Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Historia

Medycynierka

Do 34. numeru 'Polityki' dołączony jest najnowszy 'Pomocnik historyczny'. Poniżej prezentujemy artykuł z 'Pomocnika' o Annie Tomaszewicz-Dobrskiej, pierwszej polskiej lekarki.

We współczesnej medycynie widok kobiety lekarza nie dziwi, niektóre specjalności (np. pediatria, stomatologia) są wręcz sfeminizowane. Ale medycyna ma swoje pionierki; w Polsce była to Anna Tomaszewicz-Dobrska.

Według Melanii Lipińskiej poczet polskich lekarek otwierają Maria de Colomb i Maria Zakrzewska. Jednak pierwsza z nich nigdy nie uzyskała formalnego wykształcenia, dostała tylko od specjalnej komisji we Wrocławiu zgodę na otwarcie sanatorium wodoleczniczego. Druga studiowała w Cleveland i w USA całe życie praktykowała. Natomiast pierwszą, która po uzyskaniu dyplomu uniwersyteckiego torowała drogę przyszłym polskim lekarkom, była doktor Anna Tomaszewicz-Dobrska.

„We wrześniu 1871 r. Anna Tomaszewiczówna wyjechała z Warszawy do Zurychu, by na tamtejszym uniwersytecie podjąć studia medyczne”. Taka notatka dzisiaj nie ukazałaby się nawet na ostatnich stronach lokalnych gazet.

W drugiej połowie XIX w., kiedy przyszło żyć pannie Annie, taki zamiar był sensacją najprzedniejszej miary. Ale Tomaszewiczówna, po przezwyciężeniu oporu rodziców, w czym uciekała się nawet do głodówek, wyjechała do Zurychu, gdzie zapisała się na tamtejszą wszechnicę. Dopiero po jej powrocie do Warszawy rozpętała się burza...

Trzeba pamiętać, że polskie uniwersytety wszystkich trzech zaborów były dla kobiet zamknięte – studiować mogli tylko mężczyźni. Nie inaczej było w innych krajach europejskich. Dopiero w 1867 r. Uniwersytet w Zurychu jako pierwszy uczynił wyłom. Jest to rok, w którym Tomaszewiczówna ukończyła pensję. W Stanach Zjednoczonych niektóre uczelnie zezwalały kobietom na studiowanie, niektóre nie, niektóre wreszcie po początkowym otwarciu bram dla żądnych wiedzy pań, pod wpływem niechętnej opinii publicznej, zamykały te bramy ponownie, jak na przykład Columbian University w Waszyngtonie.

Bo też tzw. szeroka publiczność była tą chęcią studiowania przez kobiety mocno zbulwersowana i w większości zdecydowanie niechętna. A największe emocje wzbudzała sprawa studiów medycznych: nawet ci, którzy skłonni byli pogodzić się z obecnością studentek filozofii, literatury i innych kierunków, zdecydowanie sprzeciwiali się studiowaniu przez kobiety nauk medycznych.

W poczytnym tygodniku „Kłosy”, w latach 1879–80, Stanisław Krupski, sam student medycyny w Zurychu, publikował powieść w odcinkach, będącą dość obrzydliwym paszkwilem na studentki medycyny – medycynierki, jak je w owych czasach nazywano. Przedstawił je albo jako panie co najmniej podejrzanej konduity, zdecydowane awanturnice („pominę już milczeniem moralne prowadzenie się tych medycynierek, które tu były pierwszymi tego ruchu przedstawicielkami, i dokonały tego, że dziś od kobiet, zapisujących się na uczelnię, żądają świadectwa moralności”), albo – jak jego główna bohaterka Zosia – jako prowincjonalne gęsi, które bez znajomości nauk podstawowych, z powierzchownym tylko wykształceniem, za to z wielką dozą pogardy dla „rodu męskiego”, przyjeżdżały i szturmowały bramy uniwersytetu.

Ale cóż jakiś pan Krupski; w 1895 r. człowiek szerokich horyzontów, wybitny chirurg i naukowiec prof. Ludwik Rydygier pisał: „Dopóki u mnie w Mydlnikach słowik śpiewa i żer przynosi samicy w gniazdku siedzącej, dopóty ja w równouprawnienie nie uwierzę”. A w konkluzji artykułu zamieszczonego w „Przeglądzie lekarskim”, po wytoczeniu argumentów o braku sił fizycznych i możliwości intelektualnych kobiet, o wystarczającej liczbie lekarzy-mężczyzn, nie pomijając również problemu wstydu niewieściego (przecież będą musiały się uczyć i o chorobach wenerycznych!), pisze profesor bez ogródek: „Precz więc z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza! Niech nam nadal słynie chwała kobiet naszych, którą tak ładnie głosi poeta”.

Żeby wyczerpać kuriozalne argumenty, przytoczmy jeszcze wypowiedź jednego z wybitnych lekarzy rosyjskich, który twierdził, że „kobiety nie mogą być lekarzami, ponieważ nie mają brody”.

Z Mławy do Zurychu

Tomaszewiczówna urodziła się w Mławie w 1854 r. Wkrótce rodzina przeniosła się do Łomży, a w 1866 r. do Warszawy, gdzie trzy lata później Anna kończy z wyróżnieniem wyższą pensję pani Paszkiewiczowej. Porzuca drogę wybieraną przez przytłaczającą większość jej rówieśniczek (kilka lat miłej swobody, potem zamążpójście) i postanawia po solidnym dwuletnim przygotowaniu z brakujących przedmiotów (rodzina zatrudnia w tym celu korepetytorów z biologii, fizyki, chemii, francuskiego, niemieckiego i łaciny) wyjechać do Zurychu i tam studiować medycynę. Skąd taki pomysł i taka ogromna determinacja, żeby dopiąć swojego celu (bo pomijając problemy powszechnej niechęci, pozostawało jeszcze przezwyciężenie oporu rodziców, żeby nie wspomnieć o niebagatelnym kłopocie finansowym: rodzina była bardzo liczna)?

Nieliczni biografowie lekarki różnie próbowali to wytłumaczyć. Najprościej, więc najczęściej – powołaniem. Inni pisali, że chciała walczyć o równouprawnienie kobiet – patrz Walentyna Nagórska: „Od lat najmłodszych pionierką wyższych studiów i czynną bojownicą o prawa obywatelskie kobiety polskiej była Anna Tomaszewicz-Dobrska”. Naciągane to i bardzo wątpliwe. Sprawa zapewne tkwi w czymś zupełnie innym.

Ojciec Anny Władysław Tomaszewicz był pułkownikiem żandarmerii w rosyjskiej służbie, i chociaż ożenił się ze szlachcianką Jadwigą z Kołaczkowskich, był on i jego rodzina w sposób nieunikniony skazany na pełny ostracyzm towarzyski. Biografowie na ogół wstydliwie przemilczają ten fakt, psujący jakoby obraz polskiej pozytywistki. Jedynie Zbigniew Filar wspomina o tym, dodając jednak, że są domysły, że pułkownik służył w żandarmerii, by oddawać usługi polskim patriotom, uprzedzając ich o mających nastąpić rewizjach i aresztowaniach. Jeśli naprawdę tak było, to wszystko musiało dziać się w najgłębszej tajemnicy, tak więc w sytuacji towarzyskiej zmian żadnych przynieść nie mogło. Cóż pozostawało młodej, ambitnej dziewczynie, niechcącej wchodzić w środowisko rosyjskie, a odrzucanej przez polskie, poza ucieczką? I to ucieczką daleko, poza granice. Ucieczką, po której można będzie powrócić już nie jako córka swojego ojca, ale jako ja sama, ja – lekarka.

Jako się rzekło, w Zurychu już od czterech lat przyjmowano kobiety na uniwersytet. Na fali entuzjazmu zapisało się ich początkowo wiele, ale wydział medyczny kończyło nie więcej niż kilkanaście procent zapisanych – dostarczając argumentów tym, którzy twierdzili, że studia medyczne nie są dla kobiet. Na liście wszystkich promowanych studentek wydziału medycznego Anna Tomaszewicz zajmuje numer 15; wyprzedziło ją sześć Rosjanek, cztery Niemki, trzy Angielki i jedna Amerykanka.

Na przedostatnim roku nasza bohaterka dostała asystenturę u profesora Hitziga; to wyróżnienie, a jednocześnie pewne, choć niewielkie zasilenie niebogatych finansów studentki; w czasie tej pracy zaraziła się tyfusem, przez kilka dni była w stanie krytycznym, ale ponieważ „profesorowie opiekowali się nią czule”, powróciła do pełni sił i zdrowia. W 1877 r. pod kierunkiem prof. Ludimara Hermanna pisze pracę doktorską „O niektórych funkcjach labiryntu”, zdaje konieczne egzaminy i uzyskuje upragniony dyplom. Dostaje propozycję wyjazdu do Japonii jako asystentka jednego z profesorów. Propozycja jest kusząca, ale Tomaszewiczówna odmawia, później – jak pisze Nagórska – „niejednokrotnie odczuwa żal”. Zamiast do Japonii jedzie doskonalić swoje umiejętności w Wiedniu i Berlinie, aż wreszcie nadchodzi czas powrotu do kraju.

Pierwsze starcie

Świeżo upieczona pani doktor Anna Tomaszewicz przyjeżdża w 1877 r. do Warszawy. Sprawa pierwsza i najważniejsza to uzyskanie prawa praktyki. Władze rosyjskie wymagają nostryfikacji zagranicznych dyplomów – sęk w tym, że w odniesieniu do kobiet taka procedura nie istnieje. „Przegląd lekarski” pisze: „Z żalem przyznać trzeba, że pannę T. na samym wstępie w jej zawodzie same tylko nieprzyjemności spotykają. Pragnęła tutaj egzamin składać i udała się w tym celu do kuratora okręgu naukowego, ten ją odesłał do ministra, a minister pozwolenia na to odmówił. Nadto ofiarowała swoje usługi Towarzystwu Czerwonego Krzyża, ale to odrzuciło jej propozycję”. Towarzystwo Czerwonego Krzyża uzasadniało odmowę zatrudnienia brakiem prawa praktyki i koło się zamknęło.

W tym czasie spotyka naszą bohaterkę jeszcze jedno niepowodzenie, które zresztą przyczynia się do tego, że doktor Anna staje się postacią znaną szerszemu ogółowi. Pełna ambicji i przekonana o swojej wiedzy zaraz po powrocie z Zurychu wchodzi w kontakt z prezesem Warszawskiego Towarzystwa Lekarskiego prof. Henrykiem Hoyerem i na jego ręce składa aplikację do Towarzystwa, dokumentując swój dorobek naukowy pracami napisanymi w Szwajcarii. Hoyer, znakomity i poważany uczony, na zebraniu Towarzystwa 4 grudnia 1877 r. przedstawił obie prace, wydając o nich swoją pochlebną opinię. W konkluzji mówił, że napisane są „z dokładną znajomością odpowiedniej literatury, samego przedmiotu i w ogóle całej fizjologii. Świadczą one o wielkich zdolnościach autorki, jak również o zupełnym obznajmieniu się z celami i środkami medycyny. Autorka znajduje się zupełnie na wysokości nowszego stanowiska nauki”.

Pozytywna opinia prof. Hoyera nie pomogła. Na zebraniu 8 stycznia 1878 r. w tajnym głosowaniu kandydatura dr Anny Tomaszewicz upadła jednym głosem: za przyjęciem głosowało 19 członków, przeciwko jedenastu, a statut Towarzystwa mówił, że potrzebna jest większość dwóch trzecich głosów.

Poszłaby pewnie sprawa w zapomnienie, bo po pierwsze, była znana bardzo wąskiemu gronu, po drugie, trudno wtrącać się w wewnętrzne sprawy towarzystwa naukowego, gdyby nie artykuł w „Medycynie” pióra Gustawa Fritsche, opisujący i komentujący całe zdarzenie: „Myliłby się, kto by przypuszczał, że ci, którzy czarne rzucali gałki, czynili to przez jakąś niechęć przeciwko kandydatce, którą prezes i kilku członków Towarzystwa zna i gorąco swoim kolegom polecało. Postanowienie Towarzystwa uważać należy jako potępienie tego niedorzecznego ruchu, tego niewłaściwego kierunku, w jakim niektóre zbłąkane owieczki z rodu niewieściego postępować zaczęły. Niefortunne tylko okoliczności tak się złożyły, iż zdania tego objawić ono inaczej nie mogło, jak tylko przez odrzucenie kandydatury panny Tomaszewicz”.

Dalej następowało wyliczenie argumentów, znanych już z artykułu Rydygiera, a wśród nich jeden szczególnie smakowity: „Po trzecie, przychodzimy do przekonania, iż z małym wyjątkiem wszystkie dzisiejsze lekarki lub kandydatki na takowe wypychane są na tę fałszywą drogę nie przez zamiłowanie do nauki lub chęć poświęcenia się ludzkości, lecz przez jakieś awanturnicze usposobienie, przez chęć zabłyśnięcia czymś oryginalnym”.

Pierwsze odpór takiemu postawieniu sprawy dało samo Towarzystwo, bo chociaż w głosowaniu brakło statutowej większości, to jednak gros członków było za przyjęciem dr Anny. W protokole z kolejnego zebrania znalazło się stwierdzenie, że Towarzystwo nie upoważniało doktora Fritsche „do wyrażania swoich osobistych opinii w imieniu Towarzystwa” oraz że większość członków nie zgadza się z wyrażanymi przez niego tezami. Odniosła się także do tego wydarzenia prasa lekarska pozostałych zaborów; pisały o tym i poznańskie „Nowiny lekarskie”, i krakowski „Przegląd lekarski”, na ogół w tonie przychylnym dla dr Tomaszewicz.

Ale najmocniej za dr Anną wstawiła się prasa nielekarska. Ze znanych nazwisk zaangażował się późniejszy współpracownik Tomaszewiczówny Aleksander Świętochowski oraz w swoich „Kronikach tygodniowych” Bolesław Prus. Komentując akapit o „zbłąkanych owieczkach”, ten ostatni pisał: „Sami panowie przyznajecie, że panna T. nie jest ową zbłąkaną owieczką, trzebaż więc było akt potępienia odłożyć do czasu, w którym jedna z takich owieczek zapuka do drzwi Towarzystwa. Zresztą, jeśli Towarzystwo chce karać indywidua za błędy przez ich płeć popełniane, w takim razie przy każdej nowej kandydaturze, notabene męskiej, wydać musi rezolucje następujące: Pan X jest wprawdzie zdolnym lekarzem i przyzwoitym człowiekiem, ponieważ jednak pan X jest mężczyzną, a wielu mężczyzn bawi się rozbojem, kradzieżą itd., więc w celu potępienia owych zbłąkanych baranków kandydatura pana X zostaje odrzucona”. W dalszym ciągu „Kroniki” Prus wypowiedział się na tyle mocno, że redakcja „Kuriera Warszawskiego” poczuła się zmuszona opatrzyć artykuł swoim komentarzem, łagodzącym nieco ton wypowiedzi swojego autora.

Wydawana przez zaborcze władze w Warszawie rosyjskojęzyczna „Zapadnaja poczta”, gazeta o zdecydowanie antypolskim charakterze, wykorzystała całe zamieszanie do kolejnego ataku na polskie społeczeństwo, zarzucając mu zacofanie, konserwatyzm i „chińszczyznę” (?).

Ratunek w haremie

Cóż mogła zrobić w tej sytuacji doktor Tomaszewiczówna? Poddać się, schować do szuflady dyplom i zapomnieć o lekarskiej karierze? Wyemigrować, jak usłużnie radziła jej „Zapadnaja poczta”? Otóż zdecydowała się wyjechać do Petersburga, by tam uzyskać nostryfikację swojego dyplomu!

W Petersburgu czekała ją jednak kolejna niemiła niespodzianka. Okazało się na miejscu, że w 1876 r. car wydał zarządzenie, zabraniające poddanym rosyjskim studiowania właśnie w Zurychu. I kiedy wydawało się, że sytuacja jest całkowicie beznadziejna, szczęście wreszcie się do niej uśmiechnęło: krocząc od drzwi do drzwi dowiedziała się przypadkiem, że petersburska Akademia Medyko-Chirurgiczna poszukuje lekarki płynnie władającej językami niemieckim, angielskim i francuskim, i że kandydatki, spełniającej te wymagania, znaleźć nie może. Osoba ta miałaby objąć opieką harem zaprzyjaźnionego sułtana, przebywającego w Petersburgu z kilkumiesięczną wizytą. Anna biegle znała wszystkie wymagane języki, dyplom lekarski miała, więc odnośne władze postanowiły nie zauważać, że jest to dyplom z Zurychu i udzielić zezwolenia na studiowanie w petersburskiej Akademii, dopuszczające do końcowych egzaminów – jednocześnie miała zajmować się żonami sułtana.

Filar sugeruje, że ukazujące się w tym czasie w warszawskich „Nowinach” listy studentki z Petersburga mogły wyjść spod pióra Anny Tomaszewicz. Nie wydaje się to prawdopodobne, gdyż autorka barwnie opisuje studenckie zmagania z biedą i głodem; a wątpić wypada, by sułtan dopuścił, by opiekująca się jego żonami lekarka musiała się odżywiać w garkuchniach, gdzie „za 12 kopiejek nabywa się katar żołądka”.

Natomiast Nagórska, pisząc o petersburskim okresie życia Anny, umieszcza ją w środowisku młodzieży rewolucyjnej, przytaczając wspomnienie Kazimierza Sosnowskiego: „Anna Tomaszewiczówna, kobieta nadzwyczajnej energii, niepospolitej inteligencji, osobiście mi oddała (...) niezmierne usługi, niejednokrotnie narażając się sama dobrowolnie, jak to miało miejsce w chwili mojej ucieczki przed pogonią władzy rosyjskiej”.

Czy nasza bohaterka miała rewolucyjne poglądy – nie wiemy, nie wiemy również, jak przebiegała i zakończyła się jej przygoda z haremem. Pewne jest, że ostatecznie zdała wymagane egzaminy, uzyskując prawo praktyki na terenie całej Rosji, a więc i w Królestwie Polskim. W czerwcu 1880 r. dwie gazety warszawskie doniosły, że „pierwsza u nas kobieta-doktor, p. Tomaszewicz, w lecznicy przy ulicy Niecałej udziela w godzinach oznaczonych porady lekarskiej w chorobach kobiet i dzieci”.

Poza uzyskaniem dyplomu sukcesy zawodowe na razie były nikłe, na ulicy Niecałej nie ustawiały się kolejki pacjentek, w gabinecie było raczej pustawo. Za to zaczęło układać się życie osobiste – w 1881 r. wyszła za mąż za warszawskiego laryngologa doktora Konrada Dobrskiego, jednego z tych, którzy w pamiętnym głosowaniu „gałki białe rzucili” i gorliwego jej obrońcy na łamach redagowanego przez siebie miesięcznika „Zdrowie”.

Przytułek Kronenberga

W roku następnym w warszawskiej Klinice Położniczej wybuchła endemia zakażenia połogowego, choroby w tych czasach śmiertelnej, która przybrała takie rozmiary, że trzeba było wstrzymać przyjmowanie pacjentek i klinikę zamknąć. Niespełna półmilionowa Warszawa została nagle prawie zupełnie bez możliwości hospitalizowania rodzących, a było ich ówcześnie ok. 14 tys. rocznie. Powołany specjalny komitet, pod przewodnictwem prezydenta miasta, wystąpił z wnioskiem o utworzenie co najmniej pięciu małych przytułków położniczych. Dzięki publicznej ofiarności, a w gruncie rzeczy głównie dzięki jednemu z najbogatszych warszawiaków Stanisławowi Kronenbergowi, który wpłacił na ten cel niebagatelna kwotę 10 tys. rubli – w listopadzie 1882 r. przytułki zostały uruchomione.

Mimo że kierowanie takim przytułkiem nie było żadną synekurą – pensja kierownika miała wynosić 25 rubli miesięcznie – to jednak znalazło się aż szesnastu kandydatów na te pięć stanowisk. W komisji konkursowej był m.in. dr Jakub Rogowicz, redaktor „Medycyny”, jeden z zawziętych przeciwników kształcenia lekarskiego kobiet. Nie miałaby Anna Tomaszewicz w tym konkursie najmniejszych szans, ale los widać postanowił wynagrodzić jej poprzednie niepowodzenia. Dzięki koneksjom towarzyskim swojego męża oraz Bolesława Prusa i Aleksandra Świętochowskiego uzyskała protekcję samego Kronenberga, który – poza wspomnianą wpłatą – zadeklarował, że opiekę „finansową i moralną” nad jednym z przytułków obejmie jego żona; w zamian zastrzega sobie dowolność w ustaleniu fachowej obsady. W ten sposób dr Anna Tomaszewicz-Dobrska rozpoczęła pracę w przytułku położniczym numer 2 przy ul. Prostej 2, gdzie pracowała nieprzerwanie przez następnych prawie 30 lat.

Jakie były tam warunki? Oddajmy głos samej doktor Annie, która w „Sprawozdaniu z działalności Przytułku Położniczego 2-go”, ogłoszonym po jego likwidacji w 1911 r., pisała: „Przytułek nr 2 zajmował przez pierwsze lata mieszkanie w starym domu, złożone z czterech pokoi o takim rozkładzie, że żaden z nich nie mógł być wyłączony z całości. Na udramatyzowanie tej widowni składały się: zlew bez wodociągu; przynoszenie wody wiadrami i zlewanie w beczkę, z której czerpano ją do wszystkich użytków; brak klozetu, który zastępowano wiadrami z proszkiem otwockim; wentylacja za pomocą lufcików przeze mnie otwieranych, za mymi plecami natychmiast zamykanych, piece opalane węglem kamiennym, popękane ze starości, nieuleczalnie dymiące; oświetlenie lampami naftowymi; pranie ręczne w balii, bez gotowania bielizny. Kuchnia była rodzajem Panteonu, obejmującego wszystkie kulty i wszystkie obrzędy. Służyła do przyrządzania pokarmów, jako miejsce na zbiornik z wodą, jako spiżarnia, sypialnie dwóch służących, szatnia na rzeczy i odzież pacjentek, lamus starzyzny i nieużytków, skład brudów, pralnia, suszarnia, pomywalnia, sala przyjęć, rozbierania, badania, kąpania nowo wstępujących i dzieci, jadalnia, poczekalnia, bawialnia dla odwiedzających i domowników”.

I mimo iż w 1889 r. udało się przenieść przytułek na ulicę Żelazną nr 55, gdzie były nieporównywalnie lepsze warunki (dwukrotnie większa przestrzeń, wodociąg, klozet, oddzielna pralnia), nic dziwnego, że klientelą zakładu dr Dobrskiej były głównie warstwy niezamożne: kobiety niezamężne, służące, szwaczki, żony rzemieślników, robotników, dorożkarzy i kolejarzy.

Dr Dobrska nie miała zastępcy do spraw administracyjno-gospodarczych. Posłużmy się znowu jej słowami: „Lekarz odpowiadał za kierunek nie tylko lekarski, lecz i administracyjny. Prowadził trzy księgi główne i kilka szczegółowych; sprawiał kontrolę nad wydatkami i wpływami, przedstawiał comiesięczne rachunki i wykazy statystyczne; trudził się daremnie wnoszeniem zażaleń na niesumienność i samowolę dostawców; spisywał nieskończoność extraraportów o znaczeniu dekoracyjnym raczej niż użytkowym, jakie zadawała mu kancelaria Rady Miejskiej poruszona pasją okrutną uwieczniania na papierze rzeczy obojętnych i zgoła zbytecznych”. Ostatnie zdanie brzmi i dzisiaj znajomo...

Śluby czystości

W 1867 r. Joseph Lister ogłosił w „Lancecie” pierwsze zasady postępowania antyseptycznego. Ale świadomość zagrożeń stwarzanych przez bakterie wśród lekarzy nie przekładała się na ich popularność wśród średniego personelu medycznego i wśród pacjentów. Doktor Dobrska w swoim przytułku wydała zdecydowaną walkę zakorzenionym przesądom o szkodliwości wody, mydła i świeżego powietrza. Dla swojego personelu opracowała podstawowe zasady postępowania, zebrane w formie ośmiu przykazań. A tak owe przykazania wyglądały:

„1. Ślub czystości niech zawód twój uświęci.

2. Nie miej innych wierzeń prócz w bakterie, innych dążeń prócz odkażania, innego ideału prócz jałowości.

3. Przysięgnij duchowi czasu w żaden sposób przeciw niemu nie bluźnić, szczególnie zaś hardym a pustym bredzeniem o przeziębieniu, przejedzeniu, przestrachu, poruszeniu, uderzeniu pokarmu na mózg, bądź inną jakąś herezją zaprzeczającą zakaźnej naturze gorączki.

4. Przeklnij na wieczne czasy i wieczne potępienie oliwę, gąbkę, gumę, smarowidło oraz wszelką rzecz, która ognia nie znosi lub go nie zaznała, albowiem takowa bakterionośna jest.

5. W pobliżu ciężarnych, rodzących, położnic, oczów i pępków dziecięcych, bądź zawsze przytomna i świadoma, że wróg niewidzialny czyha zewsząd, jest na nich, na tobie, dookoła was i w was samych.

6. Nie dotknij ich, choćby krzykiem i jękiem pomocy twej wzywały, póki od głów do stóp w biel się nie obleczesz, nagich rąk i ramion twoich, zarówno jak ciał ich, suto mydłem nie namaścisz, bodaj dwoma wodami gorącymi nie zlejesz i dwoma płynami o wielkiej mocy bakteriobójczej.

7. Pierwsze badanie wewnętrzne jest ci nakazane, drugie dopuszczalne, trzecie musi być usprawiedliwione, czwarte może być wybaczone, piąte będzie ci za przestępstwo poczytane.

8. Wolne tętna i niskie ciepłoty niech ci będą najwyższym tytułem chwały”.

Dzisiaj, w dobie antybiotyków i wyrafinowanych urządzeń sterylizacyjnych, żaden oddział położniczy – i nie tylko! – nie powstydziłby się takich przykazań.

Pusty początkowo gabinet dr Tomaszewicz-Dobrskiej szybko zapełnił się pacjentkami ze wszystkich warstw społecznych; stała się popularnym i wziętym lekarzem. Ubogie kobiety zawsze mogły u niej liczyć na rezygnację z honorarium, a czasem nawet na daleko idącą pomoc.

Jak przy tej masie zajęć znajdowała jeszcze czas na działalność społeczną, na aktywną pracę w Towarzystwie Kultury Polskiej (była od 1906 r. członkiem zarządu i przewodniczącą wydziału etycznego), na opiekę lekarską w schronisku dla nauczycielek oraz w szwalni Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, na zaangażowanie się w Towarzystwo Kolonii Letnich dla Dzieci pozostanie na zawsze jej tajemnicą.

W niezbyt szczęśliwym małżeństwie z Konradem Dobrskim urodziła syna Ignacego (mimo dość swoistych zapatrywań na sprawy seksualne: „Bujanie instynktu płciowego jest piętą Achillesową mężczyzny i garbem na osobowości kobiety”, mówiła na jubileuszu naczelnej redaktorki „Steru”, czołowej polskiej emancypantki Pauliny Kuczalskiej); miała bliski kontakt, na pograniczu przyjaźni, z Elizą Orzeszkową i Marią Konopnicką.

Zmarła w Warszawie 9 kwietnia1918 r., u progu wolnej Polski. Nie zostawiła poleceń tyczących swego pogrzebu, ale przyjaciele antycypując jej wolę, zamiast kwiatów na trumnę, zrobili zbiórkę pieniężną na akcję „Kropla mleka”, której do końca patronowała.

Sama nie pisała wiele; o niej pisano często i zawsze z zaangażowaniem. Warto na koniec przytoczyć jeszcze jeden cytat z ówczesnej prasy, z okresu po odrzuceniu Tomaszewiczówny przez Warszawskie Towarzystwo Lekarskie. W „Biesiadzie literackiej” z 1878 r. Sęp (Władysław Maleszewski) pisze: „Granica emancypacji pracy niewieściej nie odrzuca kobiety od jakiegokolwiek zajęcia męskiego – kobieta może być marynarzem, może być doktorem, lecz tylko może być, wówczas gdy mężczyzna tym wszystkim być musi. Dowolność i konieczność – oto główne różnice między mężczyzną a kobietą. (...) Kobieta może być doktorem, ale mężczyzna być nim musi – kariera więc panny T. należy do wyjątkowych i jako taką każdy uzna, lecz nie może być wskazówką nieomylną na drodze wyzwolenia.

Prostym rozumem można ocenić, że to, co się opiera na przeznaczeniu, musi zwyciężyć to, co jest dowolnością; a więc w wielu razach dla kobiety w rywalizacji z mężczyzną szczyty są niedostępne – a gdzie szczyt niedostępny, tam droga najczęściej stracona. Uznanie więc wyjątków nie jest równoznaczne z uznaniem zasady, bo i tu odrzucając zasadę jako fałszywą, pannie T. chętnie przyznajemy biret doktorski. Takie jest nasze zapatrywanie na tę kwestię”.

Prostym rozumem – jak to jest, tak naprawdę? Za, a nawet przeciw?

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną