Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Historia

Wszystkie winy Mazowieckiego

Błędy pierwszego premiera III RP

Tadeusz Mazowiecki Tadeusz Mazowiecki Tomasz Wierzejski / Fotonova
Nie był politykiem idealnym, ale takich nie ma. Dziś, także w obozie III RP, modne jest doszukiwanie się błędów po stronie jej twórców. Więc tak – one były. Być może jednak najmniejsze z możliwych.
Pierwsze kroki w świecie polityki Tadeusz Mazowiecki (na fot. drugi od lewej) stawiał w środowisku PAX Bolesława Piaseckiego.Wacław Żdżarski/EAST NEWS Pierwsze kroki w świecie polityki Tadeusz Mazowiecki (na fot. drugi od lewej) stawiał w środowisku PAX Bolesława Piaseckiego.
Listopad 1980 r. – Jacek Kuroń, Zbigniew Bujak, Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki jadą mikrobusem do Warszawy.Wojtek Łaski/EAST NEWS Listopad 1980 r. – Jacek Kuroń, Zbigniew Bujak, Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki jadą mikrobusem do Warszawy.

Artykuł w wersji audio

Kilka lat po tym, jak przestał być premierem, Tadeusz Mazowiecki spędzał czas w sanatorium, gdzie trafił, by podreperować zdrowie. W takich sytuacjach lekarze zalecają spacery. I Mazowiecki poszedł do pobliskiego miasteczka. A tam – bieda i dużo bezrobotnych. Ci bezrobotni gromadzili się w centrum, koło sklepu. Nagle, ku swemu zaskoczeniu, spostrzegli, że od strony sanatorium zbliża się do nich... sprawca wszelkich ich nieszczęść. Tego, co usłyszał, Mazowiecki nie chciał potem powtarzać, ale pewne jest jedno: nie pomogło to w walce z depresją.

Gnębiło go, że ludzie lądowali na bruku. Często byli to robotnicy, którzy wynieśli Solidarność do władzy. Wspominał posiedzenia rządu, podczas których jego ekonomiczni ministrowie martwili się, że różne przedsiębiorstwa – te molochy komunizmu – wciąż nie padają. Bo powinny. A jemu cierpła skóra. Gdy już jako polityczny emeryt szedł ulicą, ludzie się do niego uśmiechali i pozdrawiali go, ale niektórzy mu złorzeczyli. Średnio co trzeci – taka była jego prywatna statystyka.

Urodzony 90 lat temu (18 kwietnia 1927 r.), a zmarły przed prawie czterema laty, Tadeusz Mazowiecki swą karierę polityczną zaczął niefortunnie. Na początku, jeśli pominąć krótki epizod ze Stronnictwem Pracy, był flirt z komunizmem. Do Warszawy Mazowiecki trafił z Płocka jako młody chłopak. Wychowany w tradycji społecznego zaangażowania, ale pozbawiony oparcia w autorytecie ojca, który umarł przed wojną, i starszego brata, którego zamordowali Niemcy, musiał radzić sobie sam. Przekonanie o niesprawiedliwości II RP, koniec złudzeń związanych z Andersem czy Mikołajczykiem, przykłady profesorów angażujących się w odbudowę Polski, niechęć do walki w lesie, skłoniły go do poparcia socjalizmu.

Był jednak wierzący i to pchnęło go w kierunku środowiska Bolesława Piaseckiego, który – szczerze lub nie – próbował żenić katolicyzm z komunizmem. Jako publicysta Mazowiecki pisał rzeczy głupie. Popierał kolektywizację i walkę z podziemiem. Tekst, który szczególnie mu zapamiętano, to potępienie skazanego przez komunistów bp. Czesława Kaczmarka. Trzeba jednak znać proporcje – ani prasa PAX, ani teksty Mazowieckiego nie kreowały rzeczywistości. Mazowiecki był raczej żabą, która nadstawiała nogę, gdy konia kuto. W 1955 r. z PAX odszedł, bp. Kaczmarka przeprosił.

Gruba kreska

Zbliżył się do środowiska „Tygodnika Powszechnego”, z którym już w Październiku ’56 tworzył ruch Znak. I to Październik, a nie PAX, ukształtował go ostatecznie – na dobre i na złe. Trzy momenty były istotne – polska odwilż, rewolucja na Węgrzech oraz wizyta w Austrii rok później. Wydarzenia w Polsce pokazały, że w partii też są siły, którym zależy na Polsce i z którymi można szukać dialogu. Tragedia w Budapeszcie była przestrogą, by nie żądać za dużo i zbyt radykalnie. Austria zaś była fenomenem – jedynym krajem, z którego sowieckie wojska wyszły „po dobroci”. Mazowiecki przypisywał ten sukces współdziałaniu i rozwadze tamtejszych elit politycznych.

Długo próbował dialogować z komunistami i humanizować socjalizm od środka – jako poseł Znaku i redaktor „Więzi”. To go prowadziło do konfliktów z prymasem Stefanem Wyszyńskim, który szedł wtedy na zwarcie. Okazją było tysiąclecie chrztu Polski, które władze interpretowały jako tysiąclecie polskiej państwowości. Kościół licytował się z partią, czyje obchody zgromadzą więcej ludzi. Prymas lansował postawę Polaka katolika, który wierzy, nie wątpi, a wiarę demonstruje podczas kościelnych uroczystości organizowanych na bogato.

Mazowieckiego ten ludowy katolicyzm przerażał. Drukował teksty o słabej kondycji intelektualnej księży i o braku ekumenizmu, doszło wręcz do zerwania na kilka lat stosunków z prymasem. Jednak pozbył się socjalistycznych ciągotek – wyleczyły go z nich wydarzenia Marca ’68 i Grudnia ’70. Jego postawa w tych latach zdecydowała, że władze nie pozwoliły Mazowieckiemu dalej być posłem.

Zaczął współpracować z lewicą laicką. Drukował m.in. Adama Michnika, a w 1977 r. reprezentował głodujących, którzy protestowali przeciw więzieniu robotników i działaczy KOR. Mazowiecki był pod urokiem Michnika, ale nie było to zauroczenie zupełne. Gdy ruszyły wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych, redaktor „Więzi” uważał, że Michnik i Jacek Kuroń powinni trzymać się od nich z dala – nadawali bowiem tej dydaktycznej inicjatywie zbyt polityczny charakter. Do otwartego konfliktu z KOR doszło już w trakcie tzw. karnawału Solidarności.

Mazowiecki znalazł się w Stoczni Gdańskiej wraz z Bronisławem Geremkiem – jechali tam z myślą, by pośredniczyć między robotnikami a władzą. Atmosfera strajku porwała obu tak, że skończyli jako doradcy komitetu strajkowego. Gdy ugoda była blisko, pojawiła się kwestia więzionych wówczas działaczy KOR. Dla Mazowieckiego był to szczegół, który zostanie załatwiony automatycznie zaraz po zawarciu porozumienia. Uważał, że władzy nie można dociskać, ale dla innych byłoby to zdradą ideałów rodzącego się ruchu. Ostatecznie korowców uwolniono, ale osad pozostał. Dla doradcy Solidarności liderzy KOR pozostali zagrożeniem dla kruchego kompromisu z władzą.

Gdy wybuchł kryzys bydgoski (po pobiciu działaczy Solidarności na posiedzeniu Wojewódzkiej Rady Narodowej w marcu 1981 r.), Mazowiecki parł do porozumienia z partią wbrew działaczom, którzy chcieli strajku powszechnego. Paraliżowała go myśl, że Warszawa może podzielić los Budapesztu albo Pragi – gdzie wojska Układu Warszawskiego wkroczyły w 1968 r. W uszach dudniły mu słowa Mieczysława Rakowskiego straszącego, że trzeba się porozumieć, zanim dowodzący wojskami układu marszałek Wiktor Kulikow się obudzi. Przymuszona przez doradców Solidarność odwołała strajk. Zapewne uratowano Polskę przed masakrą, ale ze związku uszło powietrze. Pojawiła się też nieufność wobec Mazowieckiego. 13 grudnia 1981 r. został internowany. Nawet wtedy przekonywał, że trzeba było mądrzej, a nie ostrzej.

Myśl o krwi spływającej ulicami polskich miast nie opuszczała go, nawet gdy komunizm miał coraz mniej zębów. Był mężem stanu, czuł odpowiedzialność za państwo i naród. Nie tylko jednak strach kierował Mazowieckim. Drugim motywem była rzeczywista chęć osiągnięcia kompromisu. To budowało tzw. filozofię Okrągłego Stołu i nadało charakter rządowi, który stworzył (choć wcześniej uważał, że opozycja nie powinna brać władzy). Gdy w exposé 24 sierpnia 1989 r. mówił, że przeszłość odkreśla grubą linią, nie miał na myśli pobłażliwości dla zbrodniarzy, chciał podkreślić, że jego rząd nie bierze odpowiedzialności za czyny poprzedników. A jednak gruba kreska istniała. Była to oferta dla trzech milionów członków PZPR, by i oni włączyli się w odbudowę kraju. Mazowiecki uważał, że gdyby teraz zaliczono tych ludzi do obywateli drugiej kategorii, nowa Polska, w istocie, niewiele by się różniła od PRL. Była to polityka oparta na wartościach demokratycznych, ale też całkiem sprytna. To, że nie doszło w Polsce do jakiejś kontrakcji sił ancien régimu, nie oznacza, że takiej groźby nie było.

Owszem, pewne rzeczy trwały za długo. Gdy w styczniu 1990 r. przestała istnieć PZPR, można było przyspieszyć. Ale wtedy ruszyły już reformy Leszka Balcerowicza, trwały starania o obecność podczas debaty o zjednoczeniu Niemiec i to wydawało się ważniejsze. Gen. Czesława Kiszczaka zdymisjonowano o kilka miesięcy za późno, nie odebrano majątku postkomunistom, za długo istniała cenzura – ale trudno tu mówić o jakimś okrągłostołowym spisku, jeśli to „Gazeta Wyborcza” informowała o paleniu teczek i domagała się likwidacji cenzury. Rząd Mazowieckiego rozliczał komunę – to jego minister zainicjował choćby rewizję wyroku śmierci wykonanego na Witoldzie Pileckim. Wyrok unieważniono. W lipcu 1990 r. premier mówił w Sejmie: „Mamy prawo do dumy również ze stylu przechodzenia do demokracji – bez przemocy, bez brutalnie manifestowanej wrogości, bez aktów zemsty. Nie oznacza to zapominania ani wybaczania doznanych w przeszłości krzywd, cierpień i zniszczeń”.

Zweryfikowano służby specjalne. Skutecznie, bo KGB szybko zaczęło tworzyć tu siatki na podobieństwo działających na Zachodzie – czyli zaliczono Polskę do wrogów. Operacja Samum, wywiezienie amerykańskich dyplomatów i agentów z Iraku, zaskarbiła Polakom zaufanie nowych sojuszników.

Mazowieckiemu zarzuca się, że zbytnio liczył się ze zdaniem Moskwy – nie domagał się wycofania sowieckich wojsk, wręcz uważał ich obecność za pożądaną, gdy na horyzoncie pojawiły się zjednoczone Niemcy. Czy wyolbrzymiał zagrożenie? Z dzisiejszej perspektywy tak to wygląda, ale wtedy nie był odosobniony – za obecnością wojsk ZSRR opowiadała się większość Polaków. Wszyscy znają zdjęcie, na którym Mazowiecki z Helmutem Kohlem przekazują sobie znak pokoju. Sęk w tym, że zanim wymyślono mszę w Krzyżowej, symbolu antyhitlerowskiej opozycji, Kohl proponował, by uroczystość odbyła się na Górze św. Anny – miejscu, gdzie Niemcy w 1921 r. pokonali Polaków.

Mazowiecki wiedział, że póki sowiecka armia nie opuści terytorium NRD, żądania wyjścia z Polski będą puste. Kohla stać było na budowanie domów dla sowieckich żołnierzy w ZSRR, by przyspieszyć ich wyjazd. Polska była za biedna. Być może jednak Mazowiecki zbyt nerwowo reagował na takie postulaty, jakby zapomniał, że gra na kilku instrumentach bywa bardziej efektywna, a radykałowie przydają się umiarkowanym. Ktoś w końcu temat obcych wojsk musiał wprowadzić do debaty publicznej.

Premier musiał się za to dogadać z Moskwą, która za surowce zaczęła żądać dewiz, a jednocześnie zadbać, by ZSRR dalej kupował polskie produkty, które na Zachodzie nie miały szans na sprzedaż. Nie kwestionował Układu Warszawskiego, ale odmówił wizyty w mauzoleum Lenina, a rozmawiając z Michaiłem Gorbaczowem, podjął kwestię zbrodni katyńskiej. Katyń odwiedził.

Jednocześnie prowadzono politykę dwutorowości – szef polskiego MSZ odwiedził Mińsk i Kijów, budując dobre podstawy pod przyszłe relacje międzypaństwowe. A jeszcze rok później prezydent USA przestrzegał Ukraińców przed wychodzeniem z ZSRR. Zachód bowiem nie czekał na Europę Środkową i Wschodnią z otwartymi ramionami.

Kraj dla bogatych katolików?

Komunizm to kontrola środków produkcji. Mazowiecki uważał, że od różnych symbolicznych gestów ważniejsze jest przekształcenie polskiej gospodarki. Zarzuca mu się, że wybór Leszka Balcerowicza, a więc i całe reformy, były przypadkiem. I tak, i nie. To prawda, że Balcerowicza złapano, gdy pakował się na wykłady do Anglii. Ale Mazowiecki już w exposé z 24 sierpnia 1989 r. zapowiadał, że „celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej”. Zakładał zdławienie inflacji i wyzwolenie przedsiębiorczości Polaków. Wiedział, czego chce, i wiedział, że będzie bolało, dlatego do rządu zaprosił Jacka Kuronia – który wtedy też optował za radykalnymi reformami.

Krytyk transformacji Ryszard Bugaj pisał niedawno w „Gazecie Wyborczej”, że plan Balcerowicza „został po prostu przepchnięty przez parlament na mocy porozumienia liberalnych elit postkomunistycznych z liberalnymi elitami »Solidarności« i stanowił odejście od łagodniejszych metod ustalonych przy Okrągłym Stole. Nie ma jednak w regionie przykładu innej i znacznie lepszej transformacji. Dzisiejsi krytycy nie uwzględniają ówczesnego stanu polskiej gospodarki. Był to czas nadzwyczajny. Państwo i jego infrastruktura były w rozsypce, potwierdzają to liczne dokumenty. Wiele oskarżeń trąci ahistoryzmem. Mazowiecki wytyczał szlak, którym nikt wcześniej nie szedł, a rządził tylko 16 miesięcy – później było wiele okazji, by wszystko skorygować, ale następcom łatwiej było zrzucać winę na pierwszy rząd”.

Po latach, w przeciwieństwie do Kuronia, Mazowiecki bronił reform, ale polemizował z Balcerowiczem, twierdząc, że Polakom należy się chwila wytchnienia. Ostrzegał, że Unia Wolności jako „partia budżetu” straci poparcie, jeśli nie zaoferuje czegoś wykluczonym. Lansował społeczną gospodarkę rynkową – wpisano ją do konstytucji – ale nigdy precyzyjnie nie wyjaśnił, co pod tym pojęciem rozumie.

Mazowiecki wprowadził religię do szkół z pominięciem parlamentu i nigdy tego wiarygodnie nie wytłumaczył. Odrzucał podejrzenia, że zabiegał o poparcie biskupów w czasie kampanii prezydenckiej. Tłumaczył, że chciał naprawić krzywdę komunizmu. Tak czy inaczej było to zaproszenie Kościoła do współdecydowania o ustroju państwa. Mazowiecki liczył, że jak da biskupom palec, to ładnie podziękują, tymczasem oni złapali całą rękę. Jeśli teza o oderwaniu elit III RP jest gdzieś prawdziwa, to chyba w przypadku otwartych katolików. Zauroczeni duchownymi pokroju Józefa Tischnera w nich widzieli przyszłość Kościoła, a zjawiska takie jak Radio Maryja uważali za margines. Z nauk Jana Pawła II brali, co im pasowało, a gdy ten mówił i działał inaczej, pocieszali się, że „papież ma złych informatorów”. Dopiero pod koniec życia Mazowiecki krytykował stosunki państwo–Kościół i narzekał, że polski katolicyzm jest mało chrześcijański.

Jeśli czegoś zaniedbał, a dotyczy to też innych twórców III RP, to nadania państwu ideowego oblicza. Niby liberalna demokracja, ale jakoś tak bardziej na papierze. Niby państwo wrażliwe społecznie, ale tak naprawdę przyjazne najsilniejszym. Po latach komuny miał słuszny wstręt do narzucanych ideologii, w efekcie oddał to pole innym, bo ludzie potrzebują symboli i emocji.

Powściągliwa pamięć

Zwolennicy centrum oskarżali Lecha Wałęsę o wywołanie tzw. wojny na górze. Izolując Wałęsę od wpływu na decyzje w państwie, Mazowiecki, jako premier, formalnie miał rację, jednak wykazał się brakiem rozeznania natury ludzkiej. Dla Wałęsy trzeba było znaleźć miejsce, a gdy postanowił zostać prezydentem, walka z nim była błędem. Ostatecznie jako prezydent nie okazał się aż takim zagrożeniem, jak straszono, a Mazowiecki jako premier mógłby dalej robić swoje. Tymczasem awantura w obozie Solidarności zgorszyła Polaków i podzieliła społeczeństwo. Mazowieckiego upokorzył nie tyle Wałęsa, ile Stanisław Tymiński, który osiągnął lepszy wynik. Premier, chcąc wyznaczać standardy, honorowo podał się do dymisji.

Nigdy później nie osiągnął politycznych szczytów, z czasem tracąc także przywództwo we własnej partii. Na prawicy nie pamiętano mu cierpliwych, ostatecznie nieskutecznych negocjacji z Janem Olszewskim, by ratować jego rząd w 1992 r., za to pamiętano mu, że pisał konstytucję z postkomunistami. Zdawał sobie sprawę, że parlament z lat 1993–97 nie był w pełni reprezentatywny, ale bał się, że drugiej takiej szansy może nie być. Chyba słusznie. Dziś spory o preambułę, w której znalazło się miejsce dla nie-Polaków i niewierzących, wydają się dziecinną igraszką.

III RP pamięta o pierwszym niekomunistycznym premierze, ale jest w tym powściągliwa. Mazowiecki przoduje w rankingach szefów rządu, ale młodzież go nie kojarzy, co pokazują liczne sondy. Nad Wisłą nie docenia się jego misji jako specjalnego wysłannika ONZ w Bośni i Hercegowinie, a polityczna działalność przesłania dorobek intelektualny, tymczasem kilka jego tekstów to kamienie milowe polskiej eseistyki.

Jego styl uprawiania polityki, rozwaga, respekt dla przeciwnika i ciągłe próby przekraczania „kredowych kół” wzbudzały szacunek. Wątpliwości co do jego zasług nie miał Jan Nowak-Jeziorański, niekwestionowany autorytet Polaków. Gdy w 2004 r. ustanawiał nagrodę swego imienia, chciał, by pierwszym jej laureatem był właśnie Mazowiecki. W różnych miastach, nie bez sprzeciwu radykalnej prawicy, jego imieniem są nazywane ulice i ronda. Nie te najbardziej reprezentatywne, ale niektóre, jak nowoczesny półkilometrowy most w Rzeszowie, pewnie by Mazowieckiego ucieszyły – bo dowodzą, że Polska wciąż się rozwija.

***

Autor jest redaktorem naczelnym „Nowej Europy Wschodniej”, autorem biografii Tadeusza Mazowieckiego, która w 2015 r. ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.

Polityka 14.2017 (3105) z dnia 04.04.2017; Historia; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Wszystkie winy Mazowieckiego"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną