Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Wyścig niepokoju

Polakom zawody rowerowe kojarzą się z majowym Wyścigiem Pokoju, który - poza tym, że był pasjonującą rywalizacją - miał silną oprawę propagandową. Jego zapomniany dziś przodek to przedwojenny wyścig na trasie Warszawa - Berlin.
Organizowany w latach 1934–36, w sierpniu, wyścig Warszawa–Berlin, Berlin–Warszawa miał być okazją do podtrzymania dobrych relacji między Polską a hitlerowskimi Niemcami, szykującymi się powoli do rewizji traktatu wersalskiego. W wyścigu tym brało udział po 12 lub 13 kolarzy z każdego z dwóch krajów, ale zważywszy na ogromne dysproporcje w wyszkoleniu technicznym oraz sprzęcie, był on areną jednostronnych zwycięstw ekipy niemieckiej.


Warto jednak poświęcić tej imprezie nieco uwagi, gdyż można w jej historii znaleźć wiele wydarzeń stanowiących zapowiedź politycznego uwikłania sportu kilka dziesięcioleci później. W zmaganiach kolarzy polskich i niemieckich w latach 30. widać zachowania, które staną się charakterystyczne dla peletonu Wyścigu Pokoju. (W wersji klasycznej był on rozgrywany w PRL, NRD i Czechosłowacji i firmowany przez prasowe organy partyjne: „Trybunę Ludu”, „Neues Deutchland” i „Rude Pravo”).


Wszystkie spotkania sportowe pomiędzy ekipami Polski i Niemiec budziły w latach poprzedzających II wojnę światową ogromne emocje i zainteresowanie kibiców i prasy. Relacje z pojedynków bokserskich, lekkoatletycznych, wioślarskich i oczywiście futbolowych niejednokrotnie przypominały opisy bitew. Nie inaczej było również w przypadku polskich i niemieckich kolarzy.


Wyścig pomiędzy Warszawą a Berlinem miał jednak rangę znacznie wyższą. W 1935 r. specjalną nagrodę dla jego zwycięzcy ufundował kanclerz III Rzeszy Adolf Hitler. Żadnej innej imprezy sportowej nie spotkało takie wyróżnienie. Na starcie i mecie poszczególnych etapów pojawiali się dostojnicy państwowi obu krajów. Starty z Berlina i Warszawy poprzedzało każdorazowo złożenie przez delegacje państwowe wieńców na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie i na berlińskiej Unter den Linden.


Polityczne i sportowe znaczenie wyścigu mogło zwiększyć dołączenie do imprezy kolarzy francuskich. Propozycje takie zgłaszane były kilkakrotnie przez stronę polską. Zainteresowania tym pomysłem nie wykazali jednak ani Niemcy, ani Francuzi. Ci pierwsi skupiali się na propagandowym znaczeniu wyścigu, zwłaszcza na ziemiach polskich. Dla tych drugich najważniejsze były zwycięstwa w odbywającym się zaledwie kilka tygodni wcześniej wyścigu Tour de France.


Obie drużyny mogły więc ostatecznie walczyć tylko między sobą. Niemcy już na kilka miesięcy wcześniej dokonywali szczegółowego objazdu trasy wyścigu, podporządkowując mu także swój cykl treningowy. Ważniejsze od sierpniowych zmagań z Polakami były dla nich jedynie mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie.


Polacy zorganizowani byli znacznie gorzej. Brakowało odpowiednich wyścigów treningowych, bazy technicznej, a wreszcie zaangażowania działaczy. Ci zdawali się wierzyć bardziej w opatrzność Boską aniżeli w sens treningów, zamawiając msze w intencji polskich kolarzy (jak w 1936 r. u franciszkanów w Niepokalanowie). W 1934 r. skompromitowali się także, nie zapewniając polskiej ekipie odpowiednich funduszy na nocleg w Lipsku, co skończyło się zatrzymaniem w hotelu dwóch kolarzy.


Niedociągnięcia i niedostatki próbowano naprawić przy ustalaniu trasy wyścigu. Polacy usilnie starali się skracać etapy przebiegające przez terytorium niemieckie, wydłużając etapy w Polsce. Skwapliwie też wykorzystywali przewagę terenu, kierując trasę na wyboiste polskie drogi zamiast – jak Niemcy – na wyasfaltowane szosy.


Jednak nawet takie zabiegi nie zniwelowały przepaści, jaka dzieliła umiejętności kolarzy obu krajów. W 1934 r. Polacy stracili do kolarzy niemieckich 4 godziny 41 minut i 2 sekundy, wygrywając jedynie końcowy etap z Łodzi do Warszawy. Wyścig wygrał Hauswald, a pierwszy z Polaków, Więcek, zajął dopiero siódme miejsce. Rok później Polacy stracili jedynie 37 minut, by w 1936 r. przegrać ponownie bardzo dużą różnicą – 1 godziny i 38 minut. W 1935 r. ponownie wygrał Hauswald, a rok później jego rodak – Scheller.


Działo się tak mimo wysiłków tak ambitnych kolarzy jak Więcek, który w 1934 r. przejechał 70 km, brocząc krwią po zderzeniu ze spłoszonym koniem, czy stosowania tricków – w 1935 r. zawodnik Kiełbasa przejechał 70 km, trzymając się jednego z samochodów. Polscy kolarze jechali przy tym bardzo indywidualistycznie, by nie rzec egoistycznie. Interesowała ich przede wszystkim rywalizacja ze sobą, a nie z kolarzami niemieckimi. Nie było jednak między nimi wrogości. Również prasa niemiecka zachowywała się przyjaźnie wobec drużyny polskiej. Ogromne uznanie dziennikarzy i niemieckich trenerów zdobył swymi umiejętnościami Józef Kapiak.


Wbrew oficjalnym wypowiedziom nie było jednak prawdziwie przyjacielskiej atmosfery wśród organizatorów wyścigu. Ekipa niemiecka nie ufała Polakom. W 1934 r. jej menedżer ostrzegał przed przekroczeniem polskiej granicy swych zawodników: „Wkraczamy do obcego kraju. Nie wiemy, jakie czeka nas przyjęcie. Pamiętajcie, że nie wolno wam ani na chwilę pozostawić z tyłu żadnego kolegi. Cokolwiek by się stało – zawsze jeden z was musi pozostać przy zmęczonym Niemcu”. Atmosfera niechęci narastała wraz z kolejnymi wyścigami. Wreszcie, gdy w 1937 r. stosunki polityczne między Polską a Niemcami uległy dalszemu ochłodzeniu, organizacji imprezy zaprzestano.


Wyścig nie spełnił pokładanych w nim nadziei na podbudowanie przyjaźni między sąsiadującymi ze sobą krajami. Zresztą w ich spełnienie nikt tak naprawdę nie wierzył. Dla hitlerowskich Niemiec wyścig miał przede wszystkim znaczenie propagandowe. Zwycięstwa niemieckich kolarzy na ziemiach polskich miały pokazywać siłę ich ojczyzny. Kilkadziesiąt lat później też nikt nie wierzył, że światowy pokój można wywalczyć na rowerach. Niezwykłe jest natomiast, że tak bezceremonialnie i cynicznie wykorzystano tę samą dyscyplinę sportu w wyścigu na tej samej trasie dla realizacji doraźnych korzyści politycznych.


I jak tu nie wierzyć, że historia lubi się powtarzać?


Autor przygotowuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN pracę doktorską na temat związków sportu i polityki.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną