Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nie będziemy tutaj wiecznie

Rozmowa z dowódcą polskiego kontyngentu w Afganistanie

Generał Janusz Bronowicz Generał Janusz Bronowicz Kuba Dąbrowski / Polityka.pl
W październiku przyszłego roku polscy żołnierze chcą przekazać w zarządzanie Afgańczykom dwa dystrykty: Giro i Adżiristan.
Kuba Dąbrowski/Polityka.pl

Juliusz Ćwieluch: W sobotę zginął kolejny polski żołnierz w Afganistanie. W poniedziałek patrol wjechał na domowej konstrukcji minę. Gdyby nie to, że jechali rosomakiem, mielibyśmy kolejny pogrzeb. Skończyło się na złamanej ręce i nodze. Polacy coraz częściej pytają, jak długo jeszcze potrwa to wszystko?

Generał Janusz Bronowicz, głównodowodzący polskiego kontyngentu w Afganistanie: O udziale polskich żołnierzy w operacji ISAF w Afganistanie zadecydowali politycy i to oni wskażą odpowiedni moment do zakończenia operacji. Ja jako żołnierz mam postawione zadania i je realizuję.

Ale nie planujemy tutaj zostać na zawsze?

Do tej pory nie podawano żadnych dat. Teraz chciałbym to zrobić. Do 31 października 2010, chcemy przekazać Afgańczykom pełną odpowiedzialność za dystrykty Adżiristan i Giro. Generał Curtis Scaparotti, któremu podlegamy w Afganistanie, został już o tym poinformowany, tak samo jak miejscowe władze. Jeśli ten proces się uda, to będzie to sygnał, że powoli zaczynamy się wycofywać i przekazywać odpowiedzialność za całą prowincję Ghazni.

Z tym przejmowaniem odpowiedzialności bywa jednak różnie.

Bywa. Są takie sytuacje, że tutejsza policja, albo wojsko po prostu nie chcą realizować swoich obowiązków. Jakiś czas temu mieliśmy pomóc Afgańczykom przetransportować zboże do Adżiristanu. Dwadzieścia sześć ciężarówek zboża. Bardzo tam oczekiwanych. W pewnym momencie Afgańczycy powiedzieli, że oni dalej nie jadą, bo się boją. A przecież to dla nich była ta żywność. Im powinno na tym zależeć. Czasem mam wrażenie, że to nam bardziej zależy na Afganistanie.

A na czym nam zależy?

Kiedy tu jechałem wiedziałem, że mam trzy priorytety: security, governance i development, czyli zapewnić bezpieczeństwo, rozwój i wspierać lokalną władzę.

Skupmy się na wspieraniu lokalnej władzy.

Utworzono jeden etat asystenta do spraw politycznych. Na poprzednich zmianach takiego stanowiska nie było. Niemniej jednak jest ono nie obsadzone. Na razie realizujemy to własnymi siłami. Spotykam się z gubernatorem, z subgubernatorami. Ale nie ukrywam, że wolałbym, żeby robili to cywile.

A security? Każdego dnia oglądam jak żołnierze wyjeżdżają na patrole chronić Afgańczyków, ale jednocześnie sami nie mogą spać spokojnie. Baza Warrior znów zaczęła być ostrzeliwana.

Prowadzimy w tym rejonie operację na szeroką skalę. Nie ma się co dziwić, że wrogowi się to nie podoba i próbuje nam przeszkadzać. W tej chwili prowadzona jest operacja zajęcia góry Chester. Po umocnieniu się będziemy tam mogli kontrolować przejście do dystryktu Gelan od strony dystryktu Nava. Polscy żołnierze jeszcze tam nie byli, jesteśmy pierwszymi, którzy tam się pojawili.

Góra Chester? Nie znalazłem takiej na mapie.

Na mapach wojskowych oznaczona jest numerem. Ale nazywamy ją Chester od pseudonimu jednego z żołnierzy, który brał udział w tej operacji. To taki człowiek, że zawsze chce być pierwszy. Na tej górze też, więc jest Chester.

Panie generale, jak dowiedział się pan o śmierci starszego szeregowego Michała Kołka?

Pierwsza informacja mówiła o śmierci żołnierza sił koalicyjnych. Ale od razu podejrzewałem, że to może być jeden z naszych ludzi. Poszedłem do pułkownika Brzuszki, którego ludzie byli wtedy na patrolu. Spotkaliśmy się w pół drogi. W jego ręku zobaczyłem kartkę z danymi personalnymi żołnierza. Już wiedziałem, że wydarzyło się najgorsze, że nie przywiozę do kraju wszystkich swoich żołnierzy, choć jadąc tutaj byłem wewnętrznie przekonany, że akurat mnie i podległym mi dowódcom zgrupowania bojowego "Alfa" i "Bravo" to się uda.

Czy te nadzieje, że akurat pana misja będzie tą szczęśliwą, wiązał pan z zimą?

Oczywiście, że nie. To zakorzenione w kraju przekonanie, że zimą tutaj nic się nie dzieje, nie odpowiada rzeczywistości. Oczywiście tych zdarzeń jest mniej, bo chociażby ciężej jest zakopać IED (Improvised Explosive Device - improwizowany ładunek wybuchowy), kiedy ziemia jest zamarznięta. Zimą ciężko też przewozić materiały wybuchowe, broń, bo drogi są zawalone śniegiem. Zima nam sprzyja, bo jak to mówią myśliwi, możemy tropić wroga po białej stopie, czyli śladach na śniegu. Ale to nie jest tak, że wróg nic nie robi, a my mu na to pozwalamy.

A czy gdybyśmy mieli porządne samoloty bezzałogowe, to tej śmierci można by uniknąć?

Nie. Bezzałogowiec pokazuje taliba tak samo jak normalnego mieszkańca. Przecież oni nie afiszują się z bronią, nie noszą mundurów. Bezzałgowce są dobre, kiedy już prowadzimy akcję. Żeby wiedzieć, co się dzieje. Mieć przewagę. Skąd podejdą, dokąd uciekają. Bezzałogowe potrzebne są nam do nadzoru autostrady Kabul-Kandahar, za której kontrolę jesteśmy odpowiedzialni. Mając ten sprzęt możemy cały czas monitorować teren i szanse na podłożenie IED spadają do zera.

Talibowie czują się coraz silniejsi. Próbują atakować nawet w pobliżu baz.

W niedzielę wspólnie z afgańskim wojskiem i policją pojmaliśmy czterech talibów, z czego dwaj to ludzie z wyżej niż średniego szczebla. Przetrzymywali człowieka, który miał dostęp do jednej z naszych baz. Pracował w niej. Domyślamy się, że chcieli wycisnąć z niego wszystkie możliwe informacje na temat naszego bezpieczeństwa.

Jak się z nimi walczy?

My ich w zasadzie nie widujemy. Pojawiają się, oddają strzał i znikają. Chowają się w wioskach, pomiędzy kobietami, dziećmi. Nigdy właściwie nie można powiedzieć, ilu ich atakowało. Podobnie było podczas sobotniego, tragicznego ataku na patrol. Ktoś wybiegł zza rogu. Odpalił granat z RPG i zniknął. Szeregowemu Michałowi Kołkowi zabrakło troszkę szczęścia i by żył. Pocisk, który go trafił, został nawet zauważony przez innego żołnierza. Zdążył krzyknąć: „uwaga RPG!” i schować się do rosomaka. Michał nie zdążył.

A co teraz stanie się z wioską Shamshey, z której wystrzelono pociski?

Za czasów naszych poprzedników, czyli Rosjan, los tej wsi byłby prawdopodobnie przesądzony. Dokonaliby ataku prewencyjnego. My takich metod nie stosujemy. Zapewniam, że los tych, którzy strzelali, nie będzie lekki. Mamy tu na miejscu wysokiej klasy specjalistów, którzy do tej pory mnie nie zawiedli. Gdyby nie zła pogoda, to już mógłbym mówić, że ci, którzy podnieśli rękę na polskiego żołnierza więcej tego nie zrobią. Bardzo mi zależy, żeby miejscowym dać sygnał, że nie można do nas bezkarnie strzelać. Ale ukaranie napastników to tylko jeden element naszego działania. Musimy pojechać do tej wioski. Spotkać się ze starszyzną, odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego tak się stało.

Czyli musi pan mieć dwa oblicza, karzące i miłe.

Lokalna prasa porównywała nas wcześniej do żołnierzy radzieckich z lat 80. Bardzo nam zależy, żeby tak nie było. Nie przyjechaliśmy tutaj czyścić tego kraju z talibów, tylko stabilizować. Pomagać lokalnym władzom i siłom bezpieczeństwa przejmować kontrolę nad prowincją. Jeśli mamy pomoc humanitarną, to dajemy ją afgańskiej policji, czy wojsku, żeby oni ją rozdawali. W ten sposób budują sobie autorytet. Społeczeństwo nabiera do nich zaufania. My staramy się trzymać z boku.

Ale pokazujemy, że jesteśmy z nimi, że ich wspieramy. Miejscowi widzą to i myślą, że jednak za nimi jest siła. To ich trzeba się trzymać, im trzeba zaufać. Musimy zdobyć zaufanie lokalnej ludności.

Opowiem taką historię o tamie w okolicy Kwadra Omari. Amerykanie próbowali tam wchodzić, ale za każdym razem dostawali ostrzał. Prowincję przejęliśmy rok temu, ale też tam nie wchodziliśmy, bo było niebezpiecznie. Wcześniej talibowie zniszczyli tamę, która chroniła pola przed zalewaniem. A w czasie lata dawała wodę do nawadniania pól około 20 tysięcy rodzin, które miałyby wreszcie możliwość znowu normalnie żyć. Zaczęliśmy się przygotowywać do przejęcia tego regionu i próby odbudowania tamy. Wysłałem swoich ludzi na lot rozpoznawczy, a tutaj okazuje się, że tama jest odbudowana. Pojechaliśmy na miejsce i okazało się, że miejscowi sami zniechęcili talibów do przeszkadzania w odbudowywaniu tamy. Powiedzieli im, żeby nie utrudniali im normalnie żyć. Zadbali o odbudowę tamy. I to mnie napawa optymizmem, że kiedy już wyjdziemy z tego kraju, to oni będą umieli sobie sami poradzić.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną