Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Historia

A to niespodzianka!

Przed kawiarnią Niespodzianka, 1989 r. Fot. Piotr Wójcik/Agencja Gazeta Przed kawiarnią Niespodzianka, 1989 r. Fot. Piotr Wójcik/Agencja Gazeta
Przeznaczona na siedzibę sztabu Warszawskiego Komitetu Obywatelskiego kawiarnia przy placu Konstytucji pasowała do pierwszych dni kampanii wyborczej: pusta, zaniedbana i nieustawna. Ale to ona wkrótce stała się symbolem odnowienia ducha solidarności w obliczu wyborów wynegocjowanych przy Okrągłym Stole.

Kawiarnia nazywa się Niespodzianka i mieści się przy placu Konstytucji, pod numerem 6, na rogu ul. Pięknej, w podcieniach. Ma trzy piętra - piwnicę, parter i antresolę. Wysoka szklana ściana od frontu sprawia, że gości widzi się z ulicy. Siedzą przy metalowych stolikach, na krzesłach obitych dermą. Przychodzą tu cinkciarze, koniki handlujące biletami do kina, taksówkarze i prostytutki ze Śródmieścia. Czasem przewija się nieświadomy kolorytu miejsca pan w delegacji albo grupka studentów.

- Byłam tam raz, gdy po stanie wojennym któryś z kolegów organizował imprezę z okazji obrony pracy doktorskiej - opowiada Barbara Lis-Udrycka, kiedyś działaczka Solidarności, dziś specjalistka do spraw komunikacji społecznej szpitala wolskiego; w kampanii wyborczej 1989 r. pełniła podobną funkcję w komitecie obywatelskim w Niespodziance. - Pamiętam, że podawali czerwone wino i chleb ze smalcem.
 

Często wpada także milicja - interweniować, gdy bywalcy się biją. W drugiej połowie lat 80. - nikt nie pamięta kiedy dokładnie - ze względu na szemraną sławę kawiarni Warszawska Spółdzielnia Spożywców Społem decyduje o jej zamknięciu.

Jest to pierwsze zamarcie Niespodzianki.

Pan przewodniczący

W kwietniu 1989 r. szefem Warszawskiego Komitetu Obywatelskiego (WKO) zostaje mianowany Jan Lityński - matematyk, uczestnik Marca 1968 r., działacz Komitetu Obrony Robotników (KOR), a potem Solidarności. Pamięta, że na zebraniu Regionalnej Komisji Wykonawczej związku słyszy od kolegów po prostu: Janek, ty będziesz przewodniczącym. Jego pierwszym zadaniem jest zapewnić komitetowi siedzibę.

- Poszedłem do przewodniczącego Rady Narodowej dzielnicy Śródmieście i byłem zdziwiony, bo on zwracał się do mnie per panie przewodniczący - opowiada Lityński.

- A drugi raz się zdziwiłem, gdy zaproponował Niespodziankę na sztab WKO. Myślałem, że wyślą nas gdzieś na peryferia, a dostaliśmy lokal w samym centrum miasta.

24 kwietnia 1989 r. Lityński otwiera drzwi kawiarni z przerażeniem - w środku puste przestrzenie, barowe stołki ustawione pod ścianą, zapyziały lokalik w piwnicy, stara lada chłodnicza i ekspres do kawy. - Nie było pokoi, gdzie można pracować. Ale z drugiej strony to wyznaczyło sposób pracy, jakąś dobrą atmosferę, młyn pełen ludzi i pomysłów, jakim stała się później Niespodzianka.

„W ten kwietniowy poniedziałek, świeżo po decyzji o przyznaniu nam Niespodzianki, na kawiarnianych stolikach rozłożono plany zagospodarowania wnętrza i najbliższych okolic przyszłego biura wyborczego. Projekt został wykonany społecznie, dużym nakładem pracy, przez małżeństwo architektów pp. Kaliszewskich" - donosi 14 maja pierwszy numer nieregularnika pt. „Niespodzianka". I dalej w podobnie euforycznym tonie: sztab analizuje bieżącą sytuację bez wytchnienia, Janek Lityński i sekretarz WKO Krzysztof Mordziński szukają sposobu na przechytrzenie przeciwnika, już działa księgowość i prawnicy, „komputery łapczywie gromadzą i wypluwają z siebie wydruki z rozmaitymi danymi, stuka dalekopis, alarmująco dzwoni sześć telefonów, mnóstwo zaaferowanych osób biega po schodach Niespodzianki z góry na dół. Plastycy z ogromnymi płachtami brystolu rozkładają się na blacie dawnego bufetu, kolorowymi kreskami wymalowują potrzebne informacje". Na ścianach wiszą wielkie mapy województwa i plany Warszawy.

- To był ferwor, uniesienie, nie mieliśmy żadnej praktyki w działaniu, nie było mowy o wprowadzaniu jakiejś przemyślanej organizacji pracy - mówi Barbara Lis-Udrycka. - Państwo Kaliszewscy wygrodzili wnętrze ściankami działowymi. Na parterze kłębił się nieustająco tłum ludzi. Zgłaszali się do pomocy, inni przestrzegali, że wybory to na pewno oszustwo czerwonego i żebyśmy uważali.

„Czerwony" mówi się o przeciwniku wyborczym sprzed 20 lat do dzisiaj. Z czasem zapanuje przekonanie, że czerwony przesypia kampanię. Sprawdzają to ludzie z Niespodzianki na miesiąc przed wyborami - ktoś idzie do sztabu wyborczego PZPR i nie zastaje tam nikogo oprócz sprzątaczki. Żadnych ulotek albo zdjęć kandydatów. Tam chyba wszyscy popierają Solidarność - mówi po powrocie do kawiarni.

Ale czerwony czy - jak oficjalnie należało mówić w tamtym czasie - strona koalicyjno-rządowa i tak ma zapewnione przez umowę Okrągłego Stołu dwie trzecie miejsc w Sejmie. Tak naprawdę - mówi się w Niespodziance - czerwony wcale nie musi się ścigać w kampanii, bo tam idzie walka we własnych szeregach.

Opozycja musi dopiero znaleźć i wypromować swoich kandydatów. W Niespodziance tworzy się pionierski na tamte czasy wydział promocji kandydatów i idei, z którymi Solidarność staje do wyborów. Jeszcze w kwietniu 1989 r. Jan Lityński dzwoni do Zbigniewa Hołdysa - muzyka, dziennikarza, lidera legendarnego zespołu Perfect - umawiają się na rozmowę. Hołdys niedawno wrócił ze Stanów Zjednoczonych, interesuje się nowoczesnymi metodami public relations, czyta „Kulturę" paryską i prawdę mówiąc od dawna szuka kontaktu z tzw. opornikami. W Warszawie idzie do kościoła przy ul. Karolkowej spotkać się z przewodniczącym Lityńskim, który - jak przyznaje - jest dla niego niemal mitologiczną postacią opozycji.

- Podszedł do mnie niski pan i mówi: jestem Janek Lityński. A mnie się wydawało, że bohater musi mieć ze dwa metry wzrostu - wspomina Zbigniew Hołdys. - Powiedział, że wie, iż wokół Perfectu działy się inteligentne rzeczy, widzi, że nie pękam i czy nie chciałbym pomóc promocyjnie w wyborach.

Kilka dni później w mieszkaniu Lityńskiego przy ul. Filtrowej spotykają się największe nazwiska opozycji. Zaproszony jest także Zbigniew Hołdys. Mówi: chcę, żebyście zwrócili uwagę, iż Jerzy Urban został szefem Radiokomitetu - to jest zapowiedź technik propagandowych czerwonego. Mówi też: nie siermięgą musimy wykazać naszą wyższość nad czerwonym, ale błyskotliwym talentem. Hołdys nie ma żadnych wątpliwości, że wygrają te wybory. Opornicy nie są tak pewni siebie, mówią, iż czasu mało.

- Byłem zwolennikiem nietuzinkowych akcji promocyjnych, bo sam doświadczyłem, jak działa euforia - opowiada Hołdys. - Ale oni działali w podziemiu i nigdy jeszcze nie spotkali się z owacją.

W Niespodziance wymyślają, że wystawią powiększone fotografie kandydatów komitetów obywatelskich na placu Konstytucji, na rusztowaniach z aluminiowych rurek. Jak tylko jacyś chętni się wreszcie pojawią.

Drużyna Lecha

- Na początku była panika, że nie znajdziemy tylu opozycyjnych kandydatów do parlamentu, przecież nie możemy łapać ludzi na ulicy - przyznaje Henryk Wujec, fizyk, dziś pracownik Fundacji dla Polski, dawniej związany ze środowiskiem Klubu Inteligencji Katolickiej, działacz KOR, w 1989 r. jako sekretarz komitetu wyborczego Solidarności odpowiada za kampanię wyborczą.

Idą wici z centrali do lokalnych komitetów, żeby zgłaszać kandydatów. Ale tych naszych nikt nie zna - narzekają lokalni. Często są to jacyś inżynierowie znani tylko w swoich fabrykach, rolnicy znani w swoich wsiach, nierozpoznawani poza własnym środowiskiem działacze KIK. Wysyła się więc z Warszawy na prowincję listę znanych nazwisk - aktorów, reżyserów, obrońców w opozycyjnych procesach - z adresami i numerami telefonów. Obowiązuje instrukcja: jeśli chcecie, by ktoś z tej listy kandydował od was albo promował waszego, to dzwońcie i dogadujcie się.

- Pomiędzy opozycyjnymi reprezentantami społeczeństwa, jak Kuroń, Lityński, Wujec, a samym społeczeństwem była pustka, którą należało wypełnić licząc na to, że czerwony nie przeszkodzi - przyznaje dzisiaj Wojciech Onyszkiewicz, historyk, były członek drużyny harcerskiej Czarna Jedynka i członek KOR; w kampanii 1989 r. jest łącznikiem pomiędzy głównym komitetem wyborczym Henryka Wujca a komitetami w Rzeszowskiem; dziś działa społecznie.

W Niespodziance kalendarz spotkań wyborczych koordynuje Barbara Lis-Udrycka. - Dostawaliśmy wiadomość, że lokalna Solidarność albo komitet obywatelski organizują spotkanie wyborcze w jakimś zakładzie pracy - opowiada. - I prośbę, żeby koniecznie przysłać kogoś znanego.

Lis-Udrycka przechowuje materiały i notatki z Niespodzianki z 1989 r. - wśród nich nieudane projekty plakatów, ulotki, pisane na gorąco, pokreślone systemem strzałek terminarze spotkań z wyborcami. Przy kandydacie zaznaczone miejsce spotkania, nazwiska popierających go sław i adnotacja, czy na przykład Maja Komorowska, Andrzej Wajda, Gustaw Holoubek, Ewa Błaszczyk, Kazimierz Kaczor, Małgorzata Braunek albo Zbigniew Hołdys potwierdzili obecność. Sławni promotorzy bardzo się przydają, bo zdarza się, że kandydaci - wśród nich bohaterowie pierwszej Solidarności sprzed stanu wojennego - nie są rozpoznawani albo zwyczajnie nie umieją nawiązać kontaktu z pełną salą. Niektórzy, jak przyznaje Wujec, żeby zyskać popularność zebranych, uciekają się nawet do populistycznych obietnic - na przykład, że po wygranych wyborach litr benzyny będzie kosztował tyle co litr mleka. Trzeba potem prostować, bo spragnieni zmian ludzie chętnie wierzą w takie rzeczy.

Dzisiaj wszyscy zaangażowani w kampanię 1989 r. po stronie opozycji przyznają, że kłopot z anonimowością kandydatów rozwiązuje się hurtowo za pomocą jednego pomysłu: każdy sfotografuje się z Lechem Wałęsą. Pomysł genialny, ale wykonanie koszmarne - śmieje się Henryk Wujec. Drużyna Lecha - jak nazywano kandydatów komitetów obywatelskich - w wyznaczonym dniu zjeżdża gremialnie do Gdańska, bo na tło zdjęcia z Wałęsą wybrano bramę Stoczni Gdańskiej.

- Ale okazało się, że przyszło mnóstwo dziennikarzy i mieszkańców Trójmiasta, nikt nie wiedział, kto jest kim, każdy chciał mieć zdjęcie z Lechem - wspomina Wujec.

- Wreszcie przenieśliśmy się do stoczniowej sali BHP, rozwiesiliśmy tło, a obok stał człowiek z zeszytem i notował nazwiska fotografujących się z Lechem. Ale i tak zdarzały się pomyłki.

Na plakatach, które wkrótce zawisły na ulicach, Lech Wałęsa namaszczał każdego solidarnościowego kandydata, ściskając mu rękę. Wreszcie pojawiły się konkretne twarze ludzi, które można było wywiesić przed Niespodzianką. Szklane ściany kawiarni zawieszono także instrukcjami, jak głosować.

- A w Warszawie było kilku poważnych przeciwników - mówi Lityński. - Przeciwko Andrzejowi Łapickiemu startował rzecznik rządu Jerzy Urban. Przeciwko Andrzejowi Miłkowskiemu kandydowała znana prezenterka telewizyjna Zdzisława Guca. Potem się okazało, że ci przeciwnicy nie byli aż tak mocni. Niespodzianka działała jak pełna entuzjazmu, rozkręcona machina, codziennie miała nowe pomysły.

Interesanci

„Niektórzy pracownicy biura są już bliscy obłędu - donosiło pismo „Niespodzianka". - Nierzadko trzeba rozmawiać z trzema, czterema osobami naraz, jednocześnie wydawać innym niezbędne dyspozycje. Często w najmniej odpowiednim momencie okazuje się, że właśnie jest telefon albo czeka przy wejściu interesant".

W maju 1989 r. praca w Niespodziance trwa 11 godzin dziennie. Na parterze, przy starych biurkach, które zastąpiły kawiarniane stoliki, dyżuruje kilkanaście pań zwanych służbą informacyjną. Po drugiej stronie biurek siadają coraz to nowe osoby z kolejki przed kawiarnią - panie tłumaczą spokojnie i z uśmiechem jak głosować oraz odpowiadają na pytania w rodzaju: Czy mogę głosować na Kuronia na Mokotowie? Odpowiedź brzmi: Nie, bo Kuroń kandyduje z Żoliborza.

Wstęp do lokalu jest wolny, nikt nie pilnuje drzwi - jak by to wyglądało, komitet obywatelski, który selekcjonuje obywateli, oburzają się jeszcze po 20 latach. Kolejny interesant - producent oranżady - prosi, żeby kilku ludzi ze sztabu pomogło mu wnieść skrzynki z napojami do środka, nie chce pieniędzy. Starsza pani chce się przydać do pracy w Niespodziance. Wymyśla na poczekaniu - mogę robić kanapki. Ludzie przynoszą kompoty, ciastka, pączki, popularne w Warszawie zapiekanki sprzedawane z przyczep campingowych. Pracownicy spółdzielni ogrodniczej wnoszą kwiaty. Oprócz Warszawy wpada świat: Zbigniew Brzeziński, politolog, były doradca amerykańskich prezydentów; piosenkarz Yves Montand; Stevie Wonder przed koncertem w Sali Kongresowej. Na jego wizytę specjalnie ściąga się z Żoliborza do Niespodzianki Jacka Kuronia - Wonder śpiewa w kawiarni swój wielki szlagier „I Just Call To Say I Love You", Jacek udaje, że śpiewa z nim. Stevie Wonder mówi, że przyszedł zamanifestować swoją solidarność z uciśnionymi. Nie pieprz, powiedz to na koncercie - rzuca ktoś z zebranych. Wonder wyjaśnia, że kontrakt zabrania mu politykowania na scenie.

Zgłasza się do pracy emerytowana księgowa. Barbara Lis-Udrycka zapisuje w notesie propozycję od aktorki: „oferuje oprawę wokalną spotkań". Ktoś z młodszej załogi sztabu pyta, czy jedna z informatorek wyborczych - starsza pani, która pracuje od godziny 8 do 22 - nie jest zmęczona. W Powstaniu bywało gorzej - odpowiada pogodnie. Jakiś staruszek przynosi w prezencie paczkę najdroższej kawy z Peweksu - musiał na nią wydać pół emerytury. Jan Lityński zaprasza Zbigniewa Gąsiora - architekta, byłego żołnierza batalionu Parasol - u którego się kiedyś ukrywał. Pan Gąsior kieruje zamalowaniem chodnika na placu Konstytucji w wielki plan Warszawy z zaznaczonymi sztabami komitetów obywatelskich.

- Przychodzi pokolenie akowskie, wspaniali, dzielni ludzie - mówi Lityński. - Ale też mnóstwo młodych ludzi. Cały przekrój społeczeństwa. Na naszych oczach dzieje się coś wielkiego.

Sławomir Zawadzki, wówczas 24 lata, student piątego roku dziennikarstwa, decyduje odłożyć pisanie pracy magisterskiej na później i zjawia się w głównym sztabie przy ul. Fredry u Henryka Wujca. Wujec mówi: mam nadkomplet, idź do Janka Lityńskiego. Na placu Konstytucji Sławek zostaje kierownikiem biura, ma dobre pomysły. - W oknie Niespodzianki wystawiliśmy telewizor, głośniki i puszczaliśmy ludziom na ulicy na okrągło trzy rzeczy: program „Dziennik Telewizyjny" Jacka Fedorowicza, koncert Jacka Kaczmarskiego u paryskich pallotynów i film „Zabić księdza" Agnieszki Holland - pamięta Zawadzki.

Stała obsada Niespodzianki liczy ok. 15 osób. Gazeta „Niespodzianka" podaje, że każdego dnia kampanii biuro odwiedza prawie 20 tys. ludzi. I dziwna rzecz, mówi Zawadzki, poza Niespodzianką obcy ludzie zawsze pytają, czy ci z kawiarni, pracując na pierwszej linii kampanii wyborczej, czują strach przed czerwonym (esbekami, milicją, ruskimi), a ludzie z biura - wszyscy - odpowiadają, że nie czują żadnego strachu. Ruskiego się nie przewidzi nigdy. Natomiast przy plakatowaniu miasta widać, że milicja ma rozkaz nie przeszkadzać. Można być jedynie pewnym, że Służba Bezpieczeństwa węszy, ale to jak zwykle.

- W Niespodziance w ogóle nie ma tego tematu - mówi Zawadzki. - Oczywiście, liczyliśmy się z tym, że może być naszpikowana podsłuchem. To na rozmowy ekstra wychodziło się do bramy na Marszałkowskiej i tyle.

Panna S.

W 1982 r., kilka miesięcy po delegalizacji pierwszej Solidarności, Jan Krzysztof Kelus, socjolog, uczestnik Marca 1968 r., działacz KOR, kompozytor uważany za jednego z bardów opozycji, napisał piosenkę „Sentymentalna panna S.". Znalazł się tam wers: „I teraz szukam jej na mieście/I tęsknię za nią jak idiota/I choć surowo zabronione/Maluję imię jej na płotach".

Jan Lityński wspomina, że na początku kampanii wyborczej w 1989 r. często martwią się w Niespodziance o frekwencję w wyborach. Codziennie po godz. 22 tłum w kawiarni się przerzedza - załoga Niespodzianki schodzi do piwnicy na odprawę. Potem, ok. godz. 1 lub 2, kończą się seanse w wystawie kawiarni. Ostatni widzowie idą do domów. Jest czas na lampkę wina, czasem - mówi Lityński - także małą wódkę. Ktoś robi prasówkę - słodkim głosem czyta „Trybunę Ludu", „Żołnierza Wolności" - gazety pełne propagandowej nowomowy.

- Umieramy ze śmiechu na tych prasówkach - wspomina Zawadzki. - Ktoś mówi: daj spokój, niemożliwe, że walczymy z takimi wałami.

8 maja 1989 r. ukazuje się pierwszy numer „Gazety Wyborczej" - osiem kolumn, jedna duża płachta papieru. Komitety obywatelskie mają wreszcie własne medium. Obok Niespodzianki, w ścianie pierzei placu Konstytucji, jest kiosk, który sprzedaje cegiełki solidarnościowe i gadżety - naklejki, znaczki, proporczyki. Teraz ustawiają się ludzie po gazetę - niektórzy mówią: poproszę ten dziennik Solidarności. W sztabie dyskutują, czy Solidarność, także pod postacią komitetów obywatelskich, zdolna jest jeszcze porwać tłumy, jak dziewięć lat wcześniej.

- Pod koniec lat 80., po festiwalu wolności sprzed stanu wojennego, podziemna Solidarność nie miała pomysłu na siebie, to był okres jałowy, tak naprawdę Solidarność była zamierająca - wspomina Jan Lityński. - W 1986 r. ogłoszono amnestię, na wolność wyszli więźniowie polityczni. Mnie się wydawało, że to już koniec represji i coś trzeba zrobić. Ale co? Ujawniać się?

Kończył się romantyczny okres - mówi Lityński. Ruch podzielił się na sceptyków, którzy chcieli wciąż działać w podziemiu, i tych, którzy - jak Lityński, Wujec i Kuroń - chcieli rozmawiać z władzą przy Okrągłym Stole.

Sceptyczna była na przykład część środowiska Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS) - Okrągły Stół i będące jego wynikiem wybory w czerwcu 1989 r. uznali za zgniły kompromis starej opozycji z czerwonym. Tymczasem władza wciąż odmawiała rejestracji NZS. Konflikt w opozycji był pokoleniowy.

- Z tamtego czasu pamiętam poczucie ogólnego zmęczenia wszystkich - wspomina Marcin Meller, historyk, dziennikarz, wówczas 21-letni członek NZS, dziś naczelny „Playboya". - Solidarność i partia były jak dwaj bokserzy lecący na mordę po walce. W dzień wyborów oprowadzałem po Warszawie fińską ekipę telewizyjną, zabrałem ich także do Niespodzianki. Ale nie było tam poczucia sukcesu czy euforii. To mi przypominało piosenkę Kaczmarskiego „Powrót sentymentalnej panny S.".

Jacek Kaczmarski napisał swoją pannę S. w 1988 r. „Przyszliśmy my, jej wielbiciele, już przerzedzeni, postarzali/I po raz pierwszy znów po latach niektórzy z nas się spotykali/A ona był trochę inna, choć przecież kostium był ten sam".

- A do mnie właśnie w 1989 r. przyszła panna S. i to było jak pobudka, trzeba było iść w bój bez dyskusji - mówi Wojciech Onyszkiewicz. - Myślę, że w podobny sposób dotarło to wtedy do bardzo wielu ludzi.

Onyszkiewiczowi trąbka gra na pobudkę, gdy zmywa naczynia po kolacji słuchając Wolnej Europy. W tamtym czasie zajmuje się domem i dziećmi, aby żona mogła skończyć studia. Spiker w radiu cytuje artykuł Edmunda Osmańczyka, politologa, posła sześciu kadencji Sejmu PRL, ale w 1989 r. kandydata na posła z komitetu obywatelskiego - strona społeczna niezorganizowana, czasu nie ma, ważne, żeby Polacy się obudzili. Następnego dnia Wojtek stawia się u Henryka Wujca na ul. Fredry 6. Kilka razy w tygodniu rusza do Rzeszowa. Lokalni wciąż domagają się od centrali materiałów wyborczych: ulotek, nalepek, plakatów. Od kiedy ukazuje się „Gazeta Wyborcza", Onyszkiewicz wstaje przed świtem, zdobywa większą liczbę egzemplarzy - prosiło się kierowców PKS i maszynistów PKP, żeby zawieźli je w Polskę.

- Zadziałał podobny mechanizm jak w 1980 r., kiedy rozmowy w środowisku opozycji składały się głównie z opowieści, gdzie znajomi zakładają Solidarność - wspomina. - Nie było powodu w to nie wierzyć - przykład KOR pokazał, jak w krótkim czasie z niczego może powstać realna siła. W ciągu niecałych dwóch miesięcy kampanii w 1989 r. my znów zobaczyliśmy, jak bardzo wyrośliśmy, a czerwony zobaczył, że go nie ma.

Nowa władza

Mirosław Sawicki, fizyk, były harcerz czerwonego hufca walterowskiego Jacka Kuronia, działacz KOR, w 1989 r. przewodniczący komitetu obywatelskiego Warszawa Śródmieście, potem minister edukacji w rządzie Marka Belki. Kwiecień i maj 1989 r. właściwie spędza w pracy: dogląda swojego lokalu, jeździ do Wujca i do Lityńskiego, z kandydatami na spotkania wyborcze. O dziwo, na tych spotkaniach ludzie najczęściej pytają o stosunek kandydatów do aborcji. W klapie marynarki Sawicki nosi znaczek Solidarności. Jego żona, Paula Sawicka, częściej jest w Niespodziance niż w domu. Spotykają się wieczorem na późnej kolacji. Mieszkają w odrapanej kamienicy w centrum Warszawy, wówczas bardzo slumsowatej.

- Któregoś wieczora słyszymy krzyki na klatce schodowej, a potem walenie do naszych drzwi - opowiada Paula Sawicka.

- Otwieram, a tam pewna pani, którą widujemy, jak stoi pod latarnią. Jest przerażona, błaga, żeby ją wpuścić, bo goni ją jakiś Franek z tulipanem, czyli z rozbitą butelką. Franek akurat się pojawia i okazuje się, że mamy w przedpokoju prostytutkę i alfonsa. Wtedy wychodzi z kuchni mój mąż, a pan Franek na ten widok znaczka Solidarności przeprasza, zmienia ton i grzecznie wychodzi.

Wiosną 1989 r. Solidarność znowu ma autorytet - dochodzą do wniosku Sawiccy. Franek jest pewnie przekonany, że oto zetknął się z przedstawicielem nowej władzy, z którą lepiej nie zadzierać. Wojtek Onyszkiewicz widzi, że autorytet Panny S. wraca także na prowincji - lokalni włodarze z rozdania partyjnego mają zwyczaj konsultowania z komitetami obywatelskimi swoich codziennych decyzji. - Konsultowali tak na wszelki wypadek, bo byli przyzwyczajeni, że zawsze jest nad nimi jakaś władza, którą trzeba pytać o pozwolenie - śmieje się Onyszkiewicz.

W maju 1989 r. komitety obywatelskie - zgodnie z umową Okrągłego Stołu - dostają dostęp do telewizji. Raptem niecała godzina programu dziennie, ale Niespodzianka szumnie nazywa ją Telewizją S. Po 20 latach uczestnicy kampanii wspominają, że poziom audycji był żenujący - spotyka się w studiu dwóch facetów, bardzo podobnych, mówiących równie gładko - widz nie potrafi się zorientować, który jest opozycyjny, który partyjny. Nie mówiąc już o tym, że pewien startujący z ramienia strony koalicyjno-rządowej przedsiębiorca pojawia się na wizji w otoczeniu roznegliżowanych pań odwracając uwagę od meritum. Zastosowano więc wariant pomysłu z drużyną Lecha - kandydaci komitetów występują zawsze z teczką z logo Solidarności. W okienku telewizyjnym dokonuje się cicha rewolucja promocyjna - Jackowie Fedorowicz i Szymanderski, tłumacząc, jak należy głosować, kiedy mówią o liście partyjnej, wykonują rękami w powietrzu znak X. - To weszło do obiegu - śmieje się Henryk Wujec.

Tymczasem wiosną 1989 r. wydaje się, że WKO w Niespodziance na stałe wrasta w panoramę miasta. Przychodzi więcej wolontariuszy, niż jest dla nich roboty. Zawsze jacyś młodzi ludzie siedzą na schodkach pod podcieniami wschodniej pierzei placu Konstytucji - gotowi, jeśli trzeba, ruszyć w Warszawę z plakatami wyborczymi. Co dzień w Niespodziance odbywają się konferencje prasowe, spotkania z kandydatami. Wpada Jacek Kaczmarski i daje kameralny koncert. Przychodzi Yoshiho Umeda, Japończyk, tłumacz literatury polskiej, działacz KOR i Solidarności. Umeda, żonaty z Polką, wraca do Polski tuż przed wyborami z ośmioletniego wygnania politycznego. Może wrócić, bo znajomi interweniują w jego sprawie u samego generała Kiszczaka. Przywozi ze sobą dwa komputery - montuje je na antresoli Niespodzianki.

- Czuło się wyjątkowość chwili, Niespodzianka była wyjątkowa - wspomina Joanna Szymanderska, dziś psycholożka, córka Jacka Szymanderskiego, rzeczniczka NZS; do Niespodzianki przychodzi jako obserwatorka, zostaje zorganizować punkt informacyjny. - Moja praca polegała na instruowaniu starszych pań, które udzielały informacji, jak mają rozmawiać z wyborcami, a sama byłam w domu instruowana przez tatę, który kandydował z Białej Podlaskiej.

Przez cały czas kampanii w Niespodziance rozmawia się też o sytuacji w Chinach - w kwietniu 1989 r. tam też się budzi opozycja. Tuż przed dniem wyborów w Polsce na ekranie telewizora przy placu Konstytucji w Warszawie widać, jak w Pekinie na placu Niebiańskiego Spokoju tłum ludzi staje naprzeciw reżimowych czołgów. Jest to bardzo wzruszające i daje nadzieję.

W tym czasie Zbigniew Hołdys już nie pracuje w Niespodziance. Rezygnuje sam na dwa tygodnie przed dniem wyborów. Koledzy ze sztabu zapamiętują go, jak przychodzi pierwszego dnia pełen entuzjazmu, zdejmuje szelki z ramion i zabiera się do roboty. Wymyśla kilka świetnych klipów wyborczych: z dziećmi bawiącymi się w parku, ze staruszkiem w kościele, z chłopcem na wózku inwalidzkim. „Solidarność - nadzieja wszystkich ludzi" - głosi wymyślony przez Hołdysa slogan. Klipy się podobają, ale kolejny pomysł Hołdysa już nie przechodzi - to klip z dwoma punkowcami na Starówce.

- Mnie chodziło o to, żeby włączyć do przemian wszystkie grupy społeczne - także te uznane za margines, jak punkowcy - tłumaczy dziś Hołdys. - Ale Jacek Kuroń uważał, że to rozdrażni wyborcę: robotnika, prostego chłopa. Kuroń miał konserwatywne podejście: ja stawiałem na promocję, on raczej na propagandę. Mawiał na przykład: walniemy czerwony napis Solidarność na ścianie. Ale dziś jestem dumny, że wziąłem udział w tej kampanii.

Hołdys twierdzi, że w Niespodziance zrozumiał, że oto na jego oczach rodzi się nowa elita władzy - z wszystkimi minusami władzy. Wspomina, jak dwoje staruszków przynosi do kawiarni ryzę papieru w darze, a działacz komitetu kwituje to słowami: cholera, mamy starą bazę, trzeba będzie odmłodzić.

Ten dzień

W sobotę 3 czerwca 1989 r. wieczorem grupka pracowników WKO w Niespodziance stoi przed kawiarnią, palą papierosa. Wszystko już zostało zrobione, pozostaje tylko czekać na otwarcie lokali wyborczych. Wtedy właśnie z komitetu przy ul. Fredry 6 od Henryka Wujca przychodzi wiadomość o plakatach z Garym Cooperem, które właśnie przyjechały z drukarni we Włoszech, i trzeba je szybko rozlepić na mieście.

- Przychodzi do mnie student ASP i przynosi projekt plakatu: idzie Gary Cooper jako szeryf, ale zamiast pistoletu ma kartkę wyborczą z napisem Solidarność - opowiada Henryk Wujec. - No nie wiem, mówię temu chłopakowi, idź się spytaj naszego działu promocji. On za chwilę wraca i mówi, że nie podobało im się, nie wezmą. To już ja sam zdecydowałem, że nikogo nie będziemy pytać, tylko wysłałem ten projekt do drukarni we Włoszech. W tamtych czasach westerny były najlepszymi filmami, jakie można było obejrzeć w polskiej telewizji. Z jasno zaznaczonym dobrem i złem. Autor projektu plakatu nazywa się Tomasz Sarnecki.

- Nagle mamy 10 tys. plakatów, kurwa, jak my to rozprowadzimy przez jedną noc - wspomina techniczny aspekt sprawy Sławomir Zawadzki, szef biura Niespodzianki.

Ruszają w Warszawę plakaciarze z klejem rozrabianym z mąki. Rano są skargi od mieszkańców, bo chłopaków ponosi i zaklejają kowbojem nawet samochodowe i wystawowe szyby. Ale rankiem 4 czerwca, w dzień wyborów, szeryf z filmu „W samo południe" jest wszędzie. Idzie głosować na Solidarność.

Dzień po wyborach Zawadzki pamięta bardzo dokładnie: w Niespodziance dzwonią telefony, ktoś z Niemiec dzwoni pogratulować POSŁOWI Janowi Lityńskiemu. Sypią się wieści z zagranicznych lokali wyborczych (gdzie głosowali pracownicy ambasad, Polacy zatrudnieni za granicą itp.). Ameryka za Solidarnością. Wielka Brytania też. Ale oto wyniki z Albanii i komunistycznej Korei - tam głosuje korpus dyplomatyczny. Tam też wygrywa Panna S.
- Do tej pory nie potrafię sobie tego wytłumaczyć - mówi Henryk Wujec. ­- Przecież tam siedział sam partyjny aparat.

Sławomir Zawadzki jedzie do domu pierwszy raz od tygodnia. Mama pyta: dlaczego ja, mając syna w Niespodziance, muszę się dowiadywać z Wolnej Europy o tym, co się dzieje? Ale Sławek zasypia jak kamień. Wolna Europa podaje: miażdżące zwycięstwo Solidarności. Sukces jest tak wielki, że znowu należy się zastanowić, czy czerwony nie wywinie numeru - na przykład nie unieważni wyborów. W końcu dokładnie tego samego dnia w Pekinie czołgi ruszają na demonstrantów. Wieczorem do Niespodzianki ludzie przynoszą szampana. Podrzucają Lityńskiego do góry. Wpada Bronisław Geremek. Panowie - mówi - zdetonowaliśmy bombę.

Drugie zamarcie

Rozpoczyna się drugie zamarcie Niespodzianki.

14 czerwca Lityński pisze do śródmiejskiego wydziału lokalowego o przedłużenie dzierżawy lokalu: „w przyszłości komitet chciałby również użytkować ten lokal jako Biuro Stowarzyszenia zbierające i realizujące zamówienia mieszczące się w zakresie różnych zainteresowań poznawczych społeczeństwa, jako miejsce spotkań posłów i senatorów z wyborcami itp., itd. Nadmienić należy, że inicjatywa ta jest zgodna z prośbami mieszkańców Warszawy, którzy nie pragną powrotu do centrum Warszawy kawiarni o niechlubnej sławie, miejsca spotkań ludzi niepewnego autoramentu, budujących peryferyjny obraz miasta w samym jego centrum".

Lokalówka wydaje zgodę. Przez jakiś czas projekt funkcjonuje - w podziemiu ajent prowadzi restaurację, na parterze jest miejsce do spotkań politycznych. Barbara Udrycka prowadzi w Niespodziance biuro poselsko-senatorskie Zofii Kuratowskiej i Marka Balickiego. Ale sacrum nowych czasów kłóci się z profanum starej kawiarni. Na górze dyskusje o Polsce, na dół wracają prostytutki i cinkciarze.

Niespodzianka umiera ostatecznie na początku lat 90. Dziś jest tam sklep z telefonami komórkowymi.
 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną