Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Pojedynek na pomniki

Kto bohaterem, kto ofiarą

Łukasz Zandecki / BEW
W demokracji każdy może kreować bohaterów i zanosić za nich modły, ale powinien uznać, że innym wolno to samo.

Polska stała kultem bohaterów. Dziś większości Polaków bohaterowie też wydają się potrzebni. Do czego? Do podtrzymywania patriotyzmu, moralności zbiorowej, narodowej i kulturowej tożsamości. To jest w porządku. Ale czy jest w porządku, kiedy zaspokajamy tę potrzebę, jednocześnie odmawiając innym tego samego prawa do własnych bohaterów, bo dla nas nie są oni bohaterami, tylko zbrodniarzami? Historia pełna jest dramatów złych wyborów, takich, które miały prowadzić do dobra, a przyniosły nieszczęście. Zło pozostaje złem, ale historię piszą zwycięzcy kosztem pełnej prawdy, a ta zwykle nie mieści się w czarno-białych schematach.

W Polsce, Rosji i częściowo na Ukrainie zawrzało, kiedy prezydent Juszczenko ogłosił Stepana Banderę bohaterem narodowym. Bandera Polakom kojarzy się z przedwojennym zamachem na ministra Pierackiego (1934 r.), wojennymi zbrodniami na Wołyniu i powojenną wojną z UPA na Rzeszowszczyźnie. Jest u nas symbolem ukraińskiego antypolonizmu. I taka jest też prawda historyczna z naszej perspektywy. Bandera posiał ziarno nienawiści do Polski, które wydało tragiczny plon dla obu narodów.

Nie mamy najmniejszego powodu, by gratulować Juszczence, że zrobił z Bandery bohatera. Ale nie mamy też prawa pouczać Ukraińców, kto ma być ich bohaterem. Niech to rozstrzygną sami, badając, jakie skutki przyniosła sprawie ukraińskiej polityka banderowska, czyniąca wrogów z Sowietów, Polaków i Niemców. Niech rozsądzą to między sobą elity i społeczeństwo wolnej Ukrainy, tak jak po wojnie Niemcy sami zbadali i ocenili skutki hitleryzmu dla narodu i państwa niemieckiego.

Gdy w zeszłym roku w Polsce wybuchł skandal wokół rajdu rowerowego młodych Ukraińców, którzy ku pamięci Bandery chcieli przejechać przez nasz kraj do Monachium, gdzie 50 lat wcześniej radziecki agent zamordował Banderę, mało kto wziął u nas za dobrą monetę to wytłumaczenie. Nie, to na pewno antypolska prowokacja – przesądzono. Znany duchowny katolicki z iście kapłańską łagodnością demaskował rzekomą probanderowską przyjaźń „między poprawnymi politycznie pogrobowcami z Unii Demokratycznej a neofaszystami z Galicji Wschodniej”.

Służba wolności

To jest język zaczepnego nacjonalizmu, lustrzane odbicie języka radykalnych nacjonalistów na Ukrainie Zachodniej. W sumie żadnych konfliktów nie łagodzi, żadnej prawdzie nie służy. Nie chce dostrzec komplikacji: że w Polsce, jak na Ukrainie, nacjonalizm bywał patriotyzmem i służbą wolności. U nas i u nich wyradzał się w formy ekstremalne i wtedy działy się rzeczy straszne. Czemu polski ekstremista ma być lepszy od ukraińskiego albo ukraiński od polskiego? Tylko dlatego, że jest Polakiem albo dlatego, że jest Ukraińcem? Tylko nieliczni polscy obserwatorzy zdobyli się na trzeźwą uwagę, że rajd może być po prostu elementem ukraińskiego umacniania tożsamości historycznej i że Ukraińcy mają do tego takie samo prawo jak inne narody byłego obozu radzieckiego.

Dla wielu Ukraińców Bandera rzeczywiście jest bohaterem narodowym. W wielkim telewizyjnym plebiscycie na stu największych Ukraińców, którego wyniki ogłoszono w maju 2008 r., Bandera zajął trzecie miejsce, w innym – drugie. A pojawiły się głosy, że i tak wynik został sfałszowany.

A czy trzeba przypominać nasze polskie spory na temat największych synów narodu? My też mamy problem panteonu i zasad jego powstawania. Na powitanie XXI w. „Polityka” ogłosiła wyniki swego plebiscytu na najwybitniejszych Polaków. Przy okazji przypomniano, że w poprzednim redakcyjnym sondażu z 1998 r. zwycięzcą był Karol Wojtyła, natomiast zwycięzcą sondażu „Polityki” w 1987 r., a więc pod sam koniec PRL, Józef Piłsudski. Marszałek wygrał też w sondażu CBOS w 1994 r.

W rankingu z 2000 r. pierwsze miejsce zajął Karol Wojtyła, drugie Maria Skłodowska-Curie, trzecie Józef Piłsudski, szóste Lech Wałęsa, siódme Stefan Wyszyński, ósme Jerzy Giedroyc, a dziewiąte Wojciech Jaruzelski. Władysław Sikorski był 11, Eugeniusz Kwiatkowski 14, tuż za nim Leszek Balcerowicz, Maksymilian Kolbe 21, Władysław Anders 30, Aleksander Kwaśniewski 33, Roman Dmowski 45, Jerzy Popiełuszko 51, zaraz za nim Jacek Kuroń i Władysław Gomułka, Adam Michnik 55, Jan Nowak-Jeziorański 60, Józef Beck 65, Marek Edelman 75, Mordechaj Anielewicz 87, Edward Gierek 88, Zbigniew Brzeziński 97.

Rozrzut duży: od papieża i Piłsudskiego przez Jaruzelskiego i Kwaśniewskiego do Dmowskiego. I wymowny: w tym akurat panteonie jest miejsce dla postaci o bardzo różnych rodowodach ideowych, ale już nie dla takich jak płk Ludowego Wojska Polskiego Ryszard Kukliński, mjr Armii Krajowej Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, stracony w więzieniu UB w 1951 r., ani porucznik Wojska Polskiego, AK i bojowiec antykomunistycznego zbrojnego ruchu oporu Józef Kuraś „Ogień”.

Panteon nie musi dzielić, ale zwykle dzieli. Zwłaszcza w społeczeństwach pokomunistycznych. Nawet najlepiej pomyślana polityka historyczna nie jest w stanie zaleczyć ran i podziałów, jakie się rodzą na tym tle. A zwykle pokomunistyczna polityka historyczna nie jest najlepiej pomyślana. Mają po prostu przebudować wyobraźnię i pamięć zbiorową tak, by stary panteon zdyskredytować i zastąpić go nowym. Pracują nad tym politycy, ludzie kultury i sztuki, media, badacze i naukowcy. Robią to w dobrej wierze, choć nie wszyscy. I czasem kosztem zubożenia, a nie wzbogacenia społecznej wiedzy o wspólnej historii.

Drobny przykład: przez ostatnie lata nadrabiamy luki i zaległości historyczne. Ukazuje się wiele wartościowych prac o tej części historii, która była niecenzuralna w PRL. O wyklętych bohaterach. Doskonale. Ale czemu właściwie dotąd nie powstały rzetelne biografie choćby Gomułki czy Cyrankiewicza, nie mówiąc już o Jaruzelskim? Powstają za to politycznie uwikłane dzieła pseudonaukowe, mające dyskredytować tych, których takie czy inne środowisko uznało za antybohaterów. To zaostrza polskie wojny o panteon: nie różnimy się aż tak bardzo pod tym względem od zwaśnionej na tle Bandery Ukrainy.

 

Złota dziesiątka

Lud bohaterów nie ustanawia, chyba że w chwilach przełomów historii. Na co dzień bohaterów kreują elity. W systemach autorytarnych mają zadanie ułatwione dzięki monopolowi władzy. Nic dziwnego, że kiedy rząd autorytarny upada, upada wraz z nim jego panteon, w tym także bohaterowie naprawdę warci tego miana. W demokracji, jeśli nie jest fasadowa, mamy heroiczny pluralizm. Nie jeden jedynie słuszny panteon sławy narodowej czy środowiskowej, lecz wiele panteonów. Konstruują je też elity, ale na szczęście pozbawione monopolu, za którym stoi siła państwa. Być może kiedyś dzięki rywalizacji między tymi różnymi panteonami wyłoni się zarys jakiegoś prawdziwie narodowego pocztu bohaterów ponad podziałami. Ale do tego nam jeszcze daleko.

Bywa, że panteony kreowane przez ekspertów różnią się od panteonów wyłanianych w obywatelskich plebiscytach. Na wspomniany plebiscyt „Polityki” swoje prywatne rankingi nadesłali też wybitni specjaliści. Zsumowane dają one taki panteon najwybitniejszych Polaków: pierwszy marszałek Piłsudski, drugi Karol Wojtyła, trzecia Maria Skłodowska. Ale już różnice w typowaniu indywidualnym mogą być zaskakujące i całkiem pod prąd. Stanisław Stomma, nestor opozycji demokratycznej w PRL, na piątym miejscu swej listy umieszcza Gomułkę, Jerzy Szacki numerem jeden czyni Tadeusza Boya-Żeleńskiego, zaraz za nim plasuje Romana Dmowskiego, na miejscu 9 Witosa, a na 10 Wojtyłę. Papież nie znalazł się w złotej dziesiątce Stanisława Lema (tu jedynką jest Kazimierz Ajdukiewicz, zgadnij kto to, Polaku), a na liście Władysława Bartoszewskiego Wojtyła jest 8 (pierwszy: Janusz Korczak).

Kto więc żyw – czy pośmiertnie – ma prawo do pomników, do tytułu bohatera? W obecnych realiach wygląda na to, że ten, kto ma znaczące poparcie jakiejś grupy społecznej i siłę przebicia w mediach i polityce bieżącej. Nie tylko w Polsce, ale w każdym funkcjonalnym systemie demokratycznym i otwartym społeczeństwie.

Nie wierzcie w marudzenia, że w wolnej Polsce panuje jakaś zmowa blokująca prawdziwych bohaterów narodowych. To, że czyjś bohater lub panteon nie przebija się do powszechnej świadomości, jest wymówką usprawiedliwiającą perswazyjną indolencję. Albo po prostu dowodem, że ktoś lansowany na bohatera narodowi jednak nie zaimponował. Nie ma też co się oburzać, że postać ze starego panteonu wciąż jest szanowana. Lepiej pomedytować, czemu tak jest, i wyciągnąć twórcze wnioski na teraz i na przyszłość.

Demokratyczna koegzystencja

Ostracyzm w sprawach bohaterów raczej się nie sprawdza. Przeciwnie, przydaje wykluczanym z panteonu osobliwej atrakcyjności. Każdy narzucany panteon prowokuje do tworzenia kontrpanteonu. Wy macie tych bohaterów, my mamy innych.

Jak uniknąć takich konfliktów? To trudne, ale nie jest zupełnie niemożliwe. Różnice ocen i poglądów nie muszą być konfrontacyjne. Można być piłsudczykiem i cenić Dmowskiego za wkład w odrodzenie i modernizację Polski. Na tym polega demokratyczna koegzystencja. Jedni muszą nauczyć się żyć z kultem gen. Jaruzelskiego, drudzy z kultem Jana Pawła II, choćby pierwszy lub drugi był ich antyidolem. To nie jest relatywizacja etyki czy historii, tylko formuła znośnego życia we wspólnym państwie.

W katolickim kraju, jakim jest kulturowo Polska, zarzut, że ktoś jest relatywistą, bywa paralizatorem mającym rzucić polemistę na kolana. Ostatnio usłyszeliśmy, że relatywistą jest polski zakonnik w Gdyni, który zgodził się na tablicę ku pamięci ofiar radzieckiego ataku na niemieckie statki pod koniec wojny. Zaprotestowali lokalni politycy PiS. Pewnie nie wiedzieli, że na zatopionym przez Rosjan statku „Gustloff” prócz żołnierzy i funkcjonariuszy reżimu hitlerowskiego były także cztery tysiące dzieci? Czy uznanie ich za ofiary jest zacieraniem różnic między ofiarą i katem?

Czy epizod w nazistowskiej młodzieżówce i półroczna służba w Wehrmachcie bez oddania jednego strzału odbiera wiarogodność dzisiejszemu papieżowi Ratzingerowi i przekreśla jego prawo do pomnika, który może kiedyś będą mu chcieli postawić na przykład polscy katoliccy tradycjonaliści?

Duchowny przypomniał, że istotą chrześcijańskiej miłości bliźniego jest gotowość do przebaczenia, a modlitwa chrześcijańska może objąć każdego, także wrogów. I w tym duchu ojciec Edward Pracz poświęcił tablicę i odprawił ekumeniczną mszę na życzenie przedstawicieli Związku Ludności Niemieckiej w Polsce. I tablica zostanie. Bo od osądzania jest Bóg, a człowiek od modlitwy.

Mile świetlne dzielą jego rozumienie roli kapłana od rozumienia tej roli przez księdza Isakowicza-Zaleskiego. Zaangażował się on w kresowiackie kampanie ku pamięci ofiar terroru UPA na Wołyniu. Uważał za obowiązek wtargnięcie na dyskusję naukową w Krakowie, poświęconą unickiemu abp. Lwowa Andrzejowi Szeptyckiemu, członkowi znamienitego rodu ukraińsko-polskiego, sięgającego czasów I Rzeczpospolitej. Jeden z jego braci był bohaterem wojny polsko-bolszewickiej, w której dowodził Polakami. Inni jego bracia ginęli z rąk NKWD i gestapo. Takie mieszane tożsamości są bogactwem narodów. Ale kresowiacy uważają Szeptyckiego za kolaboranta Hitlera i poplecznika zbrodniczych banderowców i już.

To, że w Kościele trwa proces beatyfikacyjny Szeptyckiego; że Jan Paweł II nazwał go bohaterem pracy apostolskiej; że dzięki ratującemu Żydów Szeptyckiemu ocalał m.in. Adam Daniel Rotfeld, minister spraw zagranicznych III RP – to wszystko nie dało protestującym do myślenia. Dla nich większym autorytetem jest ks. Zaleski.

Jednak demokratycznej koegzystencji bardziej służy ks. Pracz. Tablica w kościele, modlitwa za pojednanie, pomnik, debata to lepsza polityka historyczna niż seryjna produkcja paszkwili na bohaterów choćby części narodu. Poszanowanie bohaterskiego pluralizmu zawsze jest lepsze niż wściekłość i wrzask.

Polityka 10.2010 (2746) z dnia 06.03.2010; Ogląd i pogląd; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Pojedynek na pomniki"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną