Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Polityk, celebryta, banita

DEBATA: Politycy w czasach tabloidów

Prezydent Lech Kaczyński z Dodą. Bal Dziennikarzy, 16.01.2010 r. Prezydent Lech Kaczyński z Dodą. Bal Dziennikarzy, 16.01.2010 r. Witold Rozbicki / Reporter
Podczas gdy politycy stają się celebrytami, coraz mniej liczy się program, coraz bardziej pozycja w plotkarskich mediach.
Janusz Palikot podczas IX Reality Shopka Szoł w krakowskim Teatrze Groteska. Luty 2009 r.ZZ/BEW Janusz Palikot podczas IX Reality Shopka Szoł w krakowskim Teatrze Groteska. Luty 2009 r.

Tegoroczna telewizyjna jesień przypadnie politykom. Lech Kaczyński wystąpi w „Tańcu z gwiazdami” (TVN). Donald Tusk w „Tańcu na lodzie” (TVP2). Urzędnicy obu kancelarii zapewniają, że udział ich szefów w popularnych programach nie ma związku z rozpoczynającą się kampanią prezydencką. Kancelaria Prezydenta przesłała nam oświadczenie w tej sprawie: „W dzieciństwie Lech Kaczyński trenował taniec sportowy. Był finalistą turniejów na Żoliborzu i Uniwersytecie Gdańskim. Rok temu podczas urlopu na Helu wraz z bratem, Pierwszą Damą i grupą współpracowników wrócił do zarzuconych w latach 80. treningów”.

Z kolei biuro prasowe premiera w odpowiedzi na nasze pytanie przypomniało, że „Donald Tusk od wczesnej młodości uprawiał liczne sporty, w tym dyscypliny łyżwiarskie. Był w kadrze panczenistów powiatu wejherowskiego, grał w hokejowej drużynie Spółdzielni Pracy Świetlik, wraz z żoną współorganizował środowiskowe zawody jazdy figurowej parami”.

Prezydent i premier nie są pierwszymi znanymi politykami, którzy zdecydowali się na występ w programie tanecznym. Posłanka Samoobrony Sandra Lewandowska i poseł LPR Krzysztof Bosak nie przyciągnęli jednak aż tak wiele uwagi jak córki byłego prezydenta i urzędującego premiera – Ola Kwaśniewska i Kasia Tusk. Wielkiego zainteresowania nie wzbudziła też zapowiedź udziału Nelly Rokity i Joanny Senyszyn w wiosennym „Tańcu z gwiazdami” (TVN). Mimo to medioznawcy sądzą, że udział premiera i prezydenta przyniesie programom ogromną oglądalność. Politolodzy zwracają uwagę, że udział prezydenta i premiera w bardzo popularnych programach tanecznych „umocni polaryzację sceny politycznej”. Nie wierzycie Państwo, że to prawda? I słusznie. Chwilowo to tylko czarny sen autora. Kłopot w tym, że nie jest to sen daleki od prawdy. Jeśli sprawy będą dalej szły w tym kierunku, to za pięć lat... Kto wie?

Patriotyczna popularność

To dla naszych dzieci, dla Polek i Polaków politycy każdego dnia wszelkimi sposobami walczą o popularność, sympatię, uznanie, wiarygodność… Dla dobra nas ubierają się, jak każą styliści, malują się, jak chcą wizażyści, mówią, jak radzą piarowcy, pokazują się tam, gdzie zalecają stratedzy, uchwalają prawa. Dla nas się odchudzają, zmieniają kolor oczu, dają się zamykać w oblężonych przez paparazzich klatkach. I nie z próżności dzielą się z nami swoimi prywatnymi troskami. A już z całą pewnością nie po to pozują fotografom z żonami, dziećmi, kotami i opowiadają o gotowaniu albo wychowywaniu pociech, by zrobić rodzinom przyjemność, zrzucić z siebie ciężar doświadczenia lub dać upust dumie z sukcesów, wiedzy i umiejętności. Robią to, by mocniej zakorzeniając się w świecie naszych emocji, zyskać większy wpływ na świat rzeczywisty i dać nam wszystkim szczęście.

Myślicie Państwo, że Donald Tusk dla przyjemności poświęcił kiedyś dzień na redagowanie „Faktu”? A co to za przyjemność? Mógł przez ten czas grać w piłkę. Myślicie, że premier i jego żona nie mają lepszych pomysłów na spędzanie czasu, niż fotografowanie się w swojej własnej kuchni? Myślicie, że Maria i Lech Kaczyńscy dla własnej satysfakcji godzinami pozowali fotografom plotkarskich tygodników? Uwierzcie mi: to nic przyjemnego. „Jeszcze tu proszę spojrzeć, i tu, i na siebie, bardziej w górę, trochę w moją stronę, a teraz z uśmiechem, odrobinę poważniej, ale nie tak smutno. I trochę wyżej ręka albo niżej. Teraz doskonale, tylko kołnierzyk trzeba trochę poprawić. I jeszcze makijaż. Troszeczkę musimy panu przypudrować czoło, a pani lewe ucho... Powtórzmy tę scenę na kanapie. Już było prawie idealnie. Tylko może pani odrobinę podciągnie spódniczkę, a pan może by zechciał troszkę niżej rozpiąć sobie koszulę. Będzie bardziej sexy...”.

Nic w tym przyjemnego. Naprawdę. Ale niestety trzeba. Takie czasy, taka polityka. Media się stabloidyzowały. Polityka się stabloidyzowała. Bez tego się do ludzi nie dotrze. A jeśli polityk chce zrobić coś dla kraju, to jakoś musi się do społeczeństwa przebić.

Autorytet tańczy na rurze

Wszyscy już wiedzą, że inaczej się nie da. Wszyscy w to uwierzyli. I to właśnie jest problem. Żyjemy w przekonaniu, że byt – czyli istnienie tabloidów – ukształtował w nas taką świadomość. Ale zanim prezydent, premier, marszałkowie, ministrowie, posłowie, a może też burmistrzowie i radni dla zdobycia lub zachowania władzy będą musieli z całymi rodzinami tańczyć przed redaktorami „Faktu” i „Super Expressu” na linie, rurze lub stole, warto może postawić pytanie, czy rzeczywiście to tabloidalny byt ukształtował naszą tabloidalną świadomość, czy też może to raczej tabloidalna świadomość kształtuje nasz tabloidalny byt?

Inaczej mówiąc: czy rzeczywiście musimy wciąż dalej iść w tę upiorną stronę, czy też zbliżamy się może do punktu, w którym krzywa kultury politycznej powinna – jak przystało porządnej sinusoidzie – odwrócić kierunek i przywrócić życiu publicznemu choćby część powagi.

Oczywiście, możemy dalej iść w kierunku, w którym świat podążał przez większość XX w. Ale, prawdę mówiąc, bardzo dużo nam już tej drogi nie zostało. Co prywatnego może jeszcze okazać się publiczne? Co więcej kolejna generacja tabloidalnego świata mogłaby publicznie pokazać, ujawnić, obnażyć? Tajemnice alkowy? Detale kart zdrowia i rachunków bankowych? Myśli, sny, rojenia, fantazje odczytywane wprost z mózgu i transmitowane na popularnych stronach internetowych? Zgoda, kilka kroków jest jeszcze przed nami. Ale na ile to wystarczy, jeśli będziemy szli w tempie ostatniej dekady? Na kolejną dekadę?

A co potem, gdy już się zbiorowa wyobraźnia nasyci prezydenckim seksem, erotycznymi fantazjami ministrów, fikołkami posłów? Intymność i godność tym się jednak różnią od kosmosu, że mają swoje limity. Więc kiedy szparko gnamy w stronę coraz większej jawności życia coraz większej grupy znanych szerokiej publiczności osób, gdy pękają kolejne zapory i znikają granice, warto może przez chwilkę się zastanowić, dokąd my tak właściwie pędzimy.

Wszystkie trzy strony tego kulturowego procesu, czyli opisywani, opisujący i odbiorcy opisów (tekstów, zdjęć, filmów) coraz głębiej wnikających w prywatność – milcząco przyjęły, że jest to jakaś dziejowa konieczność, podobnie jak kiedyś marksiści przyjęli, że komunizm to dziejowa konieczność, a nacjonaliści, że dziejową koniecznością jest państwo jednonarodowe. Historia jednak uczy, że każda „dziejowa konieczność” jest tylko złudzeniem albo prawdą chwili i razem z nią znika.

Kult jawności nie spadł na nas z nieba. Powstał jako narzędzie społecznej samoobrony przed nieuczciwością, egoizmem, hipokryzją, podwójnymi standardami i alienowaniem się elit sprawujących różne rodzaje władzy. W tym sensie miał racjonalne przesłanki, bo – podobnie jak wczesny komunizm i nacjonalizm – odpowiadał na realnie istniejące zło świata. Wolność słowa, prasy, publikacji powstały jako narzędzie chroniące interesy większości, których realizacja wymaga dostępu do informacji. Bez nich demokracja i rynek nie byłyby możliwe, bo ludzie nie byliby w stanie podejmować racjonalnych decyzji.

Problem polega na tym, że podobnie jak komunizm, idąc zbyt daleko i ewoluując w nieodpowiednim kierunku, zwrócił się przeciw najsłabszym, których miał ochronić przed ekonomiczną opresją, tak wolność słowa, prasy, publikacji, idąc zbyt daleko i w nieodpowiednim kierunku, zwróciła się przeciw prawu do informacji i interesom większości, bo zamiast odkrywać prawdę, zaczęła służyć jej efektywnemu zakryciu.

Sami celebryci

Gołym okiem widać, że po stu latach takiej ewolucji prawa, mające umacniać wolność, demokrację i rynek – przetworzone w coraz mniej rozumną doktrynę – coraz bardziej im szkodzą i coraz gorzej służą. Problem jest poważniejszy niż tylko prawo do intymności czy prywatności członków elit nazywanych teraz celebrytami. Uruchomione przez tę ewolucję mechanizmy społeczne powodują erozję systemu i to co racjonalne bezlitośnie zmieniają w absurdalne.
Pierwszy z nich to stopniowe rozszerzanie pojęcia celebryty. Dziesięć lat temu niepokój budziło nadanie celebrytom statusu autorytetów. Teraz zdążyliśmy już przywyknąć do tego, że aktorzy, piosenkarze, styliści, konferansjerzy, sportowcy nie tylko obnażają całe swoje życie w popularnych mediach, ale też zachęcani przez media uczą innych, jak żyć, co jest dobre, jak powinien być świat urządzony i jakie są właściwe hierarchie wartości. Tym sposobem popularność zaczęła się bezpośrednio przeliczać na wpływ i autorytet. Ale obsadzanie gwiazdek jednego sezonu i jednego serialu w roli autorytetów to był dopiero początek nieszczęścia.

Zajęcie przez celebrytów pozycji autorytetów spowodowało reakcję groźniejszą od jej przyczyny. Zlanie się autorytetu i popularności sprawiło, że osoby z rozmaitych powodów cieszące się autorytetem (formalnym czy społecznym) zaczęły w popularności szukać legitymizacji i umocnienia wpływu. Gdy celebryci stali się autorytetami, autorytety zapragnęły (lub uznały, że muszą) stać się celebrytami. Politycy, intelektualiści, poważni komentatorzy, pisarze i naukowcy zaczęli jako celebryci konkurować z gwiazdami szoł-biznesu. Dla popularnych mediów był to oczywiście niebywały prezent. Nareszcie wyrwały się z rozrywkowego getta. Na ich okładkach zaczęły się pojawiać najgodniejsze głowy opowiadające o rodzinnych szczęściach i dramatach, chorobach, załamaniach, miłościach, z których wcześniej ludzie kulturalni zwierzali się tylko najbliższym, księżom i psychoterapeutom.

Wejście autorytetów w rolę celebrytów ma istotne plusy. Pomaga innym wyrwać się z depresyjnego poczucia wyjątkowego naznaczenia problemami, kłopotami, cierpieniem i daje czytelnikom czy widzom nieco szerszy przegląd możliwych strategii wobec życiowych wyzwań. Prezydent tak sobie z tym problemem poradził, wybitny filozof tak, znana publicystka w jeszcze inny sposób, to ja też dam radę. W epoce postępującej erozji wszelkich społecznych więzi nie wolno tego mechanizmu bagatelizować. Ale cena jest duża. I jej też bagatelizować nie wolno.

Autorytet czy profesjonalista stając się celebrytą, ryzykuje utratę części powagi, z jaką jest słuchany. Ale to jego ryzyko, z którym wiele poważnych osób umie sobie poradzić. Gorsze straty ponosi ich otoczenie. Po pierwsze dlatego, że o hierarchii autorytetów w coraz większym stopniu decyduje talent piarowski, a w coraz mniejszym trafność głoszonych sądów i profesjonalna biegłość.

Sensowność programu politycznego tym bardziej traci na znaczeniu, im większa część kampanii wyborczej rozgrywa się na parkietach, w redakcjach tabloidów, w kuchniach, alkowach czy salonach kandydatów. Im więcej w kampanii jest o żonach i dzieciach, tym mniej jest o doradcach. Im więcej o grze w piłkę, tenisa czy salonowca, tym mniej o kompetencji i wiedzy kandydatów. Kryteria publicznego wyboru przesuwają się z programów i kompetencji ku sympatii i taniej popularności.

Tabloidalna kultura tworzy oczywiście racjonalizacje mające wykazać wagę talentów kuchennych albo tenisowych w sprawowaniu władzy. Argument mówiący, że sposób gotowania, relacje rodzinne, hobby mówią coś o kandydatach na wysokie urzędy, jest nie do podważenia. Ale takie informacje mówią nieporównanie mniej niż weryfikacja wiedzy. A w życiu jest coś za coś. Im więcej wiemy o kuchni i alkowie polityka czy profesjonalisty, tym mniej wiemy o jego wiedzy, kompetencji, predyspozycjach organizacyjnych. W rezultacie coraz wyraźniej stawiamy raczej na tych, którzy dobrze gotują, grają, gawędzą, udają szczęście małżeńskie, niż tych, którzy są zdolni do dobrego rządzenia, stawiania trafnych diagnoz i budowania sensownych programów.

Coraz gorszy wybór

Rozszerzanie pola publicznego zainteresowania na sprawy wcześniej mające status prywatności, a nawet intymności, może tworzyć pozory większej transparentności i lepszego dostępu do informacji, ale w istocie rzeczy zmniejsza transparentność i ogranicza prawo do informacji, bo stawia dymne zasłony sensacji i zamula kanały informacyjne. Dzięki tabloidyzacji bez wątpienia wiemy coraz więcej, ale w zdecydowanej większości nie jest to ta wiedza, której wymagają rynek i demokracja. Tej wiedzy zaś ubywa, bo wypierają ją tak zwane miękkie informacje mające niewielki lub żaden udział w procesie podejmowania racjonalnych decyzji.

Odracjonalizowanie wyboru politycznego nie jest jednak jedyną poważną ceną, jaką w dłuższym okresie demokracja zapłaci za tabloidyzację. Nie mniej groźne jest to, że naszych coraz bardziej przypadkowych wyborów musimy i będziemy musieli dokonywać z coraz gorszej próby. Bo polityka to – nawet w demokracji bliskiej ideału – kariera ryzykowna, ciężka i raczej słabo płatna.

To już wystarcza, żeby większość utalentowanych osób trzymało się od niej z daleka. A tabloidyzacja tworzy dodatkową barierę. Kandydatowi do politycznych funkcji każe pogodzić się z tym, że będzie bezkarnie odzierany z prywatności, intymności, a często też (jak senator Piesiewicz) z godności.

Dlaczego wykształcony, zdolny, mądry i uczciwy człowiek, który z powodzeniem może robić karierę i majątek w biznesie lub wolnym zawodzie, miałby się na to godzić? Do pewnego momentu odpowiedzią może być ambicja, idealizm, altruizm, patriotyzm. Ale do którego? Myślę, że ten punkt już chyba osiągnęliśmy, a może przekroczyliśmy. Bo nie ma już specjalnie istotnej różnicy między politykiem jako celebrytą a wyzutym z ludzkich praw średniowiecznym banitą, którego byle kmiotek mógł bezkarnie upokarzać i zabić.

Ze starych czasów została nam jeszcze w polityce grupka rozumnych osób. Ale dziś ludzie mądrzy, zdolni i uczciwi, jakich w polityce dramatycznie potrzeba, w zdecydowanej większości trzymają się od niej jak najdalej. Idą zaś do niej przede wszystkim ci, którzy niewiele umieją, ale dla kariery gotowi są tańczyć na rurze, obnażać się, godzić na poniżanie, odarcie z intymności.

Demokracja zaś, która opiera się na negatywnej selekcji kandydatów i pozbawionych racjonalności decyzjach wyborców, nie ma większego sensu ani jasnej przyszłości. Lepiej byłoby ją już zastąpić losowaniem na najwyższe urzędy. Przynajmniej mniejsze by było ryzyko, że w ławach poselskich zobaczymy tłum złotoustych idiotów, cwaniaków, karierowiczów. Bo mielibyśmy tam statystyczną reprezentację całego społeczeństwa zamiast uzupełnionej o nieliczne rodzynki reprezentacji tej części społeczeństwa, która nic nie potrafi, więc nigdzie indziej się nie umiała załapać. Jeśli tak dalej pójdzie, zamiast demokracji jako najlepszych rządów, ku pożytkowi ogółu, będziemy mieli demokrację jako władzę najgłupszych, ku naszej wspólnej zgubie.

Polityka 4.2010 (2740) z dnia 23.01.2010; Kraj; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Polityk, celebryta, banita"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną