Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wojna hazardowa

Hazardowe kalkulacje premiera Tuska

Premier DonaldTusk podczas spotkania z przedstawicielami klubów i kół poselskich w sprawie ustawy hazardowej Premier DonaldTusk podczas spotkania z przedstawicielami klubów i kół poselskich w sprawie ustawy hazardowej Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Kiedy Donald Tusk wypowiadał tę wojnę, być może sam dobrze nie wiedział, jak trudne fronty otwiera.
Automat do gry, czyli jednoręki bandytaJeff Kubina/Flickr CC by SA Automat do gry, czyli jednoręki bandyta

Nie można wykluczyć, że na wojnę z hazardem premier zdecydował się ze względów taktycznych, a nie zasadniczych. By unieważnić aferę hazardową w kształcie zaplanowanym przez polityków PiS, musiał politykom, mediom i społeczeństwu narzucić własną agendę. Najłatwiej było to zrobić, wybierając temat bliski już wywołanym emocjom, ale przesuwający je w miejsce wygodniejsze dla rządu, bo pozwalające mu na przejęcie inicjatywy. Pod tym względem wypowiedzenie wielkiej wojny z hazardem, który nigdy nie cieszył się sympatią społeczną, wydawało się strzałem niemal idealnym. Jest to jednak cel niebezpieczny. Bo wojna hazardowa oznacza konieczność jednoczesnego prowadzenia walki na dwóch bardzo trudnych frontach.
Przebieg pierwszego frontu wydaje się oczywisty. Po jego drugiej stronie widać Ryśków z 50-tysięczną armią jednorękich bandytów. Rocznie przez ich ręce przelewa się kilka, ale pewniej kilkanaście miliardów złotych. Spora część krąży po kraju w walizkach. Takie pieniądze bez walki odpuściłyby tylko fajtłapy. A jeśli ktoś trwa w walizkowej branży, raczej fajtłapą nie jest.

Nie ma co udawać, że branża automatów nie różni się od branży mleczarskiej. Fakt, że ostentacyjnie szuka teraz firmy piarowskiej, w żadnym razie nie znaczy, że nie ma potężnych kontaktów w mediach i na wszelkich szczeblach polityki. Żeby to wiedzieć, nie trzeba czytać podsłuchów Chlebowskiego. Ani badać w sejmowej komisji meandrów kolejnych nowelizacji ustawy hazardowej. Kto ma pojęcie o procedurach, gołym okiem widzi, że branża dysponuje mocą perswazyjną. Jak Polska długa i szeroka, jej obskurne przybytki stają bowiem, gdzie sobie zamarzą.
Donald Tusk interesował się branżą przynajmniej od lipca. Przez te trzy miesiące miał szansę zrozumieć nie tylko to, że budki z bandytami przyciągają, demoralizują i uzależniają coraz większą część klas niższych, a zwłaszcza młodzieży ze słabszych środowisk. Musiał też zrozumieć, że gwałtowny rozwój tego biznesu zmienia w kraju coś więcej niż krajobraz i mentalność części społeczeństwa.

Coraz większe pieniądze noszone w walizkach mogą zdeformować nawet stabilną demokrację i silną biurokrację. Politycy i urzędnicy są przecież tylko ludźmi. Gwałtowny rozwój tego rodzaju rynku jest, oczywiście, groźny dla funkcjonowania państwa. Żaden uczciwy premier, który by sobie z tego teraz zdał sprawę, nie mógłby pozostać bezczynny. Branża, która na razie chciała zmienić tylko wiceministra finansów, niebawem zapewne poszłaby jeszcze dalej, żeby otworzyć sobie kolejne pola intratnej aktywności.

Podziemny nurt

Nie wiem, kiedy premier zamierzał tę wojnę wypowiedzieć i czy by się na nią odważył, gdyby nie afera hazardowa. Ale dalsze przymykanie oczu byłoby już groźne. Hazardowe miliardy są wprawdzie – podobnie jak w większości krajów – zaledwie ułamkiem polskiej szarej strefy, szacowanej na przynajmniej kilkanaście procent PKB. Są to jednak miliardy tworzące wyjątkowy rynek – pozwalający zarazem na generowanie góry brudnych pieniędzy i ich skuteczne wypranie. Nie przypadkiem prekursorem automatów był słynny gangster Pershing. I nie tylko Piskorski się na hazardzie cudownie wzbogacił.
W tym sensie wojna hazardowa jest w dużym stopniu wojną między dwoma nurtami społeczeństwa i dwoma nurtami władzy – widocznym i podskórnym, formalnym i podziemnym, legalnym i kryminalnym. Walka między nimi i szukanie poziomu równowagi jest stałym elementem społecznej dynamiki bez względu na system polityczny.

Nikt, poza naiwnymi moralistami, nie dąży jednak do likwidacji nurtu podziemnego. Społeczne, ekonomiczne i polityczne koszty byłyby dużo większe od ewentualnych korzyści. Tego nowoczesne państwa dawno się nauczyły. Ekonomiści widzą w podziemnym nurcie ratunek dla potrzebnych społeczeństwu transakcji, które nie dźwignęłyby normalnych obciążeń formalnych czy fiskalnych. Jest on społeczeństwu w pewnej skali niezbędny, by równoważyć słabości nurtu naziemnego. Bez miliardów płynących w szarej strefie część społeczeństwa by sobie nie poradziła i część gospodarki by się nie kręciła.
Istota problemu zmienia się zasadniczo, gdy w nurcie podziemnym dochodzi do koncentracji, a szara strefa, poza coraz większymi brudnymi pieniędzmi oraz czarnymi pracami, tworzy równoległe struktury i stopniowo wrasta w państwo. Przy pewnej skali ryzykownych zjawisk jest to nieuchronne. Dopóki w Polsce było kilka czy kilkanaście tysięcy automatów, ich istnienie miało negatywne skutki społeczne w postaci uzależnienia jakiejś grupy osób, umożliwiało generowanie i pranie jakichś brudnych pieniędzy, stymulowało jakąś liczbę kradzieży i rozbojów, ułatwiało formowanie się jakiejś liczby osiedlowych gangów, sprzyjało lokalnej korupcji. Ale skala tych zjawisk nie była groźna dla państwa. Przy 50 tys. automatów i wciąż utrzymującej się szybkiej tendencji wzrostowej granica bezpieczeństwa została przekroczona. Trudno mieć co do tego wątpliwość, gdy się widzi np. skuteczność legislacyjną branży, która nie tylko zapobiegła podwyższeniu podatków, ale też dyskretnie zablokowała przyznanie dodatkowych uprawnień i pieniędzy koniecznych do skutecznego działania służby celnej, od poniedziałku mającej kontrolować hazard na mocy ustawy z sierpnia tego roku. Dzięki drobnej zmianie w prawie celnym polski hazard, nie ruszając ustawy hazardowej, faktycznie uwolnił się spod władzy i kontroli państwa.

Ile wolności, ile moralności

To postawiło premiera przed prostym wyborem: kapitulacja lub radykalna kontrakcja. Radykalna – czyli szybka, bezwzględna i bezdyskusyjna. Przeciwnik ma już zbyt duże wpływy, żeby rząd mógł sobie pozwolić na niuanse. Zwłaszcza wobec nieuchronnego przeciekania do Polski częściowo wypranych hazardowych miliardów z Ukrainy i Rosji, gdzie automaty niedawno zostały zdelegalizowane. Gdyby Tusk teraz nie wkroczył do akcji, za rok czy dwa Polska mogłaby się stać wschodnioeuropejskim odpowiednikiem XX-wiecznego Macao, rządzonego zza kulis przez hazardowych bossów.
Nie jest to jednak jedyna ani nawet najtrudniejsza walka o realną władzę, jaką premier rozpoczął, ruszając na wojnę z hazardem. By móc ją prowadzić, Donald Tusk musi zwyciężyć na drugim wielkim froncie.

Po przeciwnej stronie drugiego frontu wojny hazardowej Ryśków się nie spotka. W każdym razie nie spotka się ich twarzą w twarz. Premier będzie tam musiał się zmierzyć z bardziej wyrafinowanym i liczniejszym przeciwnikiem. Co więcej, znajdzie tam niedawnych ideowych przyjaciół, na czele z samym Leszkiem Balcerowiczem. W gniewnej wypowiedzi dla TVN były wicepremier i szef Unii Wolności zarzucił rządowi zamach na obywatelską wolność i swobodę gospodarowania. Jeszcze dalej niż Leszek Balcerowicz poszło Centrum Adama Smitha. Wiceprezydent Centrum dr Andrzej Sadowski zapewnił w „Rzeczpospolitej”, że „w innych krajach premierowi rządu centralnego nie przyszłoby do głowy, że może narzucać obywatelom miejsca i rodzaj hazardu, jaki mają uprawiać”. Tym sposobem „innymi krajami” przestały być Portugalia, Wielka Brytania, Niemcy, Austria, Dania i dziesiątki innych politycznych bytów, dotychczas uznawanych za kraje.

Można powiedzieć, że Balcerowicz się zradykalizował i dryfuje w stronę libertarianizmu, a Centrum głosi coraz bardziej egzotyczne poglądy anarchio-kapitalistyczne, których sam Smith – filozof moralista – by nie przełknął. Ale to nie załatwia problemu. Bo odreagowanie peerelowskiej opresji niemal totalnego państwa i lata dominacji liberalnej, a w każdym razie przeciwpaństwowej pedagogiki społecznej sprawiły, że to, co w starych demokracjach powszechnie uznaje się za konieczne ograniczenia albo obowiązki chroniące ważne interesy społeczne, w Polsce równie powszechnie uchodzi za absurdalną opresję. W tym sensie staliśmy się mentalnym dziwolągiem współczesnego świata.

Nie tylko w Europie, ale też w Ameryce trudno by było znaleźć poważnie traktowany think-tank czy uznanych ekonomistów, którzy ograniczenia nakładane na hazard uważaliby za zamach na wolność, a prawo do nieskrępowanego oferowania i uprawiania hazardu za oczywistą część swobody gospodarczej. Przemoc, prostytucja, narkotyki i hazard – podobnie jak nierówność – od niepamiętnych czasów traktowane są w zachodniej cywilizacji jako zło konieczne, nieusuwalne przejawy mrocznej strony popędowej natury człowieka, których wyplenić się nie da, więc trzeba trzymać je chociaż w ryzach.
Ważne spory w tej sprawie dotyczą nie tyle istoty, co minimalizowania skutków. Co jest lepsze: zakaz hazardu czy jego kontrolowanie lub jaka organizacja i kontrola hazardu jest w jakichś konkretnych warunkach najlepsza. Są to spory techniczne. Nie aksjologiczne. Konsens aksjologiczny jest tu w cywilizacji zachodniej powszechny. Bez względu na przynoszone dochody, zło społeczne jest złem, także wówczas, gdy jest nieusuwalne, i także wtedy, gdy zaspokaja jakieś ważne ludzkie potrzeby czy popędy.

Drugą stroną cywilizacyjnego konsensu jest przekonanie, że każdy ma moralny obowiązek, w miarę możliwości, przeciwstawiać się złu. Na państwie – jako mającym największe możliwości – ów obowiązek ciąży w sposób szczególny. W tej sprawie także nie ma w kręgu cywilizacji zachodniej istotnego sporu. Konserwatyści, socjaliści i liberałowie różnią się co do metod, nie co do zasady. Milton Friedman, guru neoliberałów, nie dlatego optował za legalizacją narkotyków, że uważał ich używanie za dobre, ale dlatego, że w legalizacji widział szansę na zmniejszenie przestępczości i przeciwdziałanie szerzeniu się uzależnień.

Groźny sojusz

Sęk w tym, że Polska do tego konsensu nie należy. Sam Donald Tusk – jako jeden z założycieli polskiej odmiany neoliberalizmu – ma udział w tym, że zbudowaliśmy koncepcję wolności i państwa odwołującą się raczej do libertariańskich, skrajnie wolnościowych utopii niż do wyrosłych z doświadczenia realiów Zachodu. Opór społeczny sprawił, że żadnej władzy nie udało się do libertariańskiego modelu zbyt istotnie zbliżyć, ale w głowach dużej części elit wciąż świeci on jak wymarzone białe miasto na wzgórzu.
Polski praktyczny libertarianizm elit sprowadza się w zasadzie do przyjęcia tezy, że niemal wszystko co złe pochodzi od państwa, które najpierw zabiera ludziom wolność (zwłaszcza pieniądze), a potem wszystko marnuje, więc najlepiej, żeby się nie mieszało. Zatem: im mniej państwa, tym lepiej. Donald Tusk był w Polsce jednym z prekursorów takiego myślenia. Takiego Polacy go od 20 lat znają.

Problem w tym, że 20-letnia praktyka i kryzys obnażyły utopię libertariańskiej wiary i postawiły elity w rozkroku między rzeczywistością a przekonaniami. Dobrze już np. widać, że puszczenie na rynkowy żywioł szkolnictwa wyższego spowodowało bezlik patologii, ale trudno pozbyć się wiary, że puszczenie na podobny żywioł służby zdrowia przyniesie poprawę. Podobnie, jak dobrze widać fatalne społeczne skutki rezygnacji z funkcji wychowawczej szkoły, ale trudno jest rozstać się z wiarą, że od wychowywania jest rodzina – nie państwo. Widać, że oszczędzanie na drogach, sądach, nauce, służbie zdrowia stworzyło najsilniejsze bariery rozwojowe, ale trudno przyjąć, że państwo powinno wydawać więcej podatkowych pieniędzy.
Donald Tusk, od kiedy przejął władzę, musi kierować się realiami przeczącymi (dawnej?) wierze. Musi brać pod uwagę nie tylko własne ideologiczne korzenie, ale też oczekiwania, przekonania i nastroje większości społeczeństwa oraz realne skutki decyzji, które podejmuje. W przeciwnym razie musiałby się rozstać nie tylko z marzeniem o prezydenturze, ale na dłuższą metę także z podtrzymaniem poparcia dla Platformy. Los KLD musiał go nauczyć, że władza zideologizowana ma bardzo krótki żywot.

Premier dzielnie sobie z tym radzi, odważnie zaskakując swoich przyjaciół oraz zwolenników. Jego państwo wciąż nie jest od wychowywania, ale jednak buduje Orliki. Dla konserwatysty i socjalisty jest to oczywiste. Ale serce liberała i zwłaszcza libertarianina krwawi. Po co? Jak chcą grać – niech sobie sami zbudują. Chce też obowiązkowo posłać pięciolatki do szkoły. Jakim prawem? Przecież pięciolatek jest własnością rodziców. Wycofuje się z płatnych studiów i współpłacenia w szpitalach, chce towarzystwom emerytalnym odebrać część zysków, utrzymuje podatek Belki, broni pomocy publicznej dla stoczni, rezygnuje z prywatyzacji mediów. Z punktu widzenia współczesnych systemów kapitalistycznych to jest oczywiste. Ale wpływowa część elektoratu premiera może tego nie rozumieć, a on nie tłumaczy. Nie prowadzi nas drogą swojej ewolucji, jak to robią Brown, Obama, Sarkozy czy Merkel. Tłumaczenie zostawia ministrowi Boniemu.

Michał Boni opisuje nam świat XXI w. Wyjaśnia, czym jest kapitał społeczny, pokazuje, że w pojedynkę się dziś nie wygrywa, że rynek wszystkiego nie załatwi, że kluczem są kompetencje społeczne i więzi. Ale Boni to Boni. A liderem jest Tusk. Jest sprawnym politykiem i funkcjonariuszem państwa, ale w rolę przywódcy nie wkracza. W odróżnieniu od swoich zachodnich kolegów nie mówi, dokąd zmierzamy.Premier – podobnie jak prezydent, inni politycy i media – udaje, że nic się nie stało, a świat jest taki jak 10 i 20 lat temu. Nawet robi wrażenie, że sam myśli tak jak 10 czy 20 lat temu. O sprawach poważnych milczy niezwykle uparcie. Od kiedy został premierem, o zmianie klimatu mówił na przykład 42 razy. A Merkel – 217 razy, Zapatero – 178, Brown – 158. Unikanie poważnej rozmowy tworzy polityczny dysonans, sprzyja wrażeniu chaosu i przekonaniu o miałkości polityki.
Gdyby dwa lata kierowania rządem premier wykorzystał na wyjaśnianie ewolucji świata i własnych poglądów, gdyby z nami rozmawiał o tym, czym we współczesnym świecie jest państwo, za co odpowiada, przed czym musi chronić społeczeństwo i w czym powinno je wspierać, polska świadomość byłaby dziś inna.

Dziś Donald Tusk ma kłopot. Bo w wojnie, którą wypowiedział, musi walczyć na dwóch trudnych frontach. Musi stawić czoła facetom z walizkami pełnymi niebezpiecznych dla państwa pieniędzy i sporej części elit, podejrzewającej dziś Tuska o populistyczne piarowskie manewry. Ale Tusk nie musi przegrać tej wojny. Ona może się nawet stać jego drugą szansą. Bo racja bez wątpienia jest po jego stronie. Musi tylko zaoferować przywództwo, czyli zacząć poważnie rozmawiać i przekonywać. Jeśli – oczywiście – sam jest przekonany.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną