Już za życia Paryż uznał go za Louis le Grand, Ludwika Wielkiego. Sam monarcha występował upozowany na słonecznego Apolla i chciał, aby tak go malowano; stąd przydomek Król Słońce. W usta włożono mu zdanie, którego nigdy nie powiedział: Państwo to ja. W 1715 r. Ludwik XIV Burbon zaczął opadać z sił. Mimo to usiłował zachowywać dawną energię, popędzając ministrów do pracy. „Trzeba zarobić pieniądze, które Francja nam płaci!”, powtarzał na niezliczonych naradach. Chyba wierzył w te słowa. 9 sierpnia uganiał się kilka godzin na polowaniu za jeleniem i później poczuł ostry ból w nodze. Chirurdzy nie mieli wątpliwości: gangrena.
Zaczęło się długie dogorywanie. Król do końca rządził przykuty do łoża. Napisał ostatni list, przekazując pouczenia pięcioletniemu prawnukowi, które potem wywieszono w pokoju malca jako katechizm przyszłego władcy. Umierający monarcha zapewniał delfina, że będzie największym królem na świecie, dodając jednak samokrytycznie: „Zanadto kochałem wojnę, nie naśladuj mnie pod tym względem ani pod względem wydatków, które były zbyt wielkie”. Paziów pocieszył: „Dlaczego płaczecie? Czy myśleliście, że jestem nieśmiertelny?”. Następnie żegnał się uroczyście z każdym z ministrów i dworzan, wywołując stan histerii w Wersalu.
Te wyreżyserowane czynności były bez wątpienia ostatnią częścią spektaklu wymyślonego przez króla. Le spectacle doit continuer jusqu’à la fin, przedstawienie musi trwać do końca, więc Ludwik XIV grał po życia kres.
Już we wczesnych latach panowania król dążył do tego, by dwór stał się widownią oglądającą go w pełnym blasku. Autoprezentację, dbałość o wizerunek publiczny historyk brytyjski Peter Burke nazwał „fabrykacją Ludwika XIV”, czyli „przemysłem chwały” pracującym na rzecz Króla Słońce.