Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Historia

Choroba krótkiej pamięci

Choroba krótkiej pamięci. Historia ma więcej niż 100 lat

Wśród historycznych artykułów prasowych i książek pojawiających się na rynku, ogromna większość dotyczy Polski i XX w. Wśród historycznych artykułów prasowych i książek pojawiających się na rynku, ogromna większość dotyczy Polski i XX w. Mirosław Gryń / Polityka
Jaka jest najkrótsza definicja dobrej książki historycznej? Może być nudna, opasła i nachalnie upolityczniona. Jest tylko jeden warunek konieczny. Musi być to książka o XX w. i o Polsce. Naszą opinię publiczną nęka dziwna przypadłość.
Marcin Wodziński, prof. dr hab. historii i literatury żydowskiej, jest kierownikiem Zakładu Studiów Żydowskich na Uniwersytecie Wrocławskim.Grzegorz Jakubowski/PAP Marcin Wodziński, prof. dr hab. historii i literatury żydowskiej, jest kierownikiem Zakładu Studiów Żydowskich na Uniwersytecie Wrocławskim.

Wystarczy przyjrzeć się nagrodom za książki historyczne. Jest takich kilka, niektóre rzeczywiście prestiżowe. Na przykład Agora przyznaje nagrodę za „najlepszą książkę historyczną roku”. Dopiero z opisu nagrody dowiadujemy się, że organizatorzy mieli na myśli tylko dzieje Polski „od czasu odzyskania niepodległości w 1918 roku do współczesności”. Zupełnie identycznie POLITYKA nazywa swój konkurs Nagrodami Historycznymi, a dopiero w regulaminie przysłowiowym małym druczkiem informuje, że muszą być to książki „o tematyce dotyczącej najnowszej historii Polski”. Konkurs na książkę historyczną roku organizują też Telewizja Polska, Polskie Radio i Instytut Pamięci Narodowej. Wedle oświadczenia organizatorów nagrody zostały „ustanowione w celu badania i popularyzowania dziejów Polski, a także w celu promowania czytelnictwa książek historycznych”. I tutaj dopiero w opisie konkursu dowiadujemy się, że nagrody przyznawane są w czterech kategoriach, z których każda jest „poświęcona historii Polski w XX wieku”.

Ostatni przypadek jest szczególnie wymowny, bo naukowy patron tej nagrody prof. Oskar Halecki był przede wszystkim znanym mediewistą, a jedynie marginalnie zajmował się dziejami najnowszymi. Tymczasem na stronie internetowej konkursu wyczytać możemy sporo o zaangażowaniu prof. Haleckiego w bieżącą politykę i debaty publiczne, ale niemal nic o tych dokonaniach, dzięki którym należy do grona wybitnych polskich historyków.

Nagrody za książkę historyczną to tylko czubek góry lodowej. Wśród historycznych artykułów, drukowanych w różnych czasopismach, ogromna większość dotyczy Polski i XX w. Identycznie rzecz wygląda w przypadku historycznych kanałów w telewizji, festiwali, konkursów. Największe muzea, tworzone w ostatnich latach w Polsce, z reguły skupiają się na historii najnowszej: Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum II Wojny Światowej, Muzeum Solidarności.

Oczywiście poza wymienionymi istnieją specjalistyczne przedsięwzięcia sięgające poza XX w. Są to jednak inicjatywy i nagrody branżowe, których znaczenie nie wykracza poza grono profesjonalnych historyków. W rzadkich przypadkach muzeów stawiających sobie za cel opowieść o długich procesach historycznych debata im towarzysząca nieodmiennie redukuje je do tematów XX-wiecznych. Miałem okazję to obserwować, współpracując z Muzeum Historii Żydów Polskich. W swej misji muzeum głosi konieczność przywracania i ochrony „pamięci tysiącletniej historii Żydów polskich”, a międzynarodowy zespół historyków rzeczywiście zbudował ciekawą narrację, obejmującą dzieje od X do XX w. Jednak niemal wszystkie kontrowersje, a nawet organizowane przez muzeum debaty, skupiają się na historii najnowszej.

Krótko mówiąc, wśród działań popularyzujących historię w Polsce wszystko to, co przed 1918 r. i co niepolskie, jest niemal nieobecne, a jeśli wspominane, to zwykle w karykaturalnej formie „dziedzictwa zaborów” czy „spuścizny sarmatyzmu”. Narzekamy na niski poziom polskich debat o przeszłości i naszego do niej stosunku, ale przecież nie mogą być lepsze, skoro opinia publiczna, a wśród niej najbardziej opiniotwórcze media i środowiska, nie odróżnia historiografii od politologii.

A jakie są tego skutki?

Siedem grzechów głównych

Po pierwsze, historiografia obsesyjnie zawężająca swe zainteresowanie do XX w. wspiera pamięć naiwną, słabo osadzoną w metodologii nowoczesnej humanistyki. Naturalnie, żadnej historii, w tym historii XX w., nie można uprawiać bez metodologii. Największe przełomowe osiągnięcia historiografii ostatnich stu lat pojawiły się jednak nie wśród badaczy historii najnowszej, lecz wśród historyków średniowiecza i okresu nowożytnego. Pierwszą rewolucję metodologiczną w historiografii przyniosła francuska Szkoła Annales, przede wszystkim wielcy mediewiści March Bloch i Lucien Febvre. Kolejną rewolucję metodologiczną przynieśli nowożytnicy Carlo Ginzburg, Natalie Zemon Davies i inni. Historia najnowsza w owych metodologicznych przełomach w najlepszym razie uczestniczyła jako zapóźniony użytkownik nowych narzędzi badawczych, a w najgorszym razie – nie uczestniczyła wcale. Co gorsza, po kolejnych przełomach historii społecznej i nowej historii kultury polska historia najnowsza wciąż zdominowana jest przez historię polityczną, zupełnie tak, jak to było z historiografią u jej naukowych początków w XIX w., gdy miała być posłusznym sługą swych imperialnych sponsorów.

Po drugie, zawężenie zainteresowania historią do dziejów XX-wiecznej Polski wspiera pamięć zaściankową, skupioną na tym, co nasze, a obojętną wobec szerszej otaczającej nas rzeczywistości. Kiedy polskie media w wiadomościach o tsunami na Oceanie Indyjskim w 2004 r. informowały, że zginęło około ćwierć miliona osób, a w drugim zdaniu – że wśród ofiar nie ma Polaków, to przesłaniem takiego komunikatu było również to, że życie Polaków jest cenniejsze, a przynajmniej bardziej nas obchodzi. Etnocentryczne, a w wersji radykalnej ksenofobiczne konotacje są tu dość oczywiste. Konsekwencją jest nie tylko przerażająco prowincjonalny serwis informacyjny. Dalej sięgające skutki tej choroby upośledzają wrażliwość nie tylko na tych, którzy za granicą, ale i na tych, którzy poza horyzontem wyobraźni czy granicą „swojskości”. To dlatego wciąż możliwe są w Polsce studia na temat dziejów polskich miast, które nie wspominają o mieszkających w nich Żydach, nawet jeśli ci stanowili kiedyś większość ich mieszkańców.

To z kolei współtworzy i umacnia pamięć selektywną. Naturalnie, zapominanie i selektywność pamięci są nieodłącznym atrybutem ludzkiego mózgu. Czym innym jest jednak zapominanie związane z naturalnymi mechanizmami pamięci czy – w przypadku pamięci zbiorowej – takoż naturalnymi procesami społecznymi, a czym innym pamiętanie wybiórcze, wspomagane mechanizmami rynku informacyjnego czy świadomej manipulacji ideologicznej. Dobrym przykładem tego ostatniego jest Muzeum Powstania Warszawskiego, ważna, cenna i wartościowa inicjatywa popularyzująca wiedzę o ważnym aspekcie przeszłości, tyle że w sposób selektywny. Jak wielokrotnie wskazywali krytycy, opowieść o powstaniu została przykrojona tak, by nie poruszać wątków szczególnie kontrowersyjnych, wśród nich kardynalnego pytania o ocenę powstania. A przecież pytanie to towarzyszyło mu od samego początku, a nawet je poprzedzało, i do dziś stanowi ważną część polskich sporów historycznych. Czym więc jest prawda i tylko prawda, ale niecała prawda?

Skoro zbiorowa pamięć może być wybiórcza, to dlaczego nie miałaby się ograniczyć jeszcze bardziej? Efektem jest pamięć stabloizowana, wtłaczająca wiedzę historyczną w zużyte stereotypy i kalki poznawcze. Do najpopularniejszych należy kategoria wkładu cywilizacyjnego. Najchętniej opowiadamy o zasłużonych Polakach i nie pytamy, dlaczego wolimy pamiętać o tych okrytych sławą, a zapomnieć o niesławnych. Nie pytamy też, co niby miałoby wynikać z tego, że Kopernik był Polakiem, a Chopin nie był Francuzem. Lustrzanym odbiciem narracji wkładu cywilizacyjnego jest narracja zbiorowej winy, analizująca procesy historyczne w czarno-białych kategoriach win popełnianych przez narody czy inne wielkie zbiorowości. Duża część debaty wokół książek Jana T. Grossa, zamiast zastanowić się nad intelektualnymi ich konsekwencjami, sprowadziła się właśnie do takiego prostego poszukiwania – lub zaprzeczania – winy. Ku uciesze mediów, które kolejny raz debatę historyczną sprowadziły do poziomu jarmarcznego widowiska.

Tabloidyzacja historii często wiąże się z odrzuceniem fundamentalnego dla nauki założenia o autonomii przeszłości, o zasadniczo odmiennej naturze kolejnych okresów historycznych i ich kultury. Znany brytyjski historyk Simon Shama mówi o historiografii jako „negocjowaniu między tym, co znane, i tym, co obce”. Świadomie uprawiana historiografia szanuje i próbuje poznać tę odmienność, a często rodzi się właśnie z fascynacji ową odmiennością. Arnold Toynbee – kontrowersyjny, ale też genialny teoretyk historii – pisał, że motywacją historyka jest „ciekawość, która sięga dalej niż obszar, w obrębie którego każda żywa istota odczuwa (…) ciekawość co do swego środowiska ze względów samozachowawczych”. Inaczej pamięć oswojona, obsesyjnie trzymająca się XX w., wpaja przekonanie, że interesujące jest jedynie to, co nam bliskie i znane, a przynajmniej tak jej się zdaje. To, oczywiście, tylko złudzenie, bo XX-wieczne zjawiska historyczne wcale nie są łatwiejsze do zrozumienia przez to, że są chronologicznie bliskie. Pozorna bliskość często wprowadza w błąd, sugerując, że znamy i rozumiemy to, na co patrzymy.

Paradoksalnie z oswajaniem pamięci często współwystępuje zjawisko pamięci aroganckiej. Wspomniany Toynbee z historii wysnuwał ludzką zdolność do przezwyciężenia zwierzęcego egoizmu: „Stanowisko historyka zakłada zapisanie i upamiętnienie faktów, co sprawia, że życie innych ludzi w innych pokoleniach i innych miejscach z taką żywością odradza się w imaginacji historyka, iż jest on zdolny przypisać temu obcemu życiu tę samą obiektywną rzeczywistość i te same moralne roszczenia, jakie przypisujemy tu i teraz życiu historyka i jego współczesnych”. Inaczej działa jednak pamięć chora. Zawężenie zainteresowania do dziejów najnowszych często towarzyszy butnemu przekonaniu, że żyjący dawniej ludzie byli mniej ważni, a ich świat mniej skomplikowany i nieinteresujący. Pogląd taki, wzmacniany szybko wzrastającym technologicznym skomplikowaniem rzeczywistości, karmi się tyleż ignorancją, co i arogancką postawą przypominającą stosunek białych kolonistów do „dzikich” tubylców. Przebija w tym porażający brak szacunku dla Innego, w tym naszych przodków. Co jednak jeszcze gorsze, przekonanie o tym, że przeszłość była jednowymiarowa, skutkuje spłaszczeniem współczesności. Tak jak przywoływane w debatach argumenty historyczne sprowadzają się do prymitywnych sloganów, a kalki poznawcze zastępują wysiłek zrozumienia skomplikowanej faktury dawnego życia, tak samo nasze współczesne ideologiczne debaty sprowadzają się do wymiany pustych haseł.

Wreszcie, ostatecznym efektem wspomnianych powyżej deformacji pamięci – a często również powodem, dla którego owa deformacja się dokonała – jest zjawisko pamięci zinstrumentalizowanej. Mówię o takim użyciu wiedzy historycznej, która nie jest zainteresowana poznaniem przeszłości, ale jedynie skonstruowaniem narzędzia do wyrażania własnych postaw ideologicznych lub – w wersji cynicznej – do walki politycznej. Przykłady instrumentalizowania przeszłości są liczne i bolesne. Wśród nich w ostatnich miesiącach szczególnym zainteresowaniem cieszyły się marsze niepodległości i towarzyszące im spektakle „patriotyzmu”. W instrumentalizowaniu historii uczestniczą jednak również szanowane instytucje i uczciwi ludzie, a miłym eufemizmem nazywającym te działania jest ostatnio polityka historyczna. Zakładam zresztą, że wiele instytucji i osób uczestniczy w tym procederze w dobrej wierze. Skutki bywają jednak opłakane.

Tak być nie musi

Nie oczekuję, że nagle wszyscy zainteresują się historią dawną, z jej egzotyczną urodą i metodologicznymi niuansami. Wiem, że w poznawaniu historii nie musi chodzić o historię. Socjologowie czy politolodzy chętnie sięgają do źródeł historycznych, by budować swoje modele, a często – by przewidywać i modelować przyszłość. Mają do tego pełne prawo. Politycy czy publicyści mają też prawo korzystać z historii w formułowaniu swojej indywidualnej czy zbiorowej tożsamości. Problemem jest raczej proporcja i to, że wszystkie te użycia przeszłości pojawiają się w przestrzeni publicznej nie obok, tylko zamiast historiografii. A przecież fakt, że przeszłość bywa wykorzystywana na tak wiele różnych sposobów, nie oznacza, że musimy zrezygnować z uprawiania historii z jej własnym warsztatem i charakterystyczną dla niej wrażliwością na detal, niechęcią do formułowania zbyt szerokich uogólnień, a przede wszystkim z zainteresowaniem przeszłością dla niej samej. A jeśli tak, nie ma najmniejszego powodu, by kurczowo trzymać się historii najnowszej i granic tego, co polskie. Równie fascynująca może być przecież każda inna historia!

Argument przywoływany niekiedy na rzecz zawężenia zainteresowania do historii najnowszej to dość powszechne przekonanie, wyrażone m.in. przez filozofa Benedetto Crocego, że każda historia jest ostatecznie historią współczesną. I to prawda. Tyle że Croce nie miał na myśli zawężenia badania przeszłości do dziejów najnowszych, lecz to, że każde pokolenie na własny użytek napisze swoją nową historię starożytnych Greków i Rzymian. Historia jest współczesna nie przez to, czym się zajmuje, lecz jak to robi.

Wielokrotnie słyszałem też, że zawężenie zainteresowań do polskiej historii najnowszej jest podyktowane rynkiem, to znaczy odpowiada na takie właśnie zainteresowania polskiej opinii publicznej. Polacy chcą czytać (i oglądać) przede wszystkim o sobie i o dziejach im najbliższych, więc konkursy, festiwale czy muzea historyczne przekazują wiedzę właśnie o tym. Co więcej, obrońcy zasady wolnego rynku w polityce historycznej słusznie podkreślają, że zainteresowanie tym, co najbliższe, jest naturalne i uniwersalne. Oczywiście bardziej interesuje nas życie naszych ojców (a ostatnio również matek) niż życie odległych przodków nieznanych nam ludzi.

Moim zdaniem jest to jednak wyjaśnienie pozorne. Po pierwsze, nawet pobieżne porównanie polskiego rynku popularyzacji historii z tym, co się dzieje na świecie, dowodzi, że polskie zainteresowania historyczne są wyjątkowo prowincjonalne i chronologicznie zafiksowane na XX w. Na przykład w konkursie na angielskojęzyczną książkę historyczną roku, cyklicznie organizowanym przez najlepiej znane pismo popularyzujące historię „History Today”, rzadko więcej niż dwóch na dziesięciu finalistów zajmuje się historią najnowszą. Podobnie wygląda to w przypadku rankingów organizowanych przez pisma o mniejszych ambicjach naukowych. Jeśli chodzi o historię żydowską – rynek tej książki znam najlepiej – to wśród 18 kategorii National Jewish Book Award tylko dwie zawężają chronologicznie zainteresowanie do XX w. Wśród wszystkich książek historycznych konkurujących w zeszłym roku we wszystkich 18 kategoriach zaledwie co trzecia z zakwalifikowanych do finału dotyczyła wyłącznie czy głównie XX w. Identyczna proporcja została zachowana wśród zwycięzców. Wśród historyków wyróżnionych Nagrodą Izraela, najbardziej prestiżową nagrodą w tym kraju (pod wieloma względami równie prowincjonalnym co Polska), równie wielu było historyków XX w. jak np. mediewistów.

Po drugie, wyjaśnienie powołujące się na niewidzialną rękę rynku jest pozorne, bo struktura popularnego zainteresowania historią jest tyleż przyczyną, co i skutkiem wspominanych działań popularyzujących tę wiedzę. Nagradzane książki sprzedają się lepiej, docierają do większej liczby czytelników i kształtują ich czytelnicze oczekiwania. Ciekawie zorganizowane festiwale przyciągają liczną publiczność. Nowoczesne, interaktywne muzea kształtują odbiór historii. W sumie tworzymy więc zaklęty krąg: opinia publiczna interesuje się tylko tym, co najbliższe, bo tylko to zna. A przecież – jak widzimy na przykładach spoza Polski – niewidzialna ręka rynku historycznego może wyglądać zupełnie inaczej.

Do kogo mam żal?

Mam żal do polityków podejmujących decyzję o budowie takich, a nie innych muzeów historycznych i ingerujących w decyzje tworzących je historyków i projektantów. Mam też żal do redakcji, fundacji i innych instytucji, organizujących takie, a nie inne konkursy i festiwale. I do dziennikarzy, i redaktorów piszących i zamawiających takie, a nie inne teksty. I do kolegów, i do koleżanek po fachu, historyków zawodowych i amatorskich, piszących prace naukowe, podręczniki czy teksty popularne, oraz tych, których winą jest grzech zaniechania. Wszyscy bowiem, niezależnie od naszej wiedzy i woli, uczestniczymy w festiwalu naiwnej, zaściankowej i wybiórczej czy – co najgorsze – zinstrumentalizowanej wiedzy historycznej.

Apeluję o niewiele. Apeluję do wszystkich zaangażowanych w tworzenie i popularyzowanie wiedzy historycznej o nieco wysiłku na rzecz bardziej wyważonego stosunku do przeszłości. Upominam się o wiedzę historyczną w jej pełniejszym, autonomicznym wymiarze, o pokazywanie „przeszłości jako obcej krainy”, jak ujął to L.P. Hartley. Proszę o takie jej traktowanie, które będzie rozszerzać geograficzne i chronologiczne granice rozumienia świata. Domagam się historii, która nie będzie służyła doraźnym celom politycznym. Apeluję o przełamywanie stereotypów.

Jak sądzę, potrzeba nam zbiorowej refleksji, może debaty nad obrazem przeszłości kształtowanym przez politykę historyczną i zbiorowego wysiłku na rzecz jego korekty. Mimo lamentów nad zapaścią humanistyki polska historiografia akademicka jest dziś w dobrym stanie. Również poziom zainteresowania historią w opinii publicznej jest wyjątkowo wysoki. Rzadko w przeszłości Polski istniało podobne polityczne zainteresowanie wiedzą historyczną i finansowe wsparcie dla działań na rzecz jej upowszechniania. Kiedy, jeśli nie dziś będziemy mieli kolejną taką szansę?

Marcin Wodziński, prof. dr hab. historii i literatury żydowskiej, jest kierownikiem Zakładu Studiów Żydowskich na Uniwersytecie Wrocławskim.

Polityka 17.2014 (2955) z dnia 21.04.2014; Historia; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Choroba krótkiej pamięci"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną