Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Rodzina, ach, rodzina

Czarne owce w rodzinach polityków

Maciej T., były zięć posła PiS Zbigniewa Wassermanna Maciej T., były zięć posła PiS Zbigniewa Wassermanna Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta
Brat pedofil, zięć aferzysta. Oto kilka bolesnych zdarzeń z życia rodzinnego znanych polityków.

Takiego obrotu spraw Mirosław Drzewiecki nie mógł się chyba spodziewać w najczarniejszych wizjach: w wyniku afery hazardowej stracił fotel w rządzie, a jakby tego było mało, media ujawniły, że gdy był ministrem sportu, jego brat Dariusz proponować miał austriackiej firmie budowlanej załatwienie kontraktów na realizację stadionów na Euro 2012, orlików i autostrady A2. Po publikacjach prokuratura wszczęła śledztwo.

W 2008 r., kilka tygodni po powołaniu Drzewieckiego na ministra, znany łódzki biznesmen, związany dawniej z Unią Wolności, przewidywał: – Prędzej czy później Darek narobi Mirkowi kłopotów. Tak było zawsze.

Niegdyś Dariusz prowadził w Łodzi dyskotekę Studio. W 1999 r. podczas śledztwa w sprawie tzw. łódzkiej ośmiornicy jego wspólnik Paweł J. zeznał, że kilka lat wcześniej Dariusz, bez grosza przy duszy, namówił go na remont Studia. Pieniądze (kilkadziesiąt tysięcy marek) pożyczył od jednego z bossów świata przestępczego Tadeusza M., zwanego Materacem lub Tatą. Gwarantem zwrotu tej sumy miał być Paweł J. Gangsterzy wciągnęli potem J. w spiralę zadłużenia, a gdy nie spłacał gigantycznych odsetek, wywieźli z jego sklepów sprzęty warte blisko 120 tys. zł.

W latach 90. Mirek i Darek obracali się w tym samym kręgu towarzyskim. Później okazało się, że część ich znajomych to gangsterzy. Mirek, odkąd zaangażował się w politykę, trzymał się od nich z daleka. Chciał odciągnąć również brata, ale nie udało się, Darka zbyt wiele łączyło z tym środowiskiem: choćby narkotyki – mówi polityk łódzkiej PO, wieloletni znajomy Drzewieckiego. Sam Drzewiecki nie wykluczał, że to właśnie problemy brata z narkotykami sprawiły, że i jego za rządów PiS usiłowano „wmontować w jakieś używki”.

Gdy Dariusz zakończył biznesy z Pawłem J., Mirosław namówił swego nastoletniego syna Mateusza, by założył z wujem spółkę. Przez kilka lat prowadziła ona restaurację Marhaba w Łodzi. Podczas procesu ośmiornicy Dariusz Drzewiecki zeznał, że pieniądze na uruchomienie drugiej restauracji tej spółki – w Zduńskiej Woli – pożyczył od kolejnego z bossów gangu, Andrzeja M. ps. Mikser.

Po kilku latach spółka się rozpadła. Dariusz wpadł na pomysł, by sprzedawać samochody wzięte w leasing (zgodnie z prawem jest to niemożliwe, bo ich właścicielem jest firma leasingowa). W 2008 r. w rozmowie z nami Mirosław Drzewiecki przyznał, że kilka lat wcześniej spłacił kupca, który w wyniku takiej transakcji został na lodzie. Mówił, że wiele razy pokrywał zobowiązania brata, ale ten raz miał być ostatni.

Gdy Mirosław został ministrem, jego brata poszukiwali śledczy z kilku prokuratur. Przedmiotem badania jednej z nich była transakcja, w której Dariusz sprzedał łódzkiemu dilerowi samochodowemu dwa leasingowe auta. Kupiec pojazdy musiał zwrócić – stracił 63 tys. zł. Ponieważ Dariusz przez kilka lat nie stawiał się na wezwania prokuratury, diler wynajął detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Na początku 2009 r. media opisały zorganizowaną przez niego „obławę na brata ministra”. Dariuszowi udało się uciec. Dwa dni później diler odzyskał pieniądze. Rutkowski relacjonował wówczas: „Dowiedziałem się, że pieniądze na spłatę długów Dariusz dostał od brata z informacją, że już więcej mu nie pomoże”. Sprawa w prokuraturze została umorzona. Podobnie kolejna – dotycząca przywłaszczenia przez Dariusza wziętych w leasing urządzeń wentylacyjnych dla restauracji. Tu także ktoś spłacił jego zobowiązania. Odpowiedzialności nie udało się uniknąć Dariuszowi tylko w sprawie sprzedaży trzech samochodów, których nie posiadał. Na początku 2009 r. został za to skazany na półtora roku więzienia w zawieszeniu.

Po ujawnieniu propozycji, jaką Dariusz Drzewiecki miał złożyć austriackiej firmie, Mirosław przekonywał, że historia została zmyślona, by go skompromitować w przeddzień zeznań przed hazardową komisją śledczą. – Skoro nie odciął się od brata przez tyle lat, trudno, żeby zrobił to teraz – mówi łódzki polityk PO.

Przyłatany brat

O tym, że politykowi – nawet jeśli bardzo chce – nie jest łatwo się odciąć od tego, co robią członkowie jego rodziny, przekonał się były premier Leszek Miller. Pod koniec lat 90. zaczęły docierać do niego informacje, że jego przyrodni brat Sławomir (syn ojca z drugiego małżeństwa) powołuje się na niego w rozmaitych biznesach. – Możliwości reagowania w takiej sytuacji są ograniczone: nie wykupię przecież ogłoszenia w gazecie, że prawie nie znam swojego przyrodniego brata i nie utrzymuję z nim żadnych kontaktów. Tych, którzy mnie pytali, ostrzegałem, żeby uważali, bo nie dawałem mu żadnych upoważnień – mówi Leszek Miller.

Gdy on obejmował fotel premiera, biznesowe doświadczenia jego brata, byłego boksera, sprowadzały się do prowadzenia sklepu meblowego i obrotu nieruchomościami. Wkrótce jednak Sławomir został szefem rady nadzorczej Konsorcjum Gdańskiego, które razem z rosyjskim Jukosem chciało wziąć udział w prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej. Krążyły pogłoski, że buduje sobie pozycję w branży paliwowej, powołując się na wpływy u premiera. Gdy informacje o Konsorcjum i Sławomirze Millerze pojawiły się w mediach, rzecznik rządu Michał Tober wydał oświadczenie, że premiera z przyrodnim bratem łączy jedynie nazwisko. Na początku 2003 r., po doświadczeniach z afery Rywina, premier zwrócił się do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego o zbadanie, czy brat faktycznie powołuje się na niego i czy nie doszło w związku z tym do próby korupcji.

Nie wystarczyło to jednak, by przekonać politycznych przeciwników Leszka Millera, że z przyrodnim bratem nie łączy go żadna więź. W 2004 r. podczas prac orlenowskiej komisji śledczej Antoni Macierewicz mówił, że jeśli faktycznie w niedoszłej prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej miała wziąć udział firma, „którą kierował przyrodni brat Leszka Millera, to problemy są bardzo poważne i dotyczą już nie tyle kapitalizmu politycznego, ile nepotyzmu”.

W 2006 r. Sławomir Miller został aresztowany. Zarzucono mu, że oszukał śląskiego barona paliwowego Artura K. – miał przyjąć od niego blisko 1 mln zł, obiecując m.in. że załatwi wykup nieruchomości, którymi K. był zainteresowany. Powołując się na wpływy w UOP, urzędach skarbowych i celnych, miał także obiecywać baronom paliwowym, że załatwi, by te instytucje zaniechały postępowań przeciwko nim. Nazwisko Sławomira Millera pojawiało się w śledztwie przeciwko paliwowym baronom już kilka lat wcześniej, ale prowadzący je krakowscy prokuratorzy uznali, że brakuje jednoznacznych dowodów, a poza tym przestępstwo płatnej protekcji – nawet jeśli zostało popełnione – przedawniło się (miało mieć miejsce w latach 1997–2000). Gdy władzę w kraju objęło PiS, podległa Zbigniewowi Ziobro Prokuratura Krajowa naciskała jednak, by przyrodniemu bratu byłego premiera postawić zarzuty. W proteście przeciwko upolitycznieniu śledztwa z kierowania zespołem ścigającym mafię paliwową zrezygnował wówczas prokurator Marek Wełna.

Kiedy po Sławomira przyszli policjanci z CBŚ, czekały już na nich kamery telewizyjne. Czołówki gazet sympatyzujących z partią Jarosława Kaczyńskiego krzyczały nazajutrz: „Miller aresztowany”. – Nawet nie dodawano: Sławomir – bo i po co? W tekstach z uporem powtarzano: „brat byłego premiera”, a że przyrodni, to już nie miało żadnego znaczenia – wspomina Leszek Miller. Media cytowały Janusza Kaczmarka, szefa Prokuratury Krajowej, który mówił, że zatrzymanie Sławomira to „efekt największego w kraju śledztwa dotyczącego oszustw na rynku paliw”, i zapowiadał, że wkrótce w sprawie przesłuchany zostanie były premier i wielu innych polityków lewicy.

– Nie chcę oceniać postawionych Sławomirowi zarzutów – zrobi to sąd w toczącym się procesie. Ale jestem przekonany, że gdyby nie nazywał się Miller, nie spędziłby dwóch lat w areszcie, jak podawały media, bez możliwości widzenia z rodziną – mówi Leszek Miller.

Zemsta Vegasa

Władysław Frasyniuk, niegdyś szef Partii Demokratycznej, przez kłopoty, jakie miał z prawem jego były zięć Jerzy W., o mało sam nie trafił do aresztu. – Gdy go spotkałem pierwszy raz, nie miałem cienia wątpliwości, że to jest facet, który siedział w więzieniu. Zbyt długo sam siedziałem (w PRL za działalność opozycyjną – przyp. aut.), żeby nie rozpoznawać takich ludzi – mówi Frasyniuk. Intuicja go nie myliła: Jerzy W. miał na koncie kilka wyroków – m.in. za paserstwo samochodów. Gdy sprawa wyszła na jaw, W. tłumaczył, że wtedy ktoś go wrobił, zapewniał, że chce prowadzić uczciwe interesy. Okazało się, że nie do końca: – Wszędzie powoływał się na mnie. Natychmiast został otoczony opieką ludzi ze służb specjalnych, którzy zaczęli mu proponować rozmaite interesy – większość dotyczyła bardzo atrakcyjnych nieruchomości – relacjonuje Frasyniuk. Początkowo myślał, że opowieści zięcia o wspaniałych biznesach do zrobienia to niegroźna mitomania, potem zaczął się tego obawiać: – Mogłem zrobić tylko dwie rzeczy: otworzyć oczy córce i uprzedzić wszystkich ludzi, z którymi może stykać się W., że nie biorę za niego żadnej odpowiedzialności i w ogóle żeby mnie z nim nie łączyć.

Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy córka Frasyniuka odeszła od W. – Dzwonił do niej, że Pruszków ją wysadzi i potnie żyletkami, że on utopi ją w różnych sprawach gospodarczych. Mówił: albo wrócisz do mnie, albo załatwię twojego starego – wspomina Frasyniuk.

W lipcu 2006 r. w artykule „Układ wrocławski” prawicowy „Nasz Dziennik” ujawnił treść zawiadomienia, które dopiero co wpłynęło do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, złożonego przez kogoś, kto przedstawiał się jako Tony Vegas. Dotyczyło ono korupcji wśród wrocławskich urzędników celnych. Z doniesienia Vegasa wynikało, że Władysław Frasyniuk załatwiał życzliwość celników dla dwóch firm przewozowych – swojej i Jureksu, którego właścicielem był Jerzy W., a prezesem do 2005 r. – córka Frasyniuka. Miało dochodzić do zaniżania opłat celnych od towarów wwożonych przez te firmy do Polski. „Nasz Dziennik” nie ujawnił, że pod pseudonimem Vegas krył się sam Jerzy W. Składając zawiadomienie, chciał sobie zaskarbić przychylność organów ścigania. Jego Jureksem – w związku z podejrzeniem fałszowania dokumentów odpraw celnych – interesowała się już wówczas prokuratura wrocławska. Tu także W. obciążał Frasyniuka.

Sprawami zainteresowało się szefostwo Prokuratury Krajowej. – Prokurator z Wrocławia mówił mi, że raz w tygodniu dzwonią do niego, kiedy Frasyniuk zostanie zatrzymany. Gdy prokuratorzy wrocławscy uznali, że nie ma żadnych podstaw, by postawić mi zarzuty, odebrano im sprawę – relacjonuje Frasyniuk.

W telewizji Trwam Jerzy Engelking, zastępca prokuratora generalnego, podkreślał wtedy, że w sprawie występuje nazwisko Frasyniuka. Ten był już pewny rychłego zatrzymania: – Dałem pełnomocnictwo adwokatowi, żeby w razie czego mógł natychmiast interweniować. Udzieliłem też instrukcji córce: co oznacza odsiadka, jak się zachować w przypadku zatrzymania. To, że nie zostałem aresztowany, zawdzięczam tylko prokuratorom, którzy jednak oparli się politycznym naciskom.

Jerzy W. został oskarżony o uszczuplenie należności celnych i podatku VAT (co najmniej o 580 tys. zł) oraz o podrabianie dokumentów celnych. Wraz z nim na ławie oskarżonych zasiada 13 osób, w tym 8 celników.

Zięć z bagażem

Zbigniew Wassermann, za rządów PiS koordynator ds. służb specjalnych, obecnie członek sejmowej komisji ds. służb, przyznaje: – Sytuacje, w których ktoś z rodziny polityka popełni przestępstwo, są często nadmiernie wykorzystywane przeciwko Bogu ducha winnemu politykowi, a nie koncentrują się na osobie, która w kolizję z prawem weszła. To zresztą działa także w drugą stronę: nieraz można odnieść wrażenie, że osoba pozostająca pod zarzutem ponosi konsekwencje tego, że jest bliska określonemu politykowi i sprawa może być okazją do odegrania się na nim, dokuczenia mu.

Skąd ta empatia u polityka znanego z podejrzliwości? Zbigniew Wassermann także ma za sobą podobne doświadczenie. Jego były zięć Maciej T. – niegdyś szef Młodzieży Wszechpolskiej, a potem krakowski radny LPR – jest jednym z oskarżonych w sprawie doprowadzenia do upadłości Wielkopolskiego Banku Rolniczego. Pieniądze z WBR trafiały do spółek związanych z szefem jego rady nadzorczej Witoldem H. (byłym posłem LPR) i rozpływały się. Maciej T. został oskarżony o to, że jako prokurent jednej z nich nie dopełnił obowiązku należytej dbałości o interes firmy, w wyniku czego powstały szkody majątkowe łącznej wysokości blisko 1,5 mln zł.

Wassermann podkreśla, że w czasie, gdy miało dojść do przestępstwa (lata 2000–2002), Maciej T. nie był jeszcze jego zięciem: – Można powiedzieć, że dostaliśmy pewien bagaż w wianie – mówi. Akt oskarżenia w tej sprawie wpłynął do sądu w ubiegłym roku – gdy T. był już po rozwodzie z jego córką.

Śledztwo dotyczące upadłości WBR toczyło się kilka lat. Za rządów PiS w mediach pojawiły się sugestie, że jest specjalnie przeciągane ze względu na przewijające się w nim nazwiska polityków i Macieja T. Zbigniew Wassermann zapewnia, że on w tę sprawę nigdy nie ingerował – podejrzenie o stronniczość mogłoby zaowocować odebraniem mu przez ABW dopuszczenia do informacji tajnych. Interwencji nikt zresztą od niego nie oczekiwał. – Moja rodzina jest niezwykle wyczulona na każdą sytuację, która mogłaby być wykorzystana przeciwko mnie. Nigdy by mnie o coś takiego nie poprosili – mówi Wassermann.

W sieci

Jedną z najtrudniejszych do przełknięcia dla polityków PiS była sprawa brata Pawła Kowala. W 2005 r., gdy się wydarzyła, Kowal dopiero zaczynał karierę polityczną – kierował biurem prasowym prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego i przewodniczył radzie dzielnicy Warszawa Ochota. Dziennikarze „Interwencji” Polsatu i tygodnika „Wprost” zorganizowali wówczas wspólną akcję „O jednego mniej”: podawali się w Internecie za 14-latka, a gdy ktoś zaczynał składać propozycje seksualne, wysyłali na spotkanie z nim osobę ucharakteryzowaną na nastolatka i włączali kamery. W pułapkę wpadł m.in. brat Pawła Kowala, informatyk Zespołu Żłobków, podlegającego stołecznemu ratuszowi. Rzekomemu 14-latkowi zaproponował stosunek seksualny za pieniądze. Potem policja znalazła w jego komputerach pliki z pornografią dziecięcą.

Paweł Kowal przyznaje, że choć media nie powiązały go wówczas z zatrzymanym, znalazł się w trudnej sytuacji. Uznał, że musi poinformować Lecha Kaczyńskiego. – Jak się działa w życiu publicznym, lepiej o wszystkich, dobrych i złych rzeczach informować otoczenie. To jest generalna reguła wymuszona przez ciekawskość świata – tłumaczy dzisiaj. Poza Kaczyńskim o bracie Kowala wiedziało wąskie grono osób. Wkrótce potem Paweł Kowal został posłem, a następnie wiceministrem spraw zagranicznych. Jego brat okres rządów PiS spędził w więzieniu – dostał trzy lata, wyszedł w 2008 r.

Jesienią ub.r. Kowal – już jako europoseł – dokonał niespodziewanego coming outu na łamach „Super Expressu”. W artykule „Wspieram mojego brata pedofila” tabloid cytował jego wypowiedź: „Wspieram go, jak tylko brat może wspierać brata. Nie jestem specjalistą. Od tego są lekarze. Oczywiście pomagałem mu też, gdy siedział w więzieniu. Wysyłałem mu listy, paczki, angażowałem adwokata”.

Skąd to nagłe wyznanie europosła? Według bliskich znajomych, Kowal nie miał wyjścia: ktoś, kto go najwyraźniej nie lubi, zainteresował sprawą media.

Porażka wychowawcza

– Wielu ludzi oczekuje od nas, polityków, że będziemy wzorem do naśladowania. My i nasze rodziny. Tymczasem my też mamy problemy rodzinne, czasem nawet większe niż przeciętni ludzie. Należymy przecież do grupy podwyższonego ryzyka – przez ciągłe nieobecności w domu mamy mniejszą możliwość wpływania na to, co np. robią nasze dzieci – mówi europoseł Tadeusz Cymański (PiS). W andrzejkowy wieczór 2006 r. jego 22-letni wówczas syn został zatrzymany za jazdę po pijanemu. Miał 0,7 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Cymański przyznał wówczas, że jest to jego porażka jako ojca. „Mogę tylko przeprosić swoich sympatyków za rozczarowanie, bo moje dzieci świadczą o mnie” – mówił. Poczucie porażki było tym większe, że Cymański wielokrotnie w mediach jako autorytet od wychowania bronił prawa rodziców do karcenia dzieci, a kilka tygodni wcześniej poparł syna jako kandydata w wyborach samorządowych.

Dziś Cymański wspomina: – Syn zachował się wtedy elegancko: zamieścił w Internecie komunikat, że jest mu wstyd i przykro z powodu tego, co się stało. Wszystko, co mogłem zrobić, by pomóc mu w tej sprawie, to znaleźć adwokata.

Dziś patrzy już na sprawę z dystansu. Mimo że jego partia od lat postuluje, by w sprawach pijanych kierowców sądy orzekały kary więzienia bez zwieszenia i orzekały przepadek pojazdów, Cymański nie obawia się powiedzieć, że uważa wyrok, który zapadł w sprawie jego syna (pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata, zakaz prowadzenia pojazdów przez rok) za surowy. – W prasie ukazało się zdjęcie syna z paskiem na oczach. Według mnie sąd, wydając wyrok, powinien to uwzględnić.

Do dziś, gdy ktoś chce dokuczyć Cymańskiemu, wygarnia mu: zamiast się mądrzyć, lepiej syna wychowaj. Ale generalnie postawa Cymańskiego w tej sprawie przysporzyła mu sympatii u wyborców. Problemy z prawem w rodzinie polityka nie muszą zaszkodzić jego karierze. Decydujące jest to, jak zachowa się w takiej sprawie sam polityk i czy ktoś nie postanowi jej użyć jako broni przeciw niemu.

Polityka 11.2010 (2747) z dnia 13.03.2010; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Rodzina, ach, rodzina"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną