Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lekcja martwego języka

PiS w drodze na manowce

Prezes PiS Jarosław Kaczyński podczas III Kongresu PiS w Poznaniu Prezes PiS Jarosław Kaczyński podczas III Kongresu PiS w Poznaniu Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta
Prawo i Sprawiedliwość, co pokazał również ostatni kongres tej partii, wciąż nie ma wiele do zaproponowania poza krytyką Platformy. A to dziś stanowczo nie wystarcza.

Najwyraźniej opinia publiczna oczekiwała po kongresie PiS zbyt wiele, a kongres miał być rutynowy. Rutynowo wybrano więc Jarosława Kaczyńskiego, który był jedynym kandydatem na prezesa. Rutynowo wezwano prezydenta do powtórnego kandydowania. Również rutynowo przewodniczący Solidarności Janusz Śniadek zadeklarował swoje poparcie dla PiS, a w konsekwencji dla Lecha Kaczyńskiego, który tym samym ma już dwie wspierające go siły polityczne.

To, co było ważne, powiedzieliśmy rok temu w Krakowie, teraz istniała tylko statutowa konieczność wybrania władz i stąd kongres – powtarzano tytułem usprawiedliwienia przed tymi wszystkimi, którzy spodziewali się wydarzeń bardziej spektakularnych. W Krakowie prezes powiedział – pokój, a nie wojna. Wydawało się to rzeczywiście próbą zredefiniowania dotychczasowej polityki, czyli odejścia od języka ciągłej konfrontacji, a w to miejsce szukania potencjalnych koalicjantów, i może jakiejś bardziej selektywnej formuły opozycyjności. Teraz było tylko nieustanne odbijanie się od PO i przy okazji obijanie Platformy za wszystko, czyli był powrót do nigdy nieporzuconej idei, że trzeba wojny, a nie pokoju. Jednak prezes, rozwijając twórczo teorię „przykrywania” różnych zdarzeń, tym razem wizją plaż w Egipcie i Tunezji dla milionów Polaków, przykrył wszystko, nawet wezwanie prezydenta do reelekcji. Trzeba przyznać, że prezes czasem jak już coś powie, to powie.

Zmierzch Wielkiego Diagnosty

Kongres PiS oceniono jako jałowy, smutny, pozbawiony woli walki, taki, na którym partia godzi się ze swoim opozycyjnym losem, choć lider ciągle marzy, że wróci na stanowisko premiera. Miałem sen – powiedział kilka miesięcy temu Aleksander Kwaśniewski, witając na powrót w szeregach SLD Leszka Millera i wzywając Józefa Oleksego, by też powrócił. Miałem sen – zdawał się mówić Jarosław Kaczyński deklarując, że chce być premierem, bo tylko on wie, co trzeba zrobić.

Rzecz w tym, że nie powiedział co. Wydaje się, że tym, czego PiS dziś najbardziej brakuje, jest porządna diagnoza sytuacji. Kiedyś właśnie diagnoza była mocną stroną Kaczyńskiego. Na niej, przy kilku czynnikach ją wspierających, czasem nieoczekiwanych, jak powierzenie bratu stanowiska ministra sprawiedliwości, zbudował PiS. Tamta diagnoza, która adoptowała dla partyjnych potrzeb hasło budowy IV RP, okazała się społecznie nośna w klimacie schyłku, a potem upadku SLD, w atmosferze zmęczenia dawnymi elitami władzy i trudami transformacji.

Teraz kłopot zaczyna się już na etapie rozpoznania. Diagnoza obecnej sytuacji zawiera się przecież w zdaniu, że „Tusk to nieodpowiedzialne dziecko w supermarkecie”, czyli rozmija się nie tylko z politycznymi realiami, ale także ze społecznymi oczekiwaniami. PiS nie potrafi wyjść poza odnoszenie się do Platformy, a już zwłaszcza do Tuska. To trochę tak, jakby Kaczyński poczuł się zdetronizowany ze swej niedawnej wielkości przez polityka, który potrafił znaleźć język nie tylko zrozumiały, ale także akceptowany przez znaczną część opinii publicznej. Oczywiście zdetronizowany niesłusznie, niesprawiedliwie, co rodzi uzasadnione poczucie krzywdy i upiększa przeszłość, zwłaszcza tę z okresu rządzenia.

Jałowe oczekiwania

Nie przypadkiem w ustach obu braci Kaczyńskich przy każdej okazji wraca ten sam motyw wyliczania zasług rządu, który tak wiele dobrego dał Polakom. Wraz z upływem czasu (bo przecież wspomnienia z czasem stają się coraz piękniejsze) ta litania się wydłuża: spadek bezrobocia, większe poczucie bezpieczeństwa, wzrost gospodarczy, rosnące płace, wyjątkowa dbałość o polskie interesy i polskie poczucie godności w międzynarodowej wspólnocie. Jeśli tamten rząd dał tak wiele, to Polacy kiedyś będą musieli to docenić i do PiS wrócą. Na razie są otumanieni, jak to mówi prezydent, „piarem” i żyją w nierzeczywistości kreowanej przez nieprzychylne PiS media. A media, jak się okazuje, zawsze są nieprzychylne, nawet jeśli ma się już swoją – i to od lat – telewizję publiczną, która oddaje hołd panu prezydentowi przy każdej okazji, a Polaków straszy rządami PO.

Nowa diagnoza musiałaby się opierać na poważnej analizie własnych wyborczych porażek (nigdy jej nie było, gdyż bezdyskusyjnego lidera się nie rozlicza), przyjęciu do wiadomości, że rządzenie to nie jest przełom za przełomem, a po przełomie budowa jakiegoś zupełnie nowego państwa, ale ciągłość, rodzaj sztafety, która od poprzedników przejmuje to, co było dobre, i wnosi swoje pomysły, a także na analizie swojego dorobku jako opozycji.

Ci, którzy próbowali analizować porażki, dawno są już poza PiS, wśród nich Ludwik Dorn, niewątpliwie współtwórca koncepcji PiS, czy Kazimierz Michał Ujazdowski, współautor projektu konstytucji tej partii, a więc jednego z najważniejszych dokumentów dla każdego ugrupowania politycznego.

Nieobecność tych polityków nie wpływa na notowania partii, nie grozi stworzeniem przez nich jakiejś politycznej alternatywy, ale wewnętrznie partię wyjaławia. Młodzi, często sfrustrowani – gdyż dla nich wizja wieloletniej opozycyjności jest nie do zniesienia – nie wnoszą już żadnej wartości dodanej. Stają do medialnych pojedynków uzbrojeni w jeden przekaz – dołożyć Platformie.

Nawet ci wywodzący się z grupy zwanej muzealnikami, a więc bliscy niegdyś współpracownicy Lecha Kaczyńskiego, którzy jeszcze niedawno cechowali się pewną niezależnością myślenia, albo upodobniają się do pisowskiej przeciętnej, albo po prostu znikają w ostatnich szeregach, gdyż nie są wystarczająco waleczni na tym jednym jedynym, antyplatformianym froncie. Jeżeli pokongresową sensacją staje się jedno zdanie posła Pawła Poncyliusza, że „PiS więdnie”, to fakt ten pokazuje bezmiar wewnętrznej niemocy do jakiejkolwiek debaty. Ma być jedność i tyle.

W ślad za nową diagnozą musiałby pójść nowy język politycznej rozmowy. Ile razy można powtórzyć, że Tusk jest najgorszym premierem, a obecny rząd najgorszym z rządów? Ile razy można powtórzyć, że rządzący to chłopcy z podwórka bawiący się Polską? Ile razy można powtórzyć, że klęczymy przed Europą, zamiast stać dumnie z rozwiniętym narodowym sztandarem w ręce?

Te pytania i padająca nieodmiennie ta sama odpowiedź, że wszystko się zmieni, gdy do władzy wróci PiS, już się zużyły. Gdyby miały jeszcze jakąkolwiek moc, to PO nie miałaby takich notowań, jakie ma, wygranych wyborów europejskich czy Jerzego Buzka na czele PE, a PiS nie uderzałby bez przerwy głową w ten szklany sufit, który jest barierą nie do pokonania: ok. 25 proc. społecznego poparcia.

PiS oczekuje, że przecież kiedyś Platformie będzie musiało spaść, bo wszystkim po roku rządzenia (a już na pewno po dwóch latach) spadało, a stara prawda głosi, że rządzenie zużywa, a więc wyborów się nie wygrywa, ale się je przegrywa. Czyli PO i tak musi przegrać. Czekanie na to, co wydaje się nieuchronne, na razie jest jednak czekaniem jałowym, bowiem polityka i jej język w szybkim tempie się zmieniają.

Zamiast nowej diagnozy mamy więc szamotaninę, głównie wokół wizerunku. Wiara w zmianę wizerunku stała się już dogmatem. Oczywiście prawdą jest, że polityka się stabloidyzowała, że do wyborcy dociera prosty przekaz, a więc trzeba dostarczać ciągle świeżego materiału, najlepiej skrótowo i dosadnie, bo to się przebije. Rzecz jednak w tym, kto jeszcze może ten wizerunek współkształtować, tak jak wizerunek PO w prawyborach współkształtują Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski. Dość pouczający jest tu przykład tak zwanych aniołków prezesa, czyli trzech pań, które miały wizerunek prezesa, a tym samym partii, ocieplać.

Na placu boju pozostała głównie Grażyna Gęsicka, którą podczas kongresu zamierzano promować w sposób szczególny, aby stała się, przynajmniej dla opinii publicznej, osobą numer dwa w partii. Gęsicka, po rytualnych zaklęciach, jak to rząd Tuska sobie nie radzi, wygłosiła niezłe przemówienie, w którym mówiła o konieczności zrównoważonego rozwoju, o niezbędnym zacieraniu granic między regionami bogatszymi i biedniejszymi. Mówiła też o tym, że poparcia politycznego nie można budować na dzieleniu Polaków i budowaniu satysfakcji, że jedni są lepsi od drugich pod względem wieku, europejskości bądź prowincjonalizmu, wiary. Nie wzbudziła jednak żadnego entuzjazmu, nikt nie uznał jej za osobę numer dwa, mimo że od dawna stoi za nią autorytet prezesa.

Ten sam towar

Po prostu PiS, mimo zorganizowania ponad 30 paneli merytorycznych, merytorycznej dyskusji nie potrzebuje. Partia czeka, kto mocniej uderzy w Tuska i PO, tylko takie wystąpienia wprowadzają ożywienie czy wręcz entuzjazm. Gęsicka jest zbyt merytoryczna, by nadmiernie demagogicznie uderzać, nie ma temperamentu nawet Aleksandry Natalli-Świat, która z umiarkowanej, merytorycznej posłanki zmieniła się w twardą wojowniczkę, co dość marnie się jednak sprzedaje.

Gdyby zebrać to, co przeciętny Polak, średnio zainteresowany polityką, zapamiętał o PiS w ostatnich tygodniach, ostałoby się właśnie owo wyprzedzenie prezydenckiej kampanii hakowej oraz wyparcie Niemców z egipskich plaż. To bardzo mało, biorąc pod uwagę, że przecież odbył się kongres największego ugrupowania opozycyjnego, jedynej alternatywy dla rządzących, partii dużej, nieźle zorganizowanej, mającej wyraźne przywództwo. Nawet jeśli miał to być kongres rutynowy, bo statut wymagał, by wybrano władze, to zadano sobie wiele trudu, aby go zareklamować. Reklamowano jednak to, czego już reklamować nie trzeba – prezesa, który jaki jest, każdy widzi. Ten sam sprzedawca, ten sam towar, a i opakowania już się zużyły.

Polityka 12.2010 (2748) z dnia 20.03.2010; Kraj; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Lekcja martwego języka"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną