Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Korespondent i figurant

Jak SB utrudniało życie zagranicznym dziennikarzom

Korespondenci byli postrzegani w PRL jako potencjalni szpiedzy, a co najmniej wrogowie w walce ideologicznej. Na fot. konferencja prasowa z 1981 r. Korespondenci byli postrzegani w PRL jako potencjalni szpiedzy, a co najmniej wrogowie w walce ideologicznej. Na fot. konferencja prasowa z 1981 r. Teodor Walczak/CAF / PAP
Dziennikarzom zagranicznym akredytowanym w Polsce w latach 80. stale towarzyszyli agenci SB. Mieli przy tym mnóstwo pracy: śledzenie, prowadzenie teczki, podrzucanie jednych i odradzanie innych tematów, raz ułatwianie, a innym razem utrudnianie korespondentowi życia.
Mirosław Gryń/Polityka

Dekada rządów Edwarda Gierka przypadła na okres odprężenia (détente) w stosunkach Wschód–Zachód, co przyniosło także pewne rozluźnienie sytuacji wewnętrznej PRL. Ale, jak zauważa w monografii poświęconej Radiu Wolna Europa historyk Paweł Machcewicz, otwarcie na Zachód, wzrost liczby wyjazdów, wymiany gospodarczej i kulturalnej miały – zdaniem władz polskich – stwarzać zagrożenia dla systemu komunistycznego w PRL. Odprężenie w stosunkach politycznych było przez nie rozumiane jako przesunięcie frontu konfrontacji na płaszczyznę ideologiczną, największe znaczenie miały „te siły, które prowadzą działalność ukierunkowaną na świadomość społeczeństw krajów socjalistycznych”.

Owo specyficzne postrzeganie détente przez ekipę Edwarda Gierka jest bardzo dobrze widoczne w działaniach wobec zagranicznych dziennikarzy akredytowanych w Polsce. Przede wszystkim ich inwigilowano. Standardowym działaniem było zakładanie teczki każdemu nowo przybyłemu (stawał się, jak nazywano w języku służb osobę obserwowaną, figurantem).

O Jamesie Feronie (korespondent „New York Timesa” w Warszawie w latach 1970–73) obserwujący go agent napisał, iż jest „bezsprzecznie obeznany z zachowaniem się pracownika wywiadu”. Świadczyć o tym miał fakt, że dziennikarz potrafił dostrzec, iż jest śledzony, a na lotnisku zwracał uwagę „na elementy świadczące, że gdzieś obok jest lotnisko wojskowe”.

Obiektem najwyższego pożądania pracowników służb był notes korespondenta. Przed przyjazdem do Polski zagraniczni dziennikarze starali się pozyskać jak najwięcej kontaktów do ciekawych ludzi, a w latach 70. najcenniejszymi – z ich punktu widzenia – rozmówcami byli głównie opozycjoniści. Informacje o zawartości notatników przekazywały także osoby zatrudniane bezpośrednio przez korespondentów – kierowcy, tłumacze, asystenci, sprzątaczki.

Wykorzystano np. opiekunkę do dziecka, która podczas nieobecności dorosłych domowników zajęła się przepisywaniem notesu – niestety (dla SB) dała radę przepisać tylko pierwsze cztery strony. John Darnton (warszawski korespondent „New York Timesa”, 1979–82) po latach relacjonował, iż przestrzegano go, że ze służbami może współpracować także taksówkarz odwożący do szkoły jego dzieci. Darnton do dziś zastanawia się, jakie to polityczne informacje chciała uzyskać SB od jego wówczas kilkuletniego syna.

Możliwości stwarzała także współpraca z osobami, które wynajmowały mieszkania. Pewna pani z Saskiej Kępy nawiązała współpracę z SB i za odpowiednią gratyfikacją finansową otwierała funkcjonariuszom wynajmowane mieszkanie, korzystając z własnego kompletu kluczy. Oczywiście najłatwiej było wchodzić do pokojów hotelowych i przeszukiwać pozostawiane tam rzeczy. W archiwum IPN do dzisiaj można oglądać zdjęcia notatników korespondentów – funkcjonariusze SB po uzyskaniu dostępu do notesu pieczołowicie fotografowali całość strona po stronie.

Wiele uwagi poświęcały dziennikarzom także zagraniczne rezydentury polskiego wywiadu. Rezydentura w USA sugerowała podjęcie kontaktu z jednym z dziennikarzy brytyjskich: „Korespondent Agencji Reutera w Nowym Jorku pod wpływem alkoholu (żubrówka) udziela dość interesujących informacji politycznych”. Alkohol był używany także w działaniach operacyjnych w kraju, a o jednym z korespondentów funkcjonariusz napisał: „Lubi wypić i dość łatwo się upija”.

Służby poszczególnych krajów socjalistycznych współpracowały ze sobą, jako że dziennikarze często byli akredytowani jednocześnie w kilku stolicach. Służby informowały się wzajemnie o wyjazdach – w przypadku podróży wspomnianego Ferona do Budapesztu strona polska zwracała się do towarzyszy węgierskich z prośbą o „kontrolę operacyjną”. W przypadku Darntona informowano MSW Bułgarii, że „dotychczas nie stwierdzono jego związków ze specsłużbami”.

Elementem kontroli nad dziennikarzami były również stosowne działania MSZ. Resort ten mógł utrudniać życie korespondentom, wydając im wizy jednorazowe zamiast wielokrotnych. Krzysztof Bobiński (korespondent „Financial Timesa” od 1976 r.) wspomina, że przedłużenie pobytu zwykle poprzedzano rozmowami w MSZ, w czasie których starano się wywierać presję na złagodzenie tonu korespondencji lub sugerowano inny dobór tematów.

MSZ i MSW starały się także wpływać na dobór kandydatur na stałego korespondenta; preferowano osoby o lewicowych poglądach, nieznające języka polskiego i nieorientujące się dobrze w polskich realiach. Dlatego krytycznie oceniano Bobińskiego, który nie spełniał żadnego z tych kryteriów i miał krytyczny stosunek do rzeczywistości PRL. W 1979 r. polskie MSZ usiłowało (nieskutecznie) wpłynąć na Foreign Office, by odwołało go z Polski. Bobiński po latach wspominał, że jeden z jego rozmówców w MSZ miał zwyczaj nadużywania alkoholu w czasie pracy, co sprawiało, że rozmowy interwencyjne miały nieco weselszy przebieg.

Polskie placówki prowadziły specjalne listy wrogich dziennikarzy, którzy nie zasłużyli sobie na otrzymanie wizy. Jeśli jakiś dziennikarz publicznie kwestionował polską granicę zachodnią, mógł zapomnieć o tym, że wjedzie na teren PRL. Każdy dziennikarz miał też w MSZ swoją teczkę, w której przechowywano przekłady jego korespondencji oraz notatki oceniające jego postawę. W przypadku bardzo krytycznych relacji – korespondenta wzywano na rozmowę ostrzegawczą.

Władze polskie stosowały także bardziej subtelne metody inspirowania korespondentów. Obsługą zagranicznych dziennikarzy zajmowała się Polska Agencja Interpress; m.in. dostarczała gotowe materiały – wszystko po to, aby korespondent pisał życzliwie o Polsce i nie podejmował niekorzystnych, z punktu widzenia władz PRL, tematów. Dziennikarzom organizowano specjalne spotkania, seminaria czy też wycieczki, starając się wpływać na tematykę korespondencji. Przy wizytach dziennikarskich starano się, aby punktem programu było zwiedzanie muzeum w Oświęcimiu, co miało owocować publikacjami krytycznymi wobec Niemiec.

Interpress starał się wytworzyć przyjacielskie relacje tak, aby korespondentowi nie wypadało pisać krytycznie o PRL. O jednej z takich prób wspomina John Darnton, któremu (razem z żoną) zorganizowano wycieczkę po Warszawie, a w kilka tygodni później zaproszono do siedziby Interpressu. W czasie rozmowy poczęstowano wódką (rozmówca sam sobie nalał whisky) i w utrzymanej w żartobliwym tonie pogawędce (dowcipy o Breżniewie i Związku Radzieckim) starano się (skądinąd bezskutecznie) przekonać Darntona, aby nie podejmował tematyki żydowskiej i relacji PRL-ZSRR.

Podobnie było w 1976 r.: korespondenci bowiem nie wahali się informować o protestach robotniczych w Radomiu, przekazywali także informacje od członków powołanego później Komitetu Obrony Robotników i relacjonowali procesy.

Najgroźniejszą bronią wobec korespondentów było cofnięcie akredytacji i wydalenie z kraju. Ekipa Gierka rzadko jednak korzystała z tej możliwości – Gierkowi zależało na dobrej opinii Zachodu, starano się więc unikać zadrażnień. Za rządów Władysława Gomułki, w 1959 r., w odstępie kilku miesięcy wydalono dwóch korespondentów „New York Timesa”.

Sami korespondenci też mieli wzgląd na własną karierę. Centrale zwykle niechętnie patrzyły na cofnięcia akredytacji – powodowało to dodatkowe koszty i kłopoty organizacyjne. Dziennikarze stosowali często swoistą zmowę: jednocześnie wszyscy podejmowali drażliwy temat w przekonaniu, że władze wszystkim naraz nie cofną akredytacji.

Tematykę żydowską (zwłaszcza po Marcu 1968 r.) poruszano w zachodnich mediach w sposób, jaki nie mógł spodobać się polskim władzom. „New York Times” oceniany był przez konsulat w Nowym Jorku jako „programowo nam nieprzychylny”. Jeden z oficerów SB nie mógł uwierzyć, że korespondent „NYT” „nie krępuje się mówić, że jest Żydem, a nawet w żartach swoją żonę nazywa »syjonistką«”.

Strona polska bardzo wstrzemięźliwie podeszła do propozycji ponownego uruchomienia w Warszawie stałego biura „New York Timesa”. (W 1973 r. biuro zostało przeniesione do Belgradu, a w 1979 r. centrala przeniosła je z powrotem do Warszawy). Początkowo redakcja „NYT” chciała powierzyć funkcję korespondenta Krzysztofowi Bobińskiemu, na co władze w Warszawie się nie zgodziły, ale przystały na Johna Darntona. Bobiński zaprzecza, aby „NYT” kiedykolwiek proponował mu taką funkcję. Najprawdopodobniej „NYT” zablefował, wysuwając kandydata bez szans na zaakceptowanie tylko po to, aby władze nie robiły już problemów z kandydaturą Darntona. Osadzenie biura w Polsce tuż przed karnawałem Solidarności okazało się świetnym posunięciem „NYT”, a sam Darnton za reportaże o Solidarności otrzymał nagrodę Pulitzera.

W drugiej połowie lat 70. Polska stawała się bardzo interesującym terenem dla dziennikarzy. W 1978 r. w Warszawie akredytowanych było 72 dziennikarzy reprezentujących 15 agencji prasowych, 28 dzienników, 8 periodyków oraz 18 rozgłośni radiowych i telewizyjnych z 20 państw. Spośród nich 42 dziennikarzy było – wedle ówczesnych raportów – z państw socjalistycznych, „5 z zachodnich pism komunistycznych oraz 25 z prasy burżuazyjnej, wśród nich 5 obywateli polskich”. Władze stawiały sobie za cel „spowodowanie utrudnień grupom antysocjalistycznym w przepływie paszkwilanckich informacji do prasy państw zachodnich”. Powstanie Solidarności, strajki, obawy przed interwencją ZSRR i wprowadzenie stanu wojennego zaowocowały w następnej dekadzie wieloma reportażami, książkami i informacjami na polskie tematy.

Na razie jednak ich przyszli autorzy byli nieustannie śledzeni. Jeden z funkcjonariuszy w ramach prowadzonej obserwacji tropił dwie osoby, które z psem pojechały do lasu, gdzie urządziły sobie piknik oraz „wypuściły psa, aby się wyhasał”. Śledzeni zjedli przywiezione wiktuały, zawołali psa i wrócili do domu – co zostało skrupulatnie opisane przez funkcjonariusza w służbowej notatce. Śledzone osoby miło zatem spędziły czas na łonie natury, agent miał o czym napisać notatkę i wykazać się przed przełożonymi, natomiast pies mógł się wyhasać w lesie. Wszyscy byli zadowoleni.

Autor jest historykiem MSZ. Cytaty pochodzą z dokumentów zgromadzonych w Archiwum MSZ i IPN, materiałów opublikowanych w ramach serii „Polskie Dokumenty Dyplomatyczne” oraz z relacji Krzysztofa Bobińskiego i Johna Darntona.

Polityka 26.2014 (2964) z dnia 24.06.2014; Historia; s. 70
Oryginalny tytuł tekstu: "Korespondent i figurant"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną