Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Normalność potrzebuje święta

Kampania prezydencka jako walka na symbole

Mirosław Gryń / Polityka
Czy w Polsce walka o normalność i normalne codzienne życie może stać się politycznym atutem?

Donald Tusk, rezygnując z prezydentury, wybrał, według własnych słów, władzę i pracę. Równocześnie jednak w jakimś sensie oddał sferę symboli i idei, które naturalnie przypisane są pierwszemu obywatelowi Rzeczpospolitej. A jego formacji tego wyraźnie brakuje. Tusk jako prezydent miałby szansę zbudowania opowieści o Polsce, która z pozycji majestatu urzędu mogłaby przesłonić opowieść o Polsce poprzednika. Zastąpić ją rzeczywiście ponadpartyjnym oglądem rzeczy wspólnych, nawet jeśliby to była jakaś bardziej uniwersalna i patetyczna wersja tak zwanego projektu Platformy Obywatelskiej. Niby inny prezydent z pnia platformerskiego też ma podobną szansę i zapewne będzie ją próbował wykorzystać (jeżeli…).

Ale nie bez znaczenia będzie to, że najważniejszy polityk Platformy, uwikłany w gry i trudy doczesne, będzie gdzieś tam w tle musiał mówić swoje taktyczne i nudnawe prawdy o poprawkach budżetowych, o KRUS, o szpitalach i więziennictwie, szukać porozumienia między prawym i lewym skrzydłem swojej partii, przytulać do piersi jakiegoś koalicjanta. I tym samym pozbawiony będzie jasności retorycznej i niejakiej odświętności.

Tusk uwolniony od obowiązków prezydenckich mówi i będzie mówił jak premier, który szykuje się do wyborów przede wszystkim parlamentarnych i do następnych kadencji rządzenia. Założenie jest więc takie, że jeśli jesienią prezydent nie będzie już wetował, tylko współpracował, na koniec roku można wreszcie szykować pakiety ustaw, a potem – po zwycięstwie parlamentarnym – następne.

Co wyciągnie kandydat Platformy?

Taka to opowieść, taka legenda. Ona ma jednak w twardej szkole politycznej pewne ułomności, nawet jeśli każdy rozumny obywatel zgodzi się z jej logiką. Nie bardzo mianowicie nadaje się do użycia w kampaniach wyborczych. Realne zastosowanie IV RP skompromitowało jej idee, to prawda, co wcale nie oznacza jednak, że nie istnieje w społeczeństwie popyt na wielkie słowa i hasła, na silne wzruszenia i uniesienia. Nie da się bowiem mówieniem o konkretnych reformach i poprawkach, o budżecie, autostradach i o prywatyzacji zastąpić wielkich mów o Polsce i o jej historii, o sensach i prawdach, o ideach i wartościach.

Widać to zwłaszcza przy okazji wyborów prezydenckich, które zawierają w sobie olbrzymi ładunek symboliczny. Zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego nad Lechem Wałęsą w 1995 r. było wyrazem zmęczenia pierwszym okresem solidarnościowych rządów, skłóceniem prawicy, arogancją i niekompetencją nowej władzy. Pojawiła się nagle chęć sprawdzenia, jak ludzie dawnego systemu poradziliby sobie w demokratycznych warunkach na zasadzie: PRL łamane przez III RP.

Kwaśniewski był oddechem, antraktem po trudnej ustrojowej transformacji, symbolem tęsknoty za typowo polskim kompromisem – trochę tego, trochę tego, wszak dwa lata później w wyborach parlamentarnych znowu przeważyła prawica. Wygrana Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem dziesięć lat później oznaczała, iż wyborcy wybrali surowszą wersję IV RP, niż proponował to lider Platformy. Zwyciężył ten, kto proponował bardziej wyrazistą symbolikę. O co będzie się toczyć walka w 2010 r., jakie symbole, jakie legendy się zetrą? Kaczyński jako kandydat będzie kontynuował swoją akowską opowieść, co wyciągnie zatem kandydat Platformy, ktokolwiek by nim był? Normalność, reformy, modernizacja, spokój, procedury, demokratyczna zwyczajność nie są łatwe do przerobienia na chwytające za gardło przesłania.

Partyjne wzruszenia

Kilkakrotnie pisaliśmy w naszych tekstach, że jednym z prawdziwych kłopotów Platformy jest fakt, że wciąż to PiS bardzo często narzuca polskiej polityce tak zwaną narrację, swój język, że szantażuje innych uczestników życia publicznego swoimi wzorcami patriotyzmu, polityki historycznej czy sprawiedliwości. To, że dość powszechnie wzorce po doświadczeniach lat 2005–2007 odbierane są dzisiaj nieufnie, nie oznacza przecież, że Polacy nie chcą, by ich państwo było w nie wyposażone. Wystarczy zresztą posłuchać ważnych wystąpień prezydentów chociażby Francji i Ameryki, jakże są one pełne odniesień do ideologicznych i aksjologicznych fundamentów republiki, demokracji i państwa. Jakże bywają piękne i wzruszające. Kiedy ostatnio Polacy wzruszyli się razem? Co dzisiaj musi się stać, by wspólne wzruszenie mogło powrócić?

Coraz trudniej uwierzyć, że jest to w ogóle możliwe, gdy w walce o władzę przejmuje się na własny, partyjny użytek wielkie rocznice, układa się własne, partykularne panteony bohaterów, wrogo wymierzone w panteony przeciwników politycznych. Największe polskie święta zostały porozdzielane. Jedni nie pójdą na paradę 11 listopada, bo to impreza Kaczyńskiego, podobnie jak rocznice Powstania Warszawskiego. Drudzy będą patrzeć na ręce Tuska 1 września i nie zamierzają słuchać jego wystąpień, tylko czekają na swojego prezydenta. Wzruszenia stały się niszowe i partyjne.

W tym między innymi kontekście należy widzieć wybory prezydenckie, jako że to prezydent właśnie, wyłoniony w wyborach powszechnych, z tego choćby tytułu ma najsilniejszy mandat do poszukiwania i wyrażania wspólnych dla Polaków wartości i emocji.

Wizja na czas wyborów

I jeśli Donald Tusk słusznie mówi, że władza prezydenta jest za słaba, by pragmatycznie służyć wielkim planom modernizacyjnym, to nie sposób prezydenturze odebrać władzy symbolicznej, bez której na dłuższą metę trudno osiągnąć te rozwojowe cele. I jeśli do wyborów stanie zamiast Tuska którykolwiek z jego kolegów, będzie musiał zaproponować jakiś nowy i świeży porządek myślenia, jakieś hasła, slogany, które zogniskują w sobie nadzieje wyborców, że oto nadchodzi zmiana, że nie ma co się bać przeszłości, bo ona nie wróci.

Można powiedzieć, że program Platformy, jak rządzić i co załatwiać w najbliższych latach, trzeba mocno doposażyć symboliką, uatrakcyjnić, wzbogacić o wizję, która poetycko wzleci nawet ponad „strategię dla Polski”, pisaną prozą przez ministra Boniego. Poematem i wierszem powiedzieć, o co Platformie chodzi, bo jak wiadomo – taka jest główna teza publicystów IV RP – „o nic jej nie chodzi”. Paradoksalnie można powiedzieć, że aby móc sobie pozwolić na brak porywającej wizji przez kilka lat rządzenia, trzeba taką wizję mieć na czas wyborów.

Nie zachęcamy w żadnej mierze do poszukiwania kolejnych chwytów marketingowych, chociaż one – nie bądźmy naiwni – być muszą. Mówimy o gotowości, by trudne do przełożenia na język symboli zasady demokracji liberalnej (takie jak wspomniana normalność, przewidywalność, trzymanie się reguł i zasad prawnych, przyzwoitość w ocenach ludzi czy historii) ubrać jednak w mowę wyższą i bardziej uroczystą, a także bardziej waleczną, bo bez ostrej walki się nie obejdzie.

Ta walka wymaga pojęciowej konfrontacji. Jeśli mówimy, że chcemy być normalni, to musimy powiedzieć, co i kto jest nienormalny i dlaczego. Jeśli chcemy być przyzwoici, to musimy powiedzieć, dlaczego hasła wzywające do nowej sprawiedliwości są nieprzyzwoite, jak też dlaczego wzywanie do uczciwości – za którą są przecież w końcu wszyscy – może poprzez dekretowanie jej norm służyć agresywnej opresji wobec wszystkich przeciwników. I tak dalej. Wymaga to odniesienia do podstaw demokracji i republiki.

Kto zajmie się symbolami?

Co pewien czas pojawiają się refleksje, iż demokracja liberalna poczuła się za bardzo oczywista, że porzuciła konieczność uzasadniania samej siebie. Że uwierzyła w historię zakończoną zwycięstwem. Na gruncie polskim przekaz choćby Platformy i Tuska (gdyby go streścić do minimum) brzmiałby: nie ma co filozofować, trzeba zakasać rękawy, budować, doganiać i stać się wreszcie typowym, trochę nudnawym, mieszczańskim krajem Europy.

Tyle że na taką wyposzczoną ideowo, technokratyczną, choć przyjemną w sumie ziemię co jakiś czas wkraczają „misjonarze”, którzy twierdzą, że tu za mało ideowego ognia, że naród potrzebuje iskry, zapału, moralnej odnowy, czystości, uczciwości, rozliczenia i weryfikacji. To może być PiS albo jakakolwiek inna siła o podobnej strukturze mentalnej.

Zaraz za nią pojawiają się młodzieńcy (nawet jeśli już po czterdziestce) z jasnymi czołami, porażeni upadkiem kraju i żądający wypalenia zła do spodu, systemowo i bez litości, a koszty ludzkie policzy się później. Rewolucja po każdej aferze, sanacja po każdym stenogramie z podsłuchów. Tacy młodzieńcy są bardzo wrażliwi, zatroskani, zbrzydzeni, trudno ich ukoić.

A demokracja liberalna, często na własne życzenie pozbawiona symboli, legendy, bywa bezradna ze swoimi wskaźnikami, emeryturami i naprawą finansów publicznych. Tusk postanowił zająć się materią, rzeczami, ale kto zajmie się symbolami? Może rzeczywiście premierowi brakuje brata bliźniaka. Normalność, europejska typowość, demokratyczna przyzwoitość powinny nabrać blasku, aby mieć siłę zetrzeć się z populizmem, łatwą patriotyczną retoryką, wojowniczą „obroną tożsamości”.

Liberalna demokracja ma wartości, które do tego się nadają: wolność od ubranej w zbiorową moralność opresji państwa, indywidualizm, swobody obyczajowe, możliwość kreowania własnego życia bez stróżów, lustratorów i kontrolerów, ale można odnieść wrażenie, że politykom tej opcji wystarcza, że mają ładną, niejako wewnętrzną rację. Nie zabiegają o sferę zbiorowych odczuć i emocji, a tam rozgrywa się zasadnicza walka o władzę, w której zwycięstwo jest niezbędne, aby na serio zajmować się materią i przeprowadzić do końca i autorsko długofalowe zmiany.

Trzeba się zmierzyć z symbolami

Jeśli Tusk chce być polskim Blairem albo Thatcher, do wyboru, to musi mieć wizję wykraczającą poza redukcję długu publicznego. Sam wielokrotnie powoływał się na los Unii Wolności, strażniczki deficytu budżetowego. Dlatego Platforma we własnym interesie powinna wdawać się w rozmowy o nowoczesnym patriotyzmie, o dzisiejszej istocie niepodległości, o tym, czym jest teraz narodowa tożsamość i dlaczego nie jest sprzeczna z kulturową wspólnotą kontynentu.

Choćby trzydziesta rocznica powstania Solidarności wydaje się dobrą okazją do powiedzenia, że gdańskim stoczniowcom chodziło o zwyczajną, europejską Polskę, a nie o fantazmaty Kaczyńskich. Platforma powinna zacząć wreszcie wyjmować symboliczne atrybuty z rąk polityków, którzy je przejęli prawem kaduka. Bez wkroczenia na to pole trudno mówić o stabilnej władzy.

Kampania prezydencka do takiej konfrontacji nadaje się jak żadna inna. Do tego symbolicznego zasobu mogą się odwoływać potem politycy stający do wyborów samorządowych i parlamentarnych, w swoich konkurencjach skazani na inny poziom argumentacji i racji. Z takiego dorobku kandydata Platformy mógłby skorzystać także sam Tusk, który chce być premierem, jak rozumiemy patrząc na jego plany, przez wiele następnych lat. Ale to musi być kandydat, który udźwignie taką zasadniczą konfrontację dwóch Polsk. Musi się zmierzyć z symbolami. Inaczej przegra.

Polityka 7.2010 (2743) z dnia 13.02.2010; Kraj; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Normalność potrzebuje święta"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną