Dyktatorzy nie mają poczucia humoru, zwłaszcza na swój temat. Włodzimierz Lenin je miał i potrafił zaśmiewać się do łez. Póki żył, satyra w Rosji szła ramię w ramię z futuryzmem, zaprzęgnięta z całą kulturą w ideologiczny kierat. Bolszewicy zdawali sobie sprawę, że na trudne warunki życia najlepszym panaceum może być humor. Dlatego stojący na czele komisariatu oświaty Anatolij Łunaczarski zadecydował: Budiem smiejatsia! Zaczęto wydawać pisemka satyryczne. Wiele z nich jednak szybko zamknięto. Przetrwało tylko jedno.
Dobrać się do zgnilizny
Inicjatorem powstania pisma i jego pierwszym redaktorem został zasłużony bolszewik Konstantyn Jeremiejew. 4 lipca 1922 r. wydał jako niedzielny dodatek do „Robotnika” (później przemianowanego na „Gazetę Robotniczą”) ilustrowane pisemko, które od 13. numeru nazwano „Krokodylem”. Dlaczego tak? Być może miało się kojarzyć z głośną bajką Kornieja Czukowskiego, który nawiązywał nią z kolei do opowiadania Dostojewskiego. W każdym razie docelowo miało trafiać do masowego czytelnika robotnika, aby ten wiedział, gdzie szukać winnego niepowodzeń rewolucji – na wesoło. A więc wredny burżuj, podstępny spekulant, okrutny białogwardzista i gruby pop – to najbardziej obśmiewane postaci przeszłości. Teraźniejszość do obśmiania reprezentowali: uliczny cwaniaczek, złodziejaszek, pijaczyna i nepman, czyli nowobogacki tamtego okresu.
W pierwszym numerze pisarz i poeta Demian Biedny pisał: „Dobrać się do każdej zgnilizny i przetrząsnąć ją bez litości,/aby nepowska zawiesina nie kwitła i nie gniła/oto zadanie Czerwonego Krokodyla”. Wtórował mu Włodzimierz Majakowski, zachęcając do prenumeraty. Narysowany jako logo pisma czerwony krokodyl trzymał w łapach widły. Od czasu do czasu będzie też palił fajkę.