Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Sny, mity, realia

Sny, mity, realia. Scena polityczna w 2010 roku

Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta
W 2010 r. najbardziej istotna dla partii politycznych będzie odpowiedź na pytanie: czy w wyborach prezydenckich jest miejsce dla trzeciego?

Poza zwycięstwem Lecha Wałęsy, które było dość oczywiste w 1990 r. (i zaplątaniem się w politykę Stana Tymińskiego, co należy uznać za wypadek młodziutkiej demokracji), nie mamy żadnego przykładu, aby ktoś spoza partyjnych kandydatów przedarł się do ostatecznej rozgrywki o urząd prezydenta. Nawet niezły, ok. 18-proc., wynik Andrzeja Olechowskiego w 2000 r. pojawił się w sytuacji niezagrożonej pozycji Aleksandra Kwaśniewskiego, wypracowanej przez całą pięcioletnią kadencję, i wyjątkowo słabego kontrkandydata, jakim był Marian Krzaklewski z trudem wysunięty przez skłóconą AWS.

Stabilizacja układu partyjnego jest faktem i nie ma żadnych przesłanek, by wieszczyć, że wrócimy do czasu, kiedy z wyborów na wybory obywatel szukał swojej partii czy swojego kandydata na prezydenta. Nawet jeżeli wyborca jest niezadowolony, jeśli partia nie spełnia wszystkich jego oczekiwań, rodzi się przyzwyczajenie do głosowania na swoje ugrupowanie. Układ: dwie duże partie i dwie mniejsze ma więc wszelkie szanse przetrwać.

Ale wybory prezydenckie są dla wszystkich partii wyzwaniem. Wydawać by się mogło, że najwcześniej uporał się z nim SLD. Ma już swojego kandydata, Jerzego Szmajdzińskiego; dotychczasowy lider Grzegorz Napieralski obronił swoją pozycję, nie ma żadnego liczącego się ruchu po lewej stronie. Zadaniem Szmajdzińskiego ma być konsolidacja tych środowisk, które jeszcze boczą się na SLD. Takich środowisk jest jednak dziś niewiele. Najbardziej widoczne środowisko intelektualne skupione wokół „Krytyki Politycznej” nie może się zdecydować na przejście od krytyki do polityki. Im dłużej trwają w stanie takiego zawieszenia, tym bardziej ugruntowują pozycję Sojuszu i jeżeli już się na politycznym rynku pojawią, to zapewne bardziej jako dogmatycznie lewicowa dekoracja niż realna siła.

Pytanie, czy Jerzy Szmajdziński poprzez prezydencki start dojdzie do funkcji przewodniczącego partii, czy też słaby wynik ostatecznie pogrzebie jego ambicje i ambicje tych, którzy widzą w nim lidera i szansę na wyjście z trwałej opozycji? Łatwiej można sobie przecież wyobrazić koalicję PO-PSL-SLD ze Szmajdzińskim niż z Napieralskim, który wydaje się bliższy koalicji z PiS (testowanej już w TVP).

Trzęsienie ziemi Sojuszu jednak nie czeka. Można nawet powiedzieć, że Szmajdziński jest obrońcą starego porządku, chociaż nie jest prawdą, że SLD to wyłącznie partia pezetpeerowskiego aparatu i takiego wyborcy. Jak każde ugrupowanie mające swoją reprezentację parlamentarną, która w następnych wyborach nie zniknie, ma moc przyciągania, czyli miejsca na listach wyborczych, udziały we władzach samorządowych, struktury, w których pojawiło się grono młodych ludzi. Patrzenie na SLD jako formację postkomunistyczną to czysty anachronizm. Problemem jest natomiast jakość przywództwa (w gruncie rzeczy cechy lidera ma przede wszystkim powracający do gry Leszek Miller), ale z przywództwem w najbliższych latach kłopot będą mieli wszyscy. Wyjąwszy może PSL, gdzie Waldemara Pawlaka zmieść mogłaby tylko wyjątkowo dotkliwa klęska wyborcza.

Najciekawsza sytuacja będzie w Platformie. Nie tylko dlatego, że to partia rządząca, ciągle zdolna do powtórzenia wyniku wyborów do Parlamentu Europejskiego, a nawet na poprawienie go, gdyby w gospodarce działo się nieźle i nie pojawiła się żadna nowa afera czy pseudoafera. Na tych ostatnich partie tracą bardziej niż na realnych wynikach rządzenia. Sondaży, w których PO raz traci, raz zyskuje, nie można dziś uważać za ostateczne i miarodajne. Obecny niewielki spadek w części sondaży to niewątpliwie odłożony nieco w czasie efekt afery hazardowej, o której pamięć zapewne przeminie, w miarę jak kompromitować się będzie kolejna komisja śledcza.

Tusk ma zresztą wiele atutów, by tę komisję dla siebie wygrać i uczynić z niej teatr jednego aktora. Starcie z Mariuszem Kamińskim nie powinno być dla niego groźne. Wiarygodność Kamińskiego jako szefa jakoby bezpartyjnej służby już dawno legła w gruzach, agent Tomek tylko przydał mu śmieszności. Marsowe, zatroskane o Polskę oblicze byłego szefa CBA może robić wrażenie na przekonanych zwolennikach budowy IV RP i na nikim więcej.

Ewentualna wygrana Tuska w wyborach prezydenckich postawi jednak kwestię sukcesji w partii i rządzie. Jedne wybory i dwa poważne wyzwania, na dodatek ani jednego w pełni oczywistego rozwiązania. Pozycja Tuska jest dziś tak silna, dominacja nad pozostałymi liderami tak wielka, że trudno sobie wyobrazić PO bez niego.

Nawet w PiS można mówić o wewnętrznej partii Ziobry, w PO nie ma rozmów o Platformie Schetyny, Gowina, Palikota czy Komorowskiego. Schetyna jest sprawnym organizatorem, idealnym sekretarzem generalnym, który zapewne śni o premierostwie, bo ambicje są naturalnym motorem politycznych działań, ale liderem nie będzie. Może być członkiem kolektywnego kierownictwa, podobnie zresztą jak pozostali.

Wydaje się wręcz, że PO jest skazana na kierownictwo kolektywne, które nawet w czasie dominacji partii wodzowskich może być efektywne pod warunkiem, że jego członkowie powodzenie partii przedłożą ponad własne aspiracje. W gronie pretendentów do zastąpienia Tuska jest wiele ambitnych postaci połączonych jedną cechą wspólną – nie mają wyraźnego większościowego zaplecza w partii. Są więc w gruncie rzeczy samotni.

Nie ma wyraźnej grupy konserwatystów Gowina czy liberałów Palikota; liberalne zaplecze złożone z dawnych kolegów ma głównie premier. Nie mają swojej frakcji Komorowski ani Hanna Gronkiewicz-Waltz. Być może z racji funkcji sekretarza generalnego najwięcej szabel miałby Schetyna, ale nie ma wizerunku lidera i jako polityk doświadczony powinien tę prawdę przyjąć do wiadomości.

Komentarz Jerzego Baczyńskiego: Co przyniesie nowy rok?

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka: Subiektywny przegląd kandydatów do prezydentury

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka: Jacy jesteśmy u progu 2010 roku

Najwięcej atutów, nawet by zastąpić Tuska w wyborach prezydenckich, ma Bronisław Komorowski. Jego aktywność jako marszałka Sejmu, liczba spotkań jest imponująca. Można nawet uznać, że Komorowski bardziej buduje swoją pozycję na zewnątrz partii niż w jej wnętrzu. Asekuracja na wypadek, gdyby Tusk jednak podjął ryzykowną decyzję i nie kandydował w wyborach prezydenckich?

Czy zresztą wybory prezydenckie dla PO są aż tak ważne? Jest tylko jeden scenariusz niedobry – (nieprawdopodobna) reelekcja Lecha Kaczyńskiego. Z innymi ewentualnymi konkurentami współpraca premiera Tuska mogłaby się układać zupełnie dobrze, a przynajmniej poprawnie.

Być może więc premier Tusk też powinien dziś śnić o takim scenariuszu, że wybory prezydenckie wygrywa Andrzej Olechowski, a PO wybory parlamentarne. Olechowski–Tusk, mimo przeszłych nieporozumień, mogliby stworzyć tandem prawie idealny. Olechowski ma wszelkie prezydenckie kwalifikacje, nie ma natomiast ambicji bieżącego zarządzania ani mieszania się w wewnątrzpartyjne gry. Jest z przekonań liberałem i zapewne wspierałby racjonalną politykę gospodarczą rządu. Mógłby inicjować ważne debaty, pełnić funkcje reprezentacyjne, poprzez swoje znakomite kontakty silnie wspierać politykę zagraniczną.

Tusk miałby premierostwo i partię uwolnioną od kłopotu szukania lidera, którą mógłby spokojnie poprowadzić do wyborów, bez obaw, że z prezydenckiego pałacu popłyną polityczne intrygi.

Podobny scenariusz można byłoby układać z Włodzimierzem Cimoszewiczem, z którym obecnemu premierowi współpracuje się nad podziw dobrze. Z Jerzym Szmajdzińskim można byłoby się spodziewać kohabitacji bez burz i bez wielkich napięć. Szmajdziński jest jednak bardzo partyjny i zawsze miał ambicje zostania partyjnym liderem, a więc postulaty swojego zaplecza politycznego musiałby uwzględniać, podobnie jak czynił to w przeszłości Aleksander Kwaśniewski. Olechowski ma zaletę bezpartyjności. O czym premier Tusk mógłby bardziej marzyć?

Jednak taki scenariusz może się zdarzyć wyłącznie zbiegiem trudnych do spełnienia przypadków.

Dziś największe emocje budzi premierostwo w razie prezydenckiej wygranej Tuska. Sama informacja, że Jan Krzysztof Bielecki przestaje pełnić funkcję prezesa banku, wywołała spekulacje i konsternację w szeregach PO, mimo że jego odejście z Pekao SA od dawna nie było tajemnicą. Potencjalni premierzy: Schetyna, Komorowski, a nawet ci, którzy szans nie mają, ale wydaje się im, że buławy już wystają im z plecaków (jak choćby Janusz Palikot), poczuli się mocno zaniepokojeni. Rzeczywiście Jan Krzysztof Bielecki jest idealnym kandydatem na premiera, tak ze względu na wyjątkowe zaufanie między nim i Tuskiem, jak i własne doświadczenie. Nie można jednak być premierem bez partyjnego zaplecza, nie czując dobrze partyjnych gier, nie mając swoich zaufanych w Sejmie.

To nie byłaby prosta powtórka z historii, kiedy Bielecki miał za sobą trzech posłów i poparcie prezydenta. We współczesnej, normalnej polityce trzeba mieć na zapleczu partię, a Bielecki jej nie ma. Nie bardzo też wiadomo, jak sprawdziłby się jako polityk w zupełnie nowym partyjnym i medialno-tabloidalnym otoczeniu. To będzie zresztą także ważna weryfikacja dla Andrzeja Olechowskiego. Olechowski i Bielecki przychodzą z innej bajki, posługującej się innymi środkami wyrazu, innym językiem, z innym doświadczeniem. Przychodzą do polityki prostych haseł, wszechwładnego marketingu i zalewającego pustosłowia.

Platforma po ewentualnej wygranej Tuska nie rozpadnie się, może jednak sporo stracić. W gorszej sytuacji jest PiS. Symbolem fermentu w partii stał się Zbigniew Ziobro, ale przez wewnętrzną opozycję wobec Kaczyńskiego jako przyszły lider nie jest traktowany poważnie. Lepszą pozycję zdaje się mieć nawet Jacek Kurski, który zresztą wygrał z prezesem na Pomorzu bitwę o ustanowienie swego następcy. Ten ferment, odczuwalny także w terenie, co przed wyborami samorządowymi może mieć większe znaczenie, niż obecnie mogłoby się wydawać, nie ma dziś jednego, wyrazistego lidera. Tworzą go jednak zarówno bywalcy Radia Maryja, jak i ci, którzy stanowili kiedyś zaplecze Lecha Kaczyńskiego w stołecznym Ratuszu, a także pojedynczy posłowie, radni sejmików czy rad gmin, świadomi bezsilności i braku pomysłu na przełamanie ciągle wyjątkowo wysokich notowań PO.

Wprawdzie stara prawda mówi, że wyborów się nie wygrywa, wybory się przegrywa, ale dystans między PO a PiS jest tak duży, że tylko w snach Jarosława Kaczyńskiego wydaje się on do odrobienia. To nadal jest przepaść. Nieprawda, że PiS jest opozycją słabą, to jest opozycja mocna, twarda, ale czas i wyraźne wypalanie się lidera jej nie sprzyjają. IV RP jest trupem – jak mówi Ludwik Dorn – a nowego politycznego pomysłu nie ma.

Wizerunki uczestników polskiej polityki znamy aż nazbyt dobrze. Ich wady i zalety też. Wyborcy również je znają. W 2010 r. wchodzimy z nieznaną wcześniej na taką skalę stabilizacją polityczną, co jest o tyle zaskakujące, że politycznych burz przecież nie brakuje. Najwyraźniej jednak robią one coraz mniejsze wrażenie. I tak naprawdę ważne będzie dopiero to, co stanie się w maju, kiedy to lista kandydatów zostanie mniej więcej zamknięta, a sondaże wyznaczą miejsce na starcie i taktykę kampanii. Do maja będzie testowana broń i ustawianie oddziałów.

Komentarz Jerzego Baczyńskiego: Co przyniesie nowy rok?

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka: Subiektywny przegląd kandydatów do prezydentury

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka: Jacy jesteśmy u progu 2010 roku

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną