponad głowami administracji więziennej, z naruszeniem zasady, że należy wysłuchać i drugiej strony”.

Administracja zakładów karnych była już osłabiona, także wskutek działania samych funkcjonariuszy. Paweł Moczydłowski, pierwszy solidarnościowy szef więziennictwa, wspominał, że powszechnym problemem była bezradność administracji, także naczelników jednostek penitencjarnych, którzy nie dawali sobie rady z własnymi podwładnymi. Podawał przykład Cieszyna, gdzie funkcjonariusze zabarykadowali więzienie, ponieważ nie zgadzali się na wpuszczenie nowego naczelnika. Efekt przyniosła dopiero wymiana teleksów z Moczydłowskim, który zagroził rozwiązaniem jednostki i masowymi zwolnieniami.

Komitety protestacyjne

W sytuacji rozprężenia w zakładach karnych inicjatywę przejmowali więźniowie. W Czarnem, Goleniowie, Nowogardzie wyłonili komitety (czy może raczej część więźniów samorzutnie się mianowała komitetem) złożone z najbardziej agresywnych osobników. W dwóch ostatnich zakładach komitetom oddano do dyspozycji osobne pomieszczenia z telefonem i przepustki stałe na teren całego obiektu. Kontrola stopniowo przechodziła w ręce więźniów, którzy obrażali funkcjonariuszy, nie wstawali na apele, posuwali się do gróźb, pędzili bimber.

Służba Więzienna przyznawała się do bezsilności. W Czarnem nie dopuściła do pracy skazanych, tłumacząc to tym, że nie jest w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Przez trzy tygodnie funkcjonariusze sami obsługiwali pralnie, kotłownie, kuchnie, a nawet wydawali posiłki skazanym. „Doszło do tego, że zgodę na przewiezienie złodzieja na rozprawę do sądu w Szczecinie musiał wydać komitet protestacyjny” – wspominał jeden z funkcjonariuszy.

Tymczasem wspólna delegacja komitetów protestacyjnych, trzech skazanych z Goleniowa i dwóch z Nowogardu, udała się pod ochroną strażników na rozmowy do Warszawy. Na drogę dostali cywilne ubrania i pieniądze zebrane wśród współwięźniów. Do Warszawy jechali mikrobusem nysa, a po drodze zatrzymali się na obiad, do którego więźniowie zamówili sobie wódkę i piwo. Nikt im się nie sprzeciwiał, dopóki pijani nie zażądali, aby podwieźć ich na spotkanie z rodziną i przyjaciółmi. Zaczęli wtedy demolować samochód. Konwojenci przez radio uprzedzili o sytuacji areszt śledczy na Mokotowie. Samochód na pełnym biegu wjechał w otwartą bramę, sytuację opanowano dopiero na dziedzińcu. Mimo to do spotkania z reprezentacją Senatu i tak doszło. Mecenas Edward Wende z OKP starał się przemówić im do rozsądku.

W grudniu ogłoszono wreszcie amnestię. Kiedy jednak okazało się, że nie objęła recydywistów, rozpoczęły się bunty w zakładach w Czarnem, Nowogardzie, Goleniowie. Minister sprawiedliwości Aleksander Bentkowski tłumaczył po fakcie: „przyczyną (...) były te nieszczęsne procedury z amnestią. Oni tylko na to czekali”. Rząd musiał zdecydowanymi metodami zaprowadzić porządek w zakładach karnych. Falę udało się wygasić. W ten sposób rząd Mazowieckiego musiał sobie poradzić z efektami wieloletniej polityki karnej PRL.

Polityka 7.2014 (2945) z dnia 11.02.2014; Historia; s. 58
Oryginalny tytuł tekstu: "Dwie strony kraty"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną