Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Pędząc za króliczkiem

Komisja jak "Taniec z Gwiazdami"

Restauracja Restauracja "Pędzący Królik" Tadeusz Późniak / Polityka
Pędzący królik to dobre logo hazardowej komisji śledczej. Sposób jej działania przypomina słowa przeboju: „Nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go”.

Zbigniew Chlebowski przed sejmową komisją śledczą – co przyznają nawet jego oponenci – był dobrze przygotowany. Może nawet zbyt dobrze, gdyż owo ciągłe powoływanie się na naczelne przesłanie swej publicznej działalności, czyli dbałość o finanse państwa, czy nacechowany przesadnym szacunkiem sposób zwracania się do członków komisji, stawały się momentami męczące. Media oraz inni obserwatorzy prawie jednogłośnie przyznali zwycięstwo Chlebowskiemu. Czy zatrze to w społecznej pamięci tamten wizerunek sprzed kilku miesięcy, kiedy to ocierając pot z czoła i coraz bardziej zdenerwowany próbował wyjaśniać coś, co było właściwie nie do wyjaśnienia, bo role w tym spektaklu zostały wcześniej rozdane? To pokażą sondaże.

Wiadomo za to, że PiS na razie nie odnosi znaczących sukcesów w tej komisji, nie robią porażającego wrażenia ani posłanka Kempa, rzucająca seriami nazwisk (świadek zna tę osobę czy nie? świadek przeważnie nie znał), ani poseł Wassermann.

Był makijaż, sensacji brak

Pierwszy tydzień przesłuchań dość dobrze pokazał mechanizm działania komisji śledczej, gdzie liczy się przede wszystkim wrażenie ogólne (rzec można, walory artystyczne występu), a nie meritum. Bezbłędnemu makijażowi posła Chlebowskiego, jego gestom, pewności siebie, sposobowi, w jaki pokazywał różne dokumenty, a nawet zmianie koszuli podczas przerwy poświęcono w analizach i opiniach więcej miejsca niż treści jego wystąpienia. W treści zaś sensacji nie było. Poseł o sobie i swoich kontaktach z dwoma przedstawicielami branży hazardowej mówił mniej więcej to samo, co na feralnej dla siebie konferencji prasowej. Część rozmów pamiętał, części nie pamiętał, do czego, jakkolwiekby to oceniać, miał prawo.

Jeśli nic innego kompromitującego nie ma w innych, nieznanych jeszcze podsłuchach (co prawdopodobne, bo gdyby coś było, byłoby już jawne), Zbigniew Chlebowski wyjdzie na swoje, nikt mu kłamstwa nie zarzuci. Dorzucił, oczywiście, wątki nowe, dotyczące wcześniejszych prac nad ustawą, wytknął, co było do wytknięcia SLD, ale naprawdę ostro zaatakował PiS i Mariusza Kamińskiego osobiście, w czym bardzo pomogła mu analiza dokonana w samym CBA, pokazująca, co działo się wokół tego projektu za rządów PiS.

Chlebowski był w o tyle dobrej sytuacji, że już wcześniej okazało się, iż szef CBA albo świadomie oszukał premiera i opinię publiczną, albo po prostu uczynił to nieświadomie, w wyniku nazbyt pospiesznej pracy podległych sobie funkcjonariuszy, twierdząc, że słynne „na 90 proc. załatwimy” to właśnie nielegalny lobbing w sprawie ustawy, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o koncesję na prowadzenie kasyn przez Sobiesiaka, który wygrał w sądzie administracyjnym z Ministerstwem Finansów i dostał nawet odszkodowanie. Tę prawdę łatwo było zresztą odkryć, jako że po dokładnej analizie rozmowy opisał ją dość dawno red. Marek Czarkowski z tygodnika „Przegląd”, i gdyby posłowie czytali coś więcej niż billingi, zapewne byliby lepiej przygotowani. Nie wspominając już o funkcjonariuszach CBA.

Tusk kulminacyjny

Nic więc nie jest ostatecznie rozstrzygnięte. PiS czeka teraz, że może Drzewiecki się rozsypie, gdyż ponoć ma inną niż Chlebowski konstrukcję psychiczną. I ma też trudniejszą sytuację, z niejasną rolą swojego asystenta przy zatrudnianiu Magdaleny Sobiesiak, zmianą stosunku do opłat od jednorękich „bandytów”, co już poświadczone jest na piśmie skierowanym do Ministerstwa Finansów, a nie w jakichś upublicznionych fragmentach rozmów nagrywanych przez CBA w różnym czasie i w różnych sprawach.

Ale, tak naprawdę, kluczowy jest premier Donald Tusk (to jest ów komisyjny króliczek) i nikt nie ukrywa, że najważniejsze będzie przesłuchanie premiera, które ma nastąpić przed 10 lutego. PO poszła wreszcie po rozum do głowy i pojęła, że im wcześniej ten akt spektaklu się zakończy, tym dla niej lepiej. Można śmiało przyjmować zakłady, że po przesłuchaniu premiera zainteresowanie widowiskiem, i tak ograniczone, spadnie praktycznie do zera. Zwłaszcza że Tusk zapewne powie dokładnie to, co już w tej sprawie mówił, i w konfrontacji z Kamińskim będzie słowo na słowo. Wybór wersji będzie należał do publiczności.

O tym, że premier jest tu głównym celem, upewnił kolejny publiczny występ Mariusza Kamińskiego, który też był do przesłuchania świetnie przygotowany, zwłaszcza od strony polityczno-publicystycznej. Policzono (są tacy maniacy), że określenia „afera hazardowa” użył ponad 150 razy, o facetach od jednorękich „bandytów” mówił bez przerwy, o „miliardowych” stratach budżetu państwa też (w sumie grozą wieje i tę grozę trzeba dobrze utrwalić w społecznej świadomości), a zwłaszcza o „przecieku”, którego mogły dokonać dwie osoby – premier albo sekretarz kolegium ds. służb specjalnych Jacek Cichocki.

Wedle Kamińskiego, nie ma wątpliwości, że zrobił to premier, gdyż Cichocki nie jest przecież przyjacielem ani Drzewieckiego, ani Chlebowskiego, ani Schetyny. Tak więc, by użyć określenia samego Kamińskiego, przetestował on premiera z przywództwa i ten test dla Donalda Tuska wypadł niepomyślnie. Premier okazał się przywódcą partyjnych kolegów, a nie państwa, co sprawiło, że szef CBA musiał wziąć sprawy w swoje ręce i rozesłał zawiadomienie o zagrożeniu interesów ekonomicznych państwa na sumę co najmniej 500 mln zł do wszystkich najważniejszych osób w tymże państwie. Pochodzenie sumy, rachunki, na jakich oparto szacunek, są dotychczas nieznane. Być może nie było czasu na dokładniejsze wyliczenia, gdyż nawet do prokuratury posłano (gdy już wreszcie posłano) materiały wyjątkowo niekompletne i zupełnie nieprzygotowane. Prokuratura, by rozpocząć postępowanie, musiała prosić o ich uzupełnienie.

To zdanie o testowaniu premiera z przywództwa jest być może kluczem do wyjaśnienia całej tzw. afery hazardowej. Gdy idzie o ustawę, wiemy bowiem tyle, że jej wówczas nie było, że zmiany, o których zawiadomił premiera Kamiński (rezygnacja z dopłat), nigdy nie nastąpiły, że proces prac nad ustawą był w gruncie rzeczy dość przejrzysty, przynajmniej jak na polskie standardy i kłębiące się wokół interesy.

Prawda mocno partyjna

Nie ma na razie w stosunku do żadnej z osób znajdujących się w tzw. kręgu podejrzeń zarzutów czy nawet sugestii korupcji, czy wywierania nielegalnego wpływu na proces legislacyjny. Jest niewątpliwie afera polityczno-obyczajowa (poseł Bartosz Arłukowicz nazywa ją aferą stylu), kiedy to ważni politycy nie potrafią zerwać więzi z biznesmenami od hazardu lub przynajmniej utrzymywać ich na należyty dystans. Za taką „niefrasobliwość” – by użyć określenia, którym chętnie posługiwał się Zbigniew Chlebowski – czy postępowanie moralnie naganne – jak to określa Mariusz Kamiński – ponosi się odpowiedzialność polityczną. I taką ponieśli.

Zeznając przed komisją śledczą Jacek Cichocki (jako spokojny urzędnik państwowy relacjonujący wydarzenia mało zainteresował media, a szkoda, bo było to jedno z najciekawszych i najbardziej wiarygodnych wystąpień) opisywał nastrój wrześniowego spotkania premiera z szefem CBA, ową chłodną, wręcz zmrożoną atmosferę, oburzenie Kamińskiego i rzucone Tuskowi w twarz oskarżenie, że prokuratorskie zarzuty dla szefa CBA, to zemsta za ujawnienie powiązań partyjnych kolegów.

Można sobie wyobrazić, że Kamińskiemu świat się zawalił. Napisał dla siebie ustawę (czy to aby nie podpada pod naganny moralnie lobbing?), stworzył sobie biuro, zatrudniając rzeszę kolegów, którzy szmat drogi z nim politycznie i zawodowo przeszli (głównie przez stołeczny Ratusz za rządów Lecha Kaczyńskiego) i teraz miałby to stracić?

Być może prokuratura prowadząca śledztwo w tej sprawie dojdzie do bardziej konkretnych ustaleń i dopiero wówczas będziemy mieli pewność, że jakaś afera hazardowa rzeczywiście była. Może komuś zostaną postawione zarzuty; o tym dziś ostatecznie przesądzać nie można. Prace komisji śledczej są bowiem przede wszystkim widowiskiem politycznym, bez względu na to, z jaką częstotliwością posłowie będą się zaklinać, że ich jedynym celem jest wydobycie prawdy. Żadna komisja śledcza prawdy innej niż polityczna nie wydobyła i dlatego wszystkie wydobywały zwykle kilka prawd. Bardzo partyjnych.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną