O powstaniu w getcie warszawskim napisano już niemal wszystko. Ale nie ma rady – trzeba wracać do tematu, skoro osoba publiczna, z profesorskim tytułem (w skądinąd obfitującym w ciekawe konstatacje wywiadzie dla „Polska The Times”), używa fraz o „poczuciu wstydu (Żydów) za bierność w czasie Holokaustu”. „Holokaust poza wszystkim to również potworne upokorzenie – że nie walczyli, nie stawili oporu”. – Powstanie w getcie jednak wybuchło – stwierdza dziennikarz. „To już było na sam koniec” – odpowiada profesor.
To prawda. Powstanie wybuchło na sam koniec, gdy większość ludności żydowskiej Warszawy (i Polski) została już zagazowana i wymordowana. Dlaczego? Spróbuję odpowiedzieć w kilku krótkich punktach.
Choroba głodowa
W normalnym czasie przeciętny człowiek, by móc żyć i pracować, potrzebuje 2–2,2 tys. kalorii (ciężko pracujący powyżej 4 tys.). Ja otrzymywałem w getcie (łódzkim) ok. 700 kalorii. W getcie warszawskim dostawali przeciętnie mniej. Znane są zdjęcia zwykłych ludzi (uprzywilejowani mniej odczuwali głód), których dotknęła choroba głodowa, zwana inaczej charłactwem. Skóra i kości.
W getcie warszawskim zespół wspaniałych lekarzy, pod kierownictwem dr. Izraela Milejkowskiego, oddał przysługę ludzkości, przeprowadzając – niemożliwe w normalnych, pokojowych warunkach – naukowe badania kliniczne nad chorobą głodową. Zacytuję fragment z wniosków końcowych. „Ustrój ginący z powodu długotrwałego wyniszczenia głodowego upodabnia się do gasnącej świecy: życie zanika stopniowo, bez widocznych gołym okiem wstrząsów. Głodujący leniwieje. Jest skąpcem strzegącym z uporem resztek swojego stanu posiadania, tj. ostatnich zapasów energii. Wydatkuje je minimalnie.