Posłowie PO przegrali ten bój już z chwilą odwołania przedstawicieli PiS ze składu komisji. Bo nie zdawali i chyba wciąż nie zdają sobie sprawy, że w tego typu przedsięwzięciach nie wygrywa ten, kto dociera do prawdy, ale ten, kto przekona opinię publiczną, że racja jest po jego stronie.
Tak właśnie było z wyrzuceniem Kempy i Wassermanna. Wrażenia, że to zemsta na PiS za aferę hazardową, nie były w stanie zatrzeć żadne tłumaczenia i analizy prawników. Mleko się rozlało, plamiąc wizerunek Platformy.
Co mogła w tej sytuacji zrobić PO? Z każdym dniem coraz mniej, szczególnie po kolejnej ekspertyzie sejmowych analityków, którzy stwierdzili, że świadek po przesłuchaniu nie może być już śledczym (na marginesie – posłowie przywracając Kempę i Wassermanna zupełnie zignorowali tę ekspertyzę).
Dlatego decyzję Sejmu Platforma powinna przyjąć z ulgą. Spróbujmy wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby PO udało się zrealizować scenariusz awaryjny, tzn. gdyby do komisji wróciła Beata Kempa, a Zbigniew Wassermann nie. Można domniemywać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że z udziału w jej pracach najpierw zrezygnowałaby znana z porywczego charakteru posłanka, a następnie taką decyzję podjąłby cały klub PiS.
W ten sposób komisja mająca wyjaśnić aferę hazardową straciłaby de facto rację bytu. PiS mogłoby bowiem bez żadnych zahamowań deprecjonować każdą jej decyzję, podkreślając stronniczość komisji zdominowanej przez posłów PO. W takiej sytuacji wiarygodność przyjętych przez nią ustaleń byłaby co najmniej dyskusyjna.
Teraz podobnego argumentu będzie mogła używać Platforma (zresztą jej posłowie już o tym wspominają) kwestionując bezstronność Kempy i Wassermanna (jako tych, którzy rzekomo brali udział w pracach nad ustawą hazardową za rządów PiS). Jeśli tylko któreś z nich popełni błąd lub dopuści się uchybienia, pewnie zaraz usłyszymy triumfalny okrzyk: „A nie mówiliśmy? Trzeba było ich odwołać”.
Tak czy owak – gra wokół afery hazardowej rozpoczyna się od nowa.