Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Platfusy i pisiaki

PO i PiS - okopani wrogowie

Donald Tusk i Jarosław Kaczyński w Sejmie Donald Tusk i Jarosław Kaczyński w Sejmie Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Jeden naród, dwa plemiona, chciałoby się powiedzieć, patrząc na poziom niechęci, jaki dzieli radykalnych sympatyków PiS i Platformy.

Wyborcy dwóch największych ugrupowań są podzieleni bardziej niż Kaczyńscy i Tusk. Są jak kibice dwóch ścierających się na murawie drużyn, którzy w ogóle prawie nie patrzą na mecz, tylko zajmują się swoimi przeciwnikami na trybunach.

„Pisiory”, „pisdzielce”, „pislamiści” oraz „platfusy”, „POpaprańcy”, „POjeb…cy”, albo personalnie: „phemieh”, „Herr Thuske”, „Dondon”, „Chyży Rój”, „Słońce Peru”, a z drugiej strony „gejowy”, „Haczyński”, „prezydęt”, „Mamrotek i Bulgotek”. Ogólnie – „Kaczystan” kontra „Rysiuland”. Te frazy weszły do nieoficjalnego, ale powszechnego języka grup, które można określić jako aktyw elektoratów PiS i Platformy, działających i dominujących na niezliczonych forach i portalach internetowych, ale przenikających także do ogółu wyborców. To, co czasami jest piętnowane jako internetowe chamstwo, przenika swobodnie do realu i w istocie odzwierciedla realne myślenie, przekładające się na konkretne wyborcze decyzje.

Socjologowie dość zgodnie zauważają, że rola najtwardszych elektoratów jest nie do przecenienia, a ich twardość umacniają ci najbardziej bojowi i nieprzejednani, taki swoisty aktyw, który jest czujny i gotowy do walki dzień i noc. Choć z reguły twarde elektoraty nie wystarczają do wygrania wyborów, poddają ton i melodię w wersji hard, które potem w złagodzonej formie rozprzestrzeniają się w następnych warstwach wyborców.

Niewielu polityków decyduje się wprost przyłączyć do chóru fanów. W Platformie świadomie zdecydował się na to Janusz Palikot, a po części także Stefan Niesiołowski; w PiS robi to, choć rzadziej niż kiedyś, Jacek Kurski, próbuje się w ten nurt wpisać Marek Migalski. Polityczny mainstream jest tym oburzony i zniesmaczony, ale politycy ci wyrażają poglądy i używają słownictwa zaczerpniętego wprost z zasobu swoich twardych elektoratów.

Etykiety i stygmaty

W oficjalnym obiegu obowiązuje zasada: o elektoratach nie mówi się źle, nawet o tych politycznie wrogich. Donald Tusk musiał przepraszać za swoje „moherowe berety”. Po wyborach w 2007 r. jednej z działaczek PiS wyrwało się określenie „warszawska hołota”. Ostatnio Leszek Miller wyznał w internetowym tygodniku „Kultura Liberalna”, że ma krytyczny stosunek zarówno do PiS, jak i do elektoratu tej partii. Ale zaraz potem, w innym fragmencie, zaznacza jednak, że wyborców PiS szanuje. To typowa niekonsekwencja: elektoraty są święte, nie wolno obrażać ludu. Problem w tym, że same elektoraty się nawzajem nie szanują. Sympatycy PiS i Platformy już dawno porzucili dyskusję o kwestiach merytorycznych. Kiedy przegląda się tysiące wypowiedzi internetowych, to widać, że liczy się tylko polityczna identyfikacja, która kończy wszelkie rozważania. Nawet najdłuższe ideowe wywody, podparte cytatami z klasyków politologii, kwitowane są ripostami w stylu: „a nie wystarczy napisać, że nienawidzisz braci Kaczyńskich?”, albo w drugą stronę: „zalatuje to pisiorem na kilometr”.

Widać to też na konferencjach, panelach, spotkaniach. Zainteresowanie i pewne intelektualne napięcie trwa do momentu zdemaskowania mówcy. Na jednej z dyskusji z udziałem studentów młody człowiek mówił o strukturalnym kryzysie politycznym. Nieźle mu szło do momentu, kiedy nagle powiedział, że afera hazardowa pokazała, że walka z korupcją znalazła się w regresie. Napięcie natychmiast opadło, dało się wręcz słyszeć westchnienie ulgi: „to zwykły pisiak”. W intelektualnym sensie wystąpienie się niniejszym zakończyło. Na innym spotkaniu prelegent przedstawiał wizje modernizacyjne kraju, przeszkody i globalne wyzwania; brzmiało to w miarę sensownie, ale w chwili, kiedy referent dobrze się wyraził o planie Michała Boniego „Polska 2030”, dla części sali czar prysł – „jasne, wszystkim Rychom będzie się żyło lepiej”.

Nie ma co udawać, że taki stan sprzyja rzeczowej debacie. To kolejny koszt tego dziwacznego politycznego duopolu, gdzie trudno się wcisnąć z wątpliwościami i półcieniami, wybór zawsze w końcu jest zerojedynkowy. Mówienie, że mamy już, tak jak choćby w Anglii, kulturalny system dwupartyjny, z wymianą władzy i przepływem elektoratu, jest całkowitym nieporozumieniem.

Przepływu praktycznie nie ma. Są dwie odrębne jakości, z całkowicie innym systemem myślenia, językiem, kulturą, wizją historii i patriotyzmu. Jak stwierdził jeden z internautów, przejście z jednego obozu do drugiego musiałoby się wiązać z nagłym zaburzeniem psychicznym lub gwałtownymi wydarzeniami w życiu osobistym, wywracającymi cały system wartości. Nie wchodzi w grę po prostu zmiana sympatii na zasadzie: a może teraz nie ci, tylko tamci.

To wzajemne okładanie się, ten podział na dwie drużyny niejako unieważnił inne podziały lub – inaczej mówiąc – wchłonął je. Czy podział na obóz postsolidarnościowy i postkomunistyczny, czy subtelniejsze, choćby na konserwatystów, liberałów, socjaldemokratów, lewicę, prawicę... Wszystkie one są mniej istotne, bo na przykład komunistą można być nazwanym zawsze i wszędzie, a wszelkie delikatności i tak nikną, gdy przychodzi do argumentów na poziomie kija bejsbolowego.

Czasami wydaje się, jakby politycy PiS i Platformy nie zdawali sobie sprawy z tego, jakie emocje i podziały uruchomili. Powstały dwie drużyny, które patrzą swoim liderom na ręce i pilnują ideowej ortodoksji. Krytykują każdy przejaw uległości i rozmiękczenia. Ich oceny i przygany wobec przywództwa macierzystych ugrupowań są uprawnione, niejako licencjonowane, bo wynikłe z troski, aby na każdy wrogi atak riposta była zabójcza.

Tradycyjni i wykorzenieni

Jarosław Kaczyński chyba dobrze zdaje sobie sprawę, że nie może zawieść wiernej gwardii, która stanowi niemal cały jego elektorat. Dlatego, mimo okresowego łagodzenia wizerunku, wciąż daje sygnał: tak trzymać, nie popuszczać. Tusk trochę mniej rozpieszcza wyborczy aktyw, ma więcej poputczików, pożytecznych na danym etapie zwolenników, choć może nie tak wiernych. Szczegółowe sondaże pokazują, że najtwardsze elektoraty PiS i Platformy są zbliżone, to po około 20–22 proc. wyborców. Kaczyński musi być twardszy, bo ma mniej wyborców sezonowych. Tusk może być łagodniejszy, bo oprócz gwardii, ma wolne elektrony, które nie wymagają stałej stymulacji. Ale realna walka trwa pomiędzy wrogimi aktywami, które napędzają resztę. To zapewne ważna przyczyna takiej stałości notowań obu partii. Podział jest tak głęboki, że nowe wydarzenia, afery, potknięcia nie mają już znaczenia, wpadają w dziurę kulturowej różnicy. „Wolę afery Platformy niż moralność PiS” – napisał jeden z internautów.

Zwolennicy PiS zarzucają platformerskim „lemingom” brak samodzielnego myślenia, uleganie przekazom salonu, establishmentu, brak świadomości rzeczywistych procesów, jakie zachodzą w kraju, gdzie rządzą nieprawe okrągłostołowe elity, a prawdziwe życie toczy się poza polem widzenia.

Brak tej świadomości doprowadza czasami sympatyków Kaczyńskich do głębokiej irytacji i frustracji. Nie mogą zrozumieć, dlaczego większość Polaków nie pojmuje tak oczywistych spraw. Albo więc negują korzystne dla Platformy sondaże, albo też twierdzą, że to szlachetna, uświadomiona mniejszość ma zwykle rację, a przekazanie tej racji innym jest długotrwałym procesem. „Jak to jest, że prawda jest w opozycji w 40-milionowym narodzie, cóż to za naród i kto go obudzi” – charakterystyczne żale wyraża jeden z uczestników forum „Rzeczpospolitej”.

Charakterystyczna jest mieszanina pogardy i pobłażania, z jaką sympatyków Platformy traktuje aktyw PiS. To oni są obiektywni, niezależni, samodzielni umysłowo. Opierają się ponadto na solidnych, zdrowych, konserwatywnych, tradycyjnych podstawach – to daje poczucie wyższości i przewagi nad „wykorzenioną” resztą.

Lemingi PO zaś widzą w drużynie PiS ludzi zakompleksionych i sfrustrowanych, którym „nic w życiu nie wyszło i teraz się mszczą”. Podkreślają specyficzny, insynuacyjny język PiS, niepodrabialny i niepowtarzalny, po którym można pisowca rozpoznać w największym tłumie. Podnoszą całkowitą kulturową obcość wobec elektoratu Kaczyńskiego, widząc w sympatykach PiS bez mała inną rasę, odmienny gatunek, z którym jakiekolwiek kontakty są traumatyczne i całkowicie nietwórcze. Także i tu widać niezrozumienie: jak można być pisowcem, co się musiało z człowiekiem stać.

Bronisław Wildstein często pisze o narodzie jako jedynej dzisiaj realnej podstawie tożsamości, której trzeba się trzymać w obliczu globalistycznych i kulturowych zagrożeń oraz innych narodowych egoizmów. Pytanie, gdzie dzisiaj publicysta widzi ten jeden naród? Zdzisław Krasnodębski pisze na łamach „Rzeczpospolitej”: „Zamiast z republikańskim narodem, mamy do czynienia z rozgorączkowanym tłumem”. Diagnoza ostra, ale w jakiejś mierze słuszna, choć z treści całego artykułu wynika, że ten tłum to wyborcy Platformy. Nie ma jednego narodu, na to wychodzi.

Inne boiska i inne puchary

Warto się zastanowić, kiedy ta wojna się zaczęła i jaka była jej przyczyna. Wydaje się, że przełomowy był 2005 r. i podwójna wygrana PiS. Być może partia ta jedynie uaktywniła istniejące konflikty, ale bardziej prawdopodobne, że je inspirowała, traktując totalny społeczny konflikt jako instrument „zmian w kierunku IV RP”. Tak jak na początku lat 90. protoplasta PiS, czyli Porozumienie Centrum, animowało wojnę na górze jako szansę na wywrócenie niekorzystnie dla braci Kaczyńskich ukształtowanej sceny politycznej, tak PiS z kolei rozpoczął wojnę na dole, w istocie jeszcze bardziej niszczącą, bo znacznie trudniejszą do wyhamowania.

Wojna ta była potrzebna, aby zaktywizować ludzi myślących tak jak lider PiS. Retoryka wojenna, wyposażona w idee IV RP, z natury rzeczy wprowadzała do pierwszej linii właśnie zasadę wojny z wrogiem, zaszczepiała od góry, od szczytów władzy agresję, pobudzała i legitymizowała oddolne uczucia frustracji, nienawiści, rewanżu i zemsty. Gdzieś tu jako pośrednicy wystąpili nowi ludzie nowych salonów, od których zaroiło się w mediach i którzy nie przebierali w środkach i słowach, by dać świadectwo wierności IV RP oraz zagrać na bębnach kibolskiej żylety. To spowodowało reakcję odrzucenia u innych, a języki obu stron, w najbardziej radykalnej wersji, niepokojąco się upodobniły.

Nadchodzące wybory tego podziału plemiennego Polski oczywiście nie zlikwidują, wręcz go pogłębią. Prawdziwe wygaśnięcie tej wojny nastąpi wówczas, gdy zakończą się mecze tego politycznego sezonu i gdy walka toczyć się będzie między innymi drużynami, a puchary będzie przyznawać się na innych boiskach.

Jest jednak jeszcze kwestia odpowiedzialności polityków za swoje elektoraty, za ich zachowania i za styl. Jakoś nie widać i nie słychać, by ktokolwiek miał jakikolwiek moralny i estetyczny problem z zachowaniami swoich zwolenników. Ale rachunek za to może być wysoki. Im łatwiej politycy dają przyzwolenie na agresję i chamstwo w swoim własnym obozie, tym silniej zniechęcają do siebie wszystkich, którzy się wahają, rozglądają, zastanawiają, czy w ogóle pójść na mecz.

Polityka 10.2010 (2746) z dnia 06.03.2010; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Platfusy i pisiaki"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną