Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Organy do wymiany

Kryzys instytucji państwowych

Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Gdy były piękne i młode, zwykle działały nieźle. Ale coraz szybciej się degenerują. Chodzi o ukradzione przez polityków instytucje publiczne.

Stała się rzecz niesłychana. Na apel organizacji społecznych Sejm postanowił wstrzymać się z wyborem nowego sędziego Trybunału Konstytucyjnego. I to nie dlatego, że żaden kandydat nie mógł liczyć na wymaganą większość. Posłowie w ostatniej chwili przypomnieli sobie, że sprawa jest poważna, więc trzeba ją poważnie przemyśleć. Warto zdać sobie sprawę z ustrojowego znaczenia tego, co się stało.

Tam, gdzie państwo ma punkty szczególnie wrażliwe, a interesy szczególnie istotne, hierarchiczną strukturę biurokracji zastępują organy kolegialne. Trybunał Konstytucyjny jest dla nas wszystkich gwarantem bezpieczeństwa prawnego, a Rada Polityki Pieniężnej – finansowego. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ma nam gwarantować prawo do informacji, wolność słowa i respektowanie interesu publicznego w mediach elektronicznych. Kolegium IPN proponując prezesa oraz uchwalając statut Instytutu decyduje o metodzie badania i rozliczania niedawnej przeszłości.

Ciał kolegialnych na najwyższym szczeblu jest więcej, ale te cztery mają szczególne znaczenie. Podlegają też wyjątkowej presji i niestety ulegają jej w coraz większym stopniu.

Elektroniczna zaraza

Pierwsza zmiękła KRRiT. Jej kręgosłup przetrącił jeszcze prezydent Wałęsa, który nie potrafił zrozumieć, że wprawdzie ma prawo mianować przewodniczącego, ale nie ma prawa mówić mu, co ma robić, i nawet nie może go odwołać, bo osoba desygnowana na tego rodzaju funkcję z natury urzędu staje się sługą prawa. Tylko prawa. Nie tego, kto ją desygnował.

Po starciu Wałęsy z Radą i po usunięciu jej pierwszego przewodniczącego Marka Markiewicza KRRiT miewała lepsze i gorsze okresy. Czasem zdobywała się na pewną niezależność od partyjnych mocodawców jej członków, ale nigdy nie stała się prawdziwie niezależnym reprezentantem publicznych interesów. Większość jej członków reprezentowała interesy partyjne, a nawet środowiskowe, i dbała głównie o to, żeby ludzie ich politycznych opcji byli możliwie licznie reprezentowani we władzach państwowej telewizji i radia. Po aferze Rywina, gdy na czele Rady stanęła Danuta Waniek, wywodząca się z rozpadającego się wtedy SLD, KRRiT na krótko stała się ciałem realizującym raczej publiczny niż partyjny interes. Skończyło się to brutalnie, gdy PiS, LPR i Samoobrona zmieniły ustawę, by „odzyskać” Radę. Od tego momentu jej członkowie bez ogródek realizowali partyjne interesy.

Źródło problemu wciąż jednak było poza Radą. Konkretnie w Sejmie, Senacie i Pałacu Prezydenckim. Z dziewięciu dotychczasowych przewodniczących Rady zaledwie o pięciu można (choć zwykle od biedy) powiedzieć, że spełniali niewygórowane wymaganie ustawy, by członkowie KRRiT byli wybierani „spośród osób wyróżniających się wiedzą i doświadczeniem w zakresie środków społecznego przekazu”. I to tylko w tym sensie, że wyróżniali się wśród ogółu obywateli. Wśród tysięcy osób, które mediami zajmują się w Polsce zawodowo, wyróżniało się najwyżej dwóch przewodniczących. Większość – jak Elżbieta Kruk, była wychowawczyni poprawczaka, asystentka prezesa Kaczyńskiego w NIK i urzędniczka BBN, a potem parlamentarzystka – lądowała w Radzie zupełnie przypadkiem.

W obecnej pięcioosobowej Radzie tylko Witold Kołodziejski i Tomasz Borysiuk byli wcześniej poważniej związani z elektronicznymi mediami, ale też raczej jako „praktycy” niż „znawcy”. Trudno jednak powiedzieć, że niespełna czterdziestoletni Borysiuk wyróżnia się doświadczeniem, bo jego współpraca z TVP trwała zaledwie kilka lat. Pozostałych prezydent i senatorowie wybrali ewidentnie wbrew prawu. Są wśród nich znawca watykańskiej dyplomacji, działaczka społeczna i wykładowca, animator ruchów obrony życia. Wcześniej aż tak źle na ogół nie było, choć nie było ani jednej Rady, w której wszyscy członkowie spełniali minimalne ustawowe kryteria.

Tylko nasza pamięć

Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej zaczynało bez porównania lepiej. Pierwszym prezesem został centrowy senator i profesor prawa, a w składzie kolegium znaleźli się głównie prawnicy i historycy rozmaitych opcji politycznych, szkół i orientacji badawczych. Gdy jednak w 2007 r. skład kolegium zmieniano, miejsce powszechnie szanowanego historyka prof. Andrzeja Friszke zajął zasłużony w opozycji, ale owładnięty antywałęsowską obsesją inżynier Andrzej Gwiazda, miejsce Andrzeja Grajewskiego, pieczołowitego badacza powojennych dziejów Kościoła, otrzymała mocno związana z PiS, a zwłaszcza z Lechem Kaczyńskim, socjolożka wsi Barbara Fedyszak-Radziejowska, miejsce Włodzimierza Olszewskiego, jednego z najbardziej szanowanych sędziów i byłego przewodniczącego Naczelnej Rady Sądownictwa, zajął Andrzej Urbański, polityk od lat robiący karierę pod skrzydłami braci Kaczyńskich i obsadzany przez nich na najrozmaitszych funkcjach.

Ustawa o IPN jest wobec członków kolegium znacznie łagodniejsza niż ustawa o KRRiT. Wymaga tylko, by „wyróżniali się wysokimi walorami moralnymi oraz wiedzą przydatną w pracy IPN”. Jaka to wiedza – nie wiadomo.

Słabnące ostoje

Na tle IPN i KRRiT Rada Polityki Pieniężnej i Trybunał Konstytucyjny były dotąd ostoją politycznej odpowiedzialności i profesjonalizmu. Ich członkowie mieli rozmaite poglądy, biografie i doświadczenia, więc często się spierali, ale w znakomitej większości reprezentowali wysokie standardy profesjonalne, mieli duże doświadczenie, cieszyli się autorytetem w swoich środowiskach. Nie było powodów przypuszczać, że podejmując decyzje, będą się kierowali czymkolwiek poza wiedzą i przekonaniami.

Dzięki temu w okresie IV RP, gdy PiS dążył do zastąpienia konstytucyjnego systemu podziału władzy i niezależnych organów, które się kontrolują i ograniczają nawzajem, przez system władzy jednolitej, podporządkowanej jednemu politycznemu ośrodkowi, Trybunał i Rada były skutecznymi (choć mającymi ograniczone kompetencje) barierami dla pełzającego zamachu ustrojowego. Tak to przynajmniej wyglądało z dystansu. Chociaż z bliska już wtedy widać było poważne zagrożenia.

Trybunał nie przypadkiem miał kłopot i zwlekał z wydaniem krytycznego orzeczenia wobec oczywiście absurdalnej nowelizacji ustawy lustracyjnej. W jego składzie już wcześniej znaleźli się bowiem sędziowie, których lojalność wykraczała poza przekonania, wiedzę i doświadczenie. Groźna groteskowość i oczywista niekonstytucyjność ustawy nie miała dla części sędziów znaczenia, bo dużo wyższą wartość widzieli w lojalności wobec rewolucyjnej krucjaty IV Rzeczpospolitej. Teraz z wielkim trudem Trybunał wydał wyrok w sprawie esbeckich emerytur, a w orzeczeniu widać mozolny polityczny kompromis, choć i tak pięciu sędziów złożyło zdania odrębne.

Trybunał nigdy nie był święty, ale tendencja do jego deprecjonowania, upartyjnienia i ubezwłasnowolnienia sięgnęła zenitu pod rządami PiS. Roman Giertych wysłał do TK swego głównego konkurenta w partii, byłego szefa LPR, Marka Kotlinowskiego, a PiS równie bezwstydnie ulokował tam zasłużonego w odzyskiwaniu mediów członka rady nadzorczej TVP Wojciecha Hermelińskiego. Największy skandal wywołał jednak wybór związanej z Samoobroną Lidii Bagińskiej, która jako syndyk, kosztem przedsiębiorstwa, dawała zarobić ówczesnemu posłowi Samoobrony Ryszardowi Czarneckiemu i oszukała nadzorującego jej pracę sędziego komisarza. Gdy to się wydało, prezydent wstrzymał zaprzysiężenie Bagińskiej, a prezes Trybunału przyłączył się do apelu „Gazety Wyborczej”, by zrezygnowała. Ostatecznie pod presją opinii publicznej Bagińska złożyła urząd wkrótce po zaprzysiężeniu.

Przypadek Kazimierza Barczyka nie ma posmaku aż takiego skandalu. Ale w jakimś sensie jest jeszcze poważniejszy. Nie dlatego, że Barczyk publicznie powołał się na poparcie wybitnych prawników, którzy go nie poparli. Także nie dlatego, że lojalność Barczyka jako sędziego najwyższej instancji byłaby raczej przy PO, która go wystawiła, niż przy konstytucji. Problem w tym, że zasłużony politycznie Barczyk (związany z Solidarnością, RdR, PC, AWS i PO) profesjonalnie niczym się nie wyróżnia wśród tysięcy przeciętnych prawników spełniających formalne wymagania ustawy wobec kandydatów na sędziów TK. Platforma chciała mu posadą w Trybunale osłodzić gorycz porażki w wyborach parlamentarnych. „Kaziowi coś się należało” za lata politycznej wysługi, więc koledzy postanowili mu dać trybunalską togę. Podobnie jak Roman Giertych osłodził Kotlinowskiemu gorycz utraty przywództwa w LPR.

Rada Podopiecznych

Trybunał Konstytucyjny ma szczęście, bo pole jego działania znajduje się pod baczną obserwacją kilku aktywnych organizacji społecznych, takich jak Komisja Helsińska czy Fundacja Praw Człowieka. Rada Polityki Pieniężnej jest w gorszej sytuacji. Tu żaden ruch społeczny nie czuwa nad jakością wyboru. Nikt porządnie nie bada dorobku kandydatów. Nikt nawet nie pyta, dlaczego partie zgłaszają, a Sejm, Senat i prezydent desygnują akurat te osoby. Jak się „Kaziom należy” i jak ich patroni są wystarczająco wpływowi, to nikt ich nie zatrzyma.

W składzie właśnie wybranej na kolejne sześć lat Rady też widać to lepiej niż w składzie jej poprzedniczek. Poza prezesem Skrzypkiem, w którego nominacji trudno się było dopatrzyć przesłanek kompetencyjnych, przynajmniej trzy nominacje budzą wątpliwości, a jedna jest mocno ryzykowna. Delikatnie mówiąc, połowa dziesięcioosobowego składu mogłaby być trafniej dobrana. Wszyscy członkowie Rady są – jak każe konstytucja – osobami „wyróżniającymi się wiedzą z zakresu finansów”, ale – znów – tylko wówczas, gdy się ich postawi na tle ogółu ludności. Gdyby ich postawiono na tle tysięcy polskich ekonomistów, nie wszyscy by się wyróżnili. Zwłaszcza pozytywnie.

Prasa sporo pisała o specjaliście historii gospodarczej Adamie Glapińskim, polityku związanym z braćmi Kaczyńskimi, byłym szefie resortów gospodarczych i wielkich państwowych spółek. Glapiński wyróżnia się wiedzą w dziedzinie historii gospodarczej i kulisów polityki gospodarczej, ale nie jest uznanym ekspertem w dziedzinie finansów.

Zyta Gilowska jest ekspertem w dziedzinie budżetów samorządowych. Ekonomiści się jednak dość powszechnie zgadzają, że o finansach na szczeblu banku centralnego ma pojęcie mgliste.

Trzydziestolatek Andrzej Rzońca jest powszechnie znany jako asystent Leszka Balcerowicza, w NBP, SGH i fundacji FOR oraz jako mianowany przez PO szef rady nadzorczej Totalizatora (w związku z czym ma być przesłuchiwany przez komisję hazardową), ale nie ma opinii wybitnego eksperta od finansów.

Wreszcie prof. Jan Winiecki jest wprawdzie szanowany za naukowy dorobek sprzed lat, ale dziś reprezentuje poglądy tak skrajne, że postrzegany jest raczej jako cięty felietonista. Jego największą słabością jest jednak to, że właśnie jako felietonista został niedawno skazany w procesie prywatno-karnym, jaki prezes Skrzypek wytoczył mu, gdy w felietonie Winiecki zarzucił szefowi NBP nieznajomość języków i brak wykształcenia. Sąd drugiej instancji ze względów formalnych zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia, ale nie podważył sentencji wyroku. Jeśli się on utrzyma, profesor straci miejsce w Radzie, bo jej członkami nie mogą być osoby skazane. Tak czy inaczej, wybranie Winieckiego do Rady kierowanej przez Skrzypka, z którym jest w prawnym i honorowym sporze, to sygnał, że Senat nie przywiązuje wagi do atmosfery, jaka będzie panowała w gronie tworzącym jedną z najważniejszych instytucji państwa.

Jak to zatrzymać

Polityce nie należy stawiać nadmiernych, a zwłaszcza nierealistycznych wymagań. Pozornie chodzi o małe kompromisy. O jedną posadę dla zasłużonego kolegi albo koleżanki, synekurę dla asystenta albo asystentki, jednego politycznie pewnego lub pewną w składzie istotnego gremium. Przez jedną taką nominację świat się nie zawali, a Polska nie zginie. To pewne. Ale my mamy swoich kolegów i oni mają swoich. A jeden plus jeden to dwa. I tamci też mają. A dwa plus jeden to trzy. Aż wreszcie kompromisy mające być wyjątkiem stają się regułą i zaczynają przeważać w radach i trybunałach. Chyba już jesteśmy z grubsza biorąc w tym punkcie. Mam nadzieję, że także dlatego w sprawie mec. Barczyka Sejm dał sobie jeszcze czas na przemyślenia. Może więc tym razem jakoś się jeszcze uda. Czy jednak mamy prawo liczyć, że następnym razem, przy kolejnych wyborach do rad czy Trybunału (w tym roku do obsadzenia będą jeszcze trzy miejsca) znowu jakimś cudem się uda?

W projekcie nowelizacji ustawy o IPN przygotowanym przez Arkadiusza Rybickiego z PO jest ciekawy pomysł ucieczki z tej pułapki. Kandydatów do Kolegium IPN mają proponować rady wydziałów i instytutów historii. Politycy mogliby więc wybierać tylko spośród osób wskazanych przez kompetentne gremia. Wybór wciąż będzie demokratyczny, ale jego zakres zostanie ograniczony do fachowców cieszących się zaufaniem fachowców. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek głośno oprotestował pomysł Rybickiego. Jest chyba szansa, że on przejdzie. To jest druga – obok odłożenia wyboru Barczyka – jaskółka nadziei. Bo skoro można tego rodzaju kryterium zastosować wobec IPN, czemu nie zastosować go wobec KRRiT, TK, RPP? Czy polskie prawo nie byłoby bezpieczniejsze, gdyby kandydatów na sędziów Trybunału wskazywały wydziały i instytuty prawa? Czy złotówka nie byłaby w lepszych rękach, gdyby kandydatów do RPP wskazywały senaty uczelni ekonomicznych i rady instytutów oraz wydziałów ekonomicznych uniwersytetów? Czy media nie byłyby w lepszym stanie, gdyby kandydatów do KRRiT wskazywały rady wydziałów dziennikarskich? Czy zgłoszone osoby nie powinny być publicznie przesłuchane, jak ostatnio przy wyborze kandydatów na urząd prokuratora generalnego?

Więc może warto spróbować. Zwłaszcza kiedy w Polsce rządzi Platforma Obywatelska. Obywatelska, czyli nie tylko prezydencka, poselska, senatorska.

Jacek Żakowski

Polityka 10.2010 (2746) z dnia 06.03.2010; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Organy do wymiany"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną