Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Odlot z kukułczego gniazda

W czasach, kiedy praktycznie wszyscy mają paszport w szufladzie, opowieści o ucieczkach z Polski brzmią egzotycznie. W czasach PRL nie uciekano jednak 'z' ale raczej 'do'. Do wolności, godności, a nawet miłości.
Jeden z najbardziej wstrząsających przypadków okrucieństwa losu wykryła i zdokumentowała Teresa Torańska. Dotyczy on radzieckiego oficera marynarki wojennej Nikołaja Artamonowa, który zakochał się w polskiej dentystce, porwał dla niej kapitańską motorówkę i uciekł do Szwecji. Wyjechali stamtąd do USA, gdzie otrzymał najpierw atrakcyjne zajęcie w wywiadzie wojskowym, a potem został upokorzony i niemal wepchnięty w łapy KGB, którego oficerowie przewerbowali go, zwabili do Wiednia, porwali i zamordowali. Zajmował się tym osobiście generał Oleg Kaługin, szef kontrwywiadu KGB, który później zdezerterował i w USA jest dziś dyrektorem nowojorskiego muzeum szpiegostwa.

Tragiczne love story

Nie wiemy, dlaczego kapitan Artamonow nie żyje. Nie chcą o tym mówić ani Rosjanie, ani Amerykanie. Reportaż o nim zatytułowano „Potrójny agent”, sugerując, że kapitan był najpierw agentem wywiadu sowieckiego, potem po ucieczce został uznany przez Rosjan zapewne za agenta polskiego, choć nim nie był, wreszcie stał się agentem amerykańskim, którego Rosjanie za zgodą Amerykanów odwrócili. Szperanie w biografiach agentów, zwłaszcza takich, którzy działali na granicy interesów wielkich potęg, jest zajęciem niebezpiecznym. Co o nim wiadomo?

Kapitan Nikołaj Artamonow z Bałtijska miał uczyć Indonezyjczyków pływania na jednostkach, które wodowano dla nich w stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Był szwagrem sowieckiego admirała i marynarzem z powołania. Do portu wchodził na pełnych obrotach, chociaż ze względów bezpieczeństwa jest to zabronione. Pił, ale kontrolował się, nigdy nie bywał na rauszu. W kasynie spotkał przeznaczenie. Była to młoda dentystka, tuż po studiach i praktyce w Jugosławii. Był 1956 r. Pokazywanie się na Wybrzeżu w towarzystwie oficera marynarki radzieckiej było demonstracją w złym tonie. Artamonow przyjeżdżał do niej z Bałtijska motorówką kapitańską i zabierał „na ryby”. Miał żonę w Leningradzie i 10-letniego syna. Żyli w separacji.

Któregoś dnia zapytał Ewę, czy ucieknie z nim na Zachód. Miała wątpliwości. Nie zdążyła pożegnać się z matką. Płynęli do Szwecji dwadzieścia godzin. Gdyby wykryto ucieczkę, Rosjanie zatopiliby ich bez litości. Udało się, wszedł do portu. Szwedzi poinformowali Rosjan. KGB nie mógł uwierzyć. Od czasów Piotra Wielkiego nie zdarzyła się ucieczka oficera. Mimo że Szwedzi zaoferowali mu azyl i ostrzegli przed CIA, Artamonow poprosił o wizę amerykańską. Trafił do Waszyngtonu, dostał mieszkanie w safe box – bezpiecznym pudełku, czyli klatce, w której przechodzi się długotrwałe przesłuchania nazywane debriefingiem. Skierowano go do jednego z urzędów pocztowych, gdzie znajdowała się komórka wywiadu. Poczty połączone są z wywiadem od czasów Metternicha, który jako pierwszy polecił wydzielić na pocztach ciemne komnaty do przeglądania korespondencji. Artamonow był konsultantem i dobrze czuł się w tej roli. Mimo że uciekł dla kobiety, a nie z powodów politycznych, bał się, bo wiedział, że Rosjanie mu nie darują. W 1960 r. zeznawał w Kongresie. Oświadczył, że ZSRR zaatakowałby bronią jądrową, gdyby miał pewność, że wojna jest do wygrania od pierwszego uderzenia. Było to tuż przed kubańskim kryzysem rakietowym.

Artamonow otrzymał obywatelstwo amerykańskie jako Szedrin (nazwisko z opowiadania Puszkina) i wziął ślub z polską dentystką. Na jednym z wykładów Szedrina pojawił się pracownik sowieckiej ambasady, który zdradzając swoich zawiadomił CIA, że ma rozkaz zwerbowania uciekiniera. CIA kazała Szedrinowi pójść na współpracę kontrolowaną i zagroziła, że jeśli tego nie zrobi, straci pracę. Artamonow bał się podwójnej roli udawanego agenta sowieckiego i prawdziwego amerykańskiego. Nie zgodził się. Poniżyli go, zdegradowali, pozbawili dobrze płatnej pracy. Był nieszczęśliwy, dobił go list od syna przekazany przez pracownika ambasady: „Ucieczką pogrzebałeś moją karierę. Błagam, wróć na naszą stronę”. Załamał się i zgodził. Pracownik ambasady przyjął deklaracje o współpracy i przekazał Szedrina swojemu następcy. Dr Ewa nic o tym nie wiedziała. Nikołaj ją chronił.

Nad Artamonowem zbierały się czarne chmury. Oleg Kaługin, wtedy jeszcze w centrali KGB, zaczął krytycznie przyglądać się pracy szpiega. Zwrócił uwagę na materiały Artamonowa. Że nieinteresujące, że odwrócony nie chciał zrobić szpiegowskim aparatem zdjęć tajnej książki telefonicznej. Posłał pustą kasetę, że niby aparat nawalił. CIA z kolei chciała, żeby zdemaskował kreta KGB w centrali Amerykanów. Opornie mu to szło. Tymczasem Rosjanie widząc, że nic z niego nie będzie, ściągnęli go niby na szkolenie do Wiednia, wywabili z hotelu, wbili usypiający zastrzyk, wepchnęli do samochodu, wywieźli na granicę z Czechosłowacją i tam dobili drugim zastrzykiem, który osobiście miał mu zaaplikować Oleg Kaługin.

Dr Ewa obecna z nim razem w Wiedniu wszczęła własne śledztwo. Dotarła do szefa CIA George’a Busha i do prezydenta Forda. Przeprowadziła z nimi miłe, pełne obietnic pogawędki, które niczego nie wyjaśniły. Druga strona reagowała podobnie. Na pytanie, co się stało z jej mężem, otrzymała odpowiedź od Breżniewa: że on sam chciałby wiedzieć. Po ośmiu latach dochodzeń FBI poinformowało Ewę, że mąż nie żyje. I ani słowa więcej. Dr Ewa mieszka w Waszyngtonie do dziś, prowadzi gabinet stomatologiczny, wyszła drugi raz za mąż za egipskiego emigranta, ale cały czas żyje wspomnieniami wielkiego romansu, wielkiej ucieczki, wielkiej miłości i wielkiej tragedii Nikołaja.

Dlaczego ani jedni, ani drudzy nie chcą o nim mówić? Wypowiedział się tylko Kaługin, dezerter skazany zaocznie na 15 lat więzienia: „Artamonow zdradził swoją ojczyznę i słusznie został ukarany. Czego innego oczekiwał?”. Kaługin też zdradził swoją ojczyznę, ale widać lżej, bo skazano go nie na śmierć, a tylko na więzienie. Ale czy na pewno jego samego nic złego już nie spotka?

Wbrew Układowi Warszawskiemu

Inżynier Eugeniusz Pieniążek zaginął w Karpatach, a teraz wraca ze Szwecji po 30 latach emigracji. W 1971 r. postanowił, że ucieknie samolotem. Skłoniło go do tego przemożne chamstwo w garniturach SB, panoszące się wszędzie, gdzie pracował, a pracował w przemyśle lotniczym jako konstruktor-pilot. Sprzedawał polskie szybowce w Skandynawii. Chciał uciec, ale nie miał samolotu, a szybowiec się do tego nie nadawał. Postanowił zrobić samolot sam.

Miał licencję pilota i lubił latać. Mieszkał w Lesznie, gdzie jest duże lotnisko. Zaczął od projektu, który przygotował mu zawodowy modelarz. Klecił awionetkę w domu, w typowym gomułkowskim bloku. Ogon wystawał z mieszkania na korytarz. Powtarzał sobie przysłowie: jeśli robisz z ochoty, nie czujesz roboty. Jego przyjaciel, mechanik, umiał wszystko. Skonstruował silnik. Pieniążek mógł już być pewien, że jego samolocik, wielkości samochodu, wzbije się w powietrze. Zarejestrował swój produkt i nazwał Kukułka. Był to pierwszy w Polsce samolot skonstruowany prywatnie. Na razie, dla niepoznaki, latał dookoła Leszna. Kukułka stała się znana. Władze nie wiedziały, jak się do niej odnieść. Epoka Gierka – z jednej strony wkraczamy w nowoczesność, z drugiej klecimy eksperymentalne latadła. Z jednej strony budujemy socjalizm, z drugiej – obywatel może mieć własny samolot, jak na Zachodzie.

Tymczasem nadchodziła godzina zero. Pieniążek poleciał do Bielska-Białej, stamtąd do Krosna. Wykonał parę rundek akrobatycznych i ruszył na południe przez Beskid Niski. Była burza. Utrzymał stery, Kukułka się nie dała i wkrótce wszedł w przestrzeń powietrzną Węgier. Nad Węgrami odbywały się wtedy ćwiczenia lotnicze wojsk Układu Warszawskiego. Gęsto było od Migów i Antonowów, ale radzieckie radary nie zauważyły Kukułki, leciała za nisko. Gdyby dostrzegły – rozwaliliby ją w powietrzu.

Leciał nad liniami wysokiego napięcia, wzdłuż torów kolejowych, żeby czytać napisy na stacjach. Z Krosna do Suboticy przedostał się w cztery godziny. Jugosławia wydawała się wtedy socjalistycznym rajem. Tuż po lądowaniu aresztowano go. W więzieniu spędził siedem miesięcy. Jugosłowianie sympatyzowali z nim, ale nie mogli za bardzo mu pomóc. Dobrze, że nie zawiadomili władz polskich, choć powinni. Gdyby do tego doszło, musieliby deportować Pieniążka do ojczyzny. Tymczasem pozwolili mu po cichu przejść do Austrii. Stamtąd pojechał do Szwecji. Znalazł pracę jako tokarz. Sprowadził żonę i córkę używając fortelu. SB mogła przecież zablokować ich wyjazd, tym bardziej że władze nie zezwoliły na publikację wiadomości o ucieczce. Wstydziły się. Podano, że samolocik Pieniążka rozbił się w górach podczas burzy. Pieniążek rozwiódł się fikcyjnie z żoną i sprowadził ją jako osobę postronną. Nie lubi słowa „ucieczka”, bo jest to dla niego synonim dezercji i kojarzy się z przestępstwem. Ściągnął do Szwecji Kukułkę i latał na niej dalej, a po powrocie do Polski podarował ją Muzeum Lotnictwa.

Inżynier Pieniążek wrócił do kraju. Zbudował replikę samolotu RWD 5 bis, na którym kpt. Stanisław Skarżyński przeleciał Atlantyk w maju 1933 r. Pieniążek chce powtórzyć jego wyczyn. Zbiera na ten cel pieniądze, ale idzie mu jak po grudzie.

Torcik z trotylu

Był rok 1970. Tuż przed Gdańskiem i Gierkiem. W prasie podano, że bandyta niemieckiego pochodzenia zdetonował ładunek na pokładzie porwanego samolotu LOT, który płonąc lądował awaryjnie w Katowicach. Na pokładzie znajdował się fotoreporter „Sztandaru Młodych” Leopold Dzikowski. Do dziś niedosłyszy z powodu eksplozji. W 37 lat po dramacie Dzikowski uważa, że słuch stracił z powodu błędnego manewru pilota. Porywacza nie obwinia.

Rudolf Olma tylko raz zdecydował się stanąć przed kamerą i mówić o porwaniu. Było to w filmie z serii „Wielkie ucieczki”, emitowanym w TVN. Pochodził z mieszanej rodziny. Matka była Polką. Wychowywał się na Górnym Śląsku w przeświadczeniu, że jest jak ojciec Niemcem. Wtedy, tuż po wojnie, nie wolno było w Katowicach być Niemcem. Odbywały się jeszcze przymusowe przesiedlenia. Ojciec umarł, a przed śmiercią przekazał Rudolfowi, by zadbał o matkę i o tożsamość. Dzieci na podwórku szydziły z niego, ucharakteryzowały go kiedyś siłą na Hitlera. Ciężko było. Wraz z młodszym bratem kradli. Miał wtedy 12 lat.

W 1953 r. wysłano go do domu dziecka – matka sobie nie radziła. Wspomina ten czas jako szczęśliwy, choć ma wyrzuty sumienia. Wie, że wybrał złą drogę, chodził na włamania, uciekał przed milicją. Nosiło go. Pierwszy wyrok w życiu dorosłym – 3 lata. Nauczył się w więzieniu zawodu. Został ślusarzem. Wyszedł, dostał pracę. Powodziło mu się całkiem dobrze – miał dwie koszule non-iron (wtedy 500 zł gomułkowskich, równowartość pięciu dolarów na czarnym rynku, kiedy za 100 dol. można było, na królewskiej stopie, przeżyć cały miesiąc), supernowość, płaszcz ortalionowy z Włoch za 1,4 tys. zł. A nawet garnitur za 2 tys. zł. Tyle wynosiła jego pensja. To niemało na tamte czasy.

Polska była wtedy mniej reżymowym państwem niż NRD i Czechosłowacja. Dlatego pewnego dnia rozeszła się pokątnie wiadomość, że obywatele NRD porwali do Niemiec zachodnich polski samolot. Zainspirowało to Rudolfa. Podebrał kłusownikom trotyl. Wiedział, że jeśli wejdzie z trotylem na pokład – porwanie musi się udać. Dziś Rudolf mówi: jeśli diabeł istnieje, to po co on przyszedł do mnie? Był majsterklepką. Kupił w cukierni torcik, wypatroszył, do środka wsadził trotyl, zamazał kremem i poleciał z Katowic do Warszawy z dziewczyną brata – Marysią, która wnosząc torcik na pokład nie miała pojęcia o jego zawartości.

Był sierpień 1970 r. Z Katowic do Warszawy leciało 27 osób. Rejs miał trwać 45 minut. Na pokładzie nie było funkcjonariuszy SB. Dzikowski opowiada, że wszystko działo się jak w kinie: podnosi się facet, trzyma w ręce torcik, mówi, że to trotyl, że wszyscy mają zachować spokój i że lecimy do Berlina Zachodniego. Słyszał to też pilot, który raptownym manewrem położył samolot na skrzydło, facet upadł, torcik mu w ręce wybuchł, dym, smród, płomienie, awaryjne lądowanie, facet czarny, zakrwawiony, poparzony, jęczący „dobijcie mnie”. Dzikowski sfotografował, co mógł, po czym nadbiegający z dworca lotniczego milicjanci zabrali mu kamerę. Sufit kabiny pasażerów jeszcze się palił, kiedy wyciągano 11 ciężko rannych osób. Niektóre straciły wzrok, inne słuch. Rudolf stracił oko, rękę i genitalia. Śledztwo trwało 7 miesięcy. Sąd skazał trzy osoby. Rudolfa na 25 lat więzienia, brata na 5 lat i jego dziewczynę Marysię, jako wspólniczkę, na 2 lata. Proces miał charakter pokazowy.

Po 16 latach wzorowego zachowania Rudolf wyszedł na wolność. Dostał paszport, wyjechał na wycieczkę do Hamburga i tam został. Żal mu tego, oczywiście, że żal. Ale nie było wtedy programu łączenia rodzin, zresztą z kim miał się łączyć, jeśli brat i matka mieszkali w Polsce, brat uważający się zresztą za Polaka? Mieszka w Hamburgu w małym domku, żyje ze skromnej renty. Jej część przeznacza w ramach pokuty na cele charytatywne.

Piloci do dziś uważają, że manewr wykonali prawidłowo, że samolot nie przypikował, jak utrzymuje Dzikowski, tylko położył się na skrzydło zgodnie z regułami sztuki, natomiast eksperci LOT stawali na głowie, żeby rzeczoznawcy tak opisali szkody pasażerów, iżby nie trzeba było płacić zbyt wielkich odszkodowań. Gdyby w lotnictwie panowały takie same zwyczaje jak w marynarce, to znaczy gdyby istniał sąd powietrzny na podobieństwo Izby Morskiej, wtedy rozebrano by na elementy każdy moment lotu, a pilotów ukarano degradacją, cofnięciem licencji albo co najmniej skierowaniem na ponowne egzaminy. Tymczasem sankcje, i to międzynarodowe, bez względu na motywy porwania, stosuje się tylko w jednym przypadku – kiedy pilot porywa własny samolot. Po lądowaniu, gdziekolwiek by usiadł, traci licencję pilota na zawsze.

Kajakiem do Szwecji

We wspomnianej serii filmów o wielkich ucieczkach przypomniano także lot nowym Migiem 15 na Bornholm, wyprawę okrętu hydrograficznego Żuraw do Szwecji, brawurowy lot Biesem z Zielonej Góry do Berlina Zachodniego i rejs kajakiem morskim z Gdańska do Szwecji. Wszystkie te szalone przedsięwzięcia, najczęściej udane, mają wspólną cechę: były odruchem buntu przeciwko sowieckiej albo ubeckiej metodzie łamania charakterów. Były to ucieczki ze świata bezustannych upokorzeń. Tylko jedna za przyczynę miała miłość, ale w podtekście także dopatrzyć się można próby odejścia ze świata, w którym nie można kochać, kogo się chce. Gdyby je chciano powtórzyć teraz, na spokojnie – nie powiodłyby się. Trzeba determinacji i motywów. Wtedy były one bardzo silne, dziś nie ma ich w ogóle. Jeśli ktoś dziś chce wyjechać – wyjeżdża, dokąd chce, i już.
Polityka 20.2007 (2604) z dnia 19.05.2007; Historia; s. 82
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną