Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Sznur we krwi

Armia po katastrofie

Pogrzeb gen. Franciszka Gągora, szefa Sztabu Generalnego WP, jednej z ofiar katastrofy pod Smoleńskiem Pogrzeb gen. Franciszka Gągora, szefa Sztabu Generalnego WP, jednej z ofiar katastrofy pod Smoleńskiem Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta
Zaledwie kilka dni po śmierci całego kierownictwa polskiej armii na szczytach już zaczął się wyścig kadrowy. Jednak pytania: kto, kogo i za kogo, przysłoniły te ważniejsze: dlaczego, co zmienić, jak naprawić?

Armia działa i wypełnia zadania – to najczęściej powtarzany komunikat zarówno ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej, jak i Biura Bezpieczeństwa Narodowego, i nie jest to propagandowe pudrowanie rzeczywistości. Pierwsze grupy wsparcia pod domami ofiar pojawiły się spontanicznie, nim jeszcze wydano rozkazy, niespełna pół godziny po upublicznieniu informacji o wypadku. Równie sprawnie odbyło się przejęcie obowiązków przez zastępców poszczególnych rodzajów sił zbrojnych. Szeregowy żołnierz mógł nie zauważyć zmiany. W planach przygotowanych na sytuacje szczególne tak to właśnie miało wyglądać. I wyglądało.

Niestety, na tym dobre wiadomości się kończą.

Powrót wodzów

Tragedia w Smoleńsku była dla armii podwójnie bolesna, bo przez pierwsze godziny po katastrofie o wojskowych mówiło się niewiele. A kiedy już media zaczęły ich przypominać, okazało się, że o niektórych nie można było powiedzieć ani napisać za wiele. – Armia to cały czas struktura zamknięta, z założenia odcinająca się od mediów, a nawet cywilów. W efekcie nie miał nawet kto porządnie pożegnać naszych kolegów. Śledzę nekrologii. Cywile mają ich setki, najważniejsi generałowie znacznie mniej. To też coś mówi o naszej pozycji w społeczeństwie – tłumaczy jeden z emerytowanych generałów.

To, czego części wojskowych zabrakło w mediach, zrekompensowane zostanie z pewnością na pogrzebach. Skala przedsięwzięcia, jakim są czekające nas pochówki najważniejszych osób w państwie, przekracza wszystko, co armia musiała zorganizować przez ostatnich 29 lat. Tym bardziej że wojsko nie tylko pożegna 24 swoich ludzi (dowódców rodzajów wojsk, przedstawicieli ordynariatów, załogę i obsługę samolotu, emerytowanych wojskowych), ale będzie również współuczestniczyć w pochowaniu pozostałych ofiar katastrofy. Problemy, które normalnie wydają się nieznaczne, urastają do niebotycznych rozmiarów. Limity czasu pracy kierowców tirów spowodowały, że wiezione z Włoch trumny Żandarmeria Wojskowa eskortowała przez Polskę na sygnale, żeby nie skończyło się mandatami. Jednorazowe przewiezienie samolotem ponad 30 trumien to też wyzwanie. Wojskowa CASA może zabrać maksymalnie 12, natowski Globemaster – 32, ale część wojskowych martwiła się, jak to będzie wyglądało: wynoszenie trumien z samolotu bez biało-czerwonej szachownicy.

Rozmach operacji najlepiej oddają liczby: 18 orkiestr wojskowych, 65 kompanii honorowych, 30 samolotów, 29 śmigłowców, 190 autokarów, 74 mikrobusy, które przez najbliższe kilka dni będą przemierzały Polskę wzdłuż i wszerz.

Kwestie pochówku najważniejszych przedstawicieli Wojska Polskiego to temat trudny i delikatny, bo w rządowym samolocie wyznaczono wojskowym miejsca w trzeciej salonce. A to ta część kadłuba została najbardziej zniszczona. W efekcie do piątku 16 kwietnia nie udało się znaleźć ciał wszystkich tragicznie poległych dowódców. Mimo że w przypadku wojskowych identyfikacja jest ułatwiona, bo armia przechowuje ich próbki DNA na wypadek takich właśnie zdarzeń. W efekcie, w ramach najczarniejszego scenariusza, zwrócono się do ordynariatu polowego o zgodę na chowanie pustych trumien.

Większość żon wojskowych wolała chować swoich mężów nie na najważniejszych polskich cmentarzach, ale tych niedalekich, by w każdej chwili można było iść się wypłakać, poskarżyć na podły świat albo podzielić radościami. – Żonie generała Tadeusza Buka bardzo zależało, żeby mąż wrócił do domu, dlatego wyprowadzenie zwłok odbędzie się z domu – mówi gen. Ireneusz Bartniak, któremu przypadł smutny obowiązek przygotowania ostatniej drogi dowódcy wojsk lądowych. Oprócz rodziny, przyjaciół i żołnierzy generałowi Bukowi będzie w niej towarzyszył również jego ulubiony koń Maks. Zgodnie z kawaleryjską tradycją: w pełnym rzędzie jeździeckim, z pustymi butami w strzemionach.

Wygląda na to, że najbardziej uroczysty charakter będzie miał zapowiedziany na środę pogrzeb gen. Franciszka Gągora, szefa Sztabu Generalnego. Po mszy w katedrze garnizonowej Wojska Polskiego kondukt z trumną na lawecie ma przejechać na Cmentarz Wojskowy na Powązkach. Oprócz polskich żołnierzy w ostatnim pożegnaniu uczestniczyć będą przedstawiciele niemal wszystkich największych armii na świecie. Tragiczna śmierć przerwała gen. Gągorowi marsz do jednego z najważniejszych stanowisk w strukturach NATO.

Armia na wojnie

Próbując odpowiedzieć na pytanie, gdzie poza Polską wieści ze Smoleńska odbierane były z największym przerażeniem, spokojnie można wskazać nasze bazy w Afganistanie. – Siedzieliśmy i oglądaliśmy TVN24, kiedy podano pierwszą informację o kłopotach przy lądowaniu rządowego samolotu. Nie mogliśmy oderwać wzroku od ekranu – wspomina jeden z żołnierzy służących w Afganistanie. Ci, którzy szykowali się do powrotu do Polski 27 kwietnia, bali się, że tragedia uziemi ich w Afganistanie na dłużej. Atmosfera w bazach była tym bardziej przygnębiająca, że niektórzy z tragicznie zmarłych zaledwie kilka dni wcześniej osobiście składali żołnierzom wielkanocne życzenia. Emocje opadły, kiedy w poniedziałek, zgodnie z wcześniejszymi planami, na pokład samolotów do Afganistanu wsiadła grupa 200 żołnierzy mających zrotować wojsko przebywające w bazach.

Paląca jest jednak kwestia obsadzenia stanowiska dowódcy operacyjnego, który koordynuje działania naszych wojsk w Afganistanie i będzie to chyba pierwsza decyzja kadrowa, jaką podejmie nowy zwierzchnik sił zbrojnych, czyli marszałek Bronisław Komorowski. Zapowiedział to już zresztą. Podobną deklarację złożył w środę na nadzwyczajnej odprawie kadry kierowniczej Sił Zbrojnych RP nowy szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego prof. Stanisław Koziej, emerytowany generał. Tego samego dnia marszałek Komorowski podpisał decyzję o zwiększeniu naszego kontyngentu w Afganistanie z 2 tys. do 2,6 tys. żołnierzy i kolejnych 400 w odwodzie operacyjnym w Polsce. Uroczystość przekazania odpowiedzialności VII zmianie ma się odbyć, tak jak zapowiedziano, 27 kwietnia. Choć radosna na pewno nie będzie.

Dotychczasowy szef Dowództwa Operacyjnego gen. Bronisław Kwiatkowski, który zginął w Smoleńsku, 5 maja miał kończyć swoją kadencję i karierę w wojsku. Na giełdzie nazwisk, która towarzyszyła tej zapowiadanej zmianie, pojawiały się nazwiska generałów Edwarda Gruszki i Marka Tomaszyckiego. – Do czasu pogrzebu wszystkich tragicznie zmarłych dowódców nie będą udzielane żadne informacje dotyczące spraw kadrowych – ucina Jarosław Rybak, rzecznik prasowy BBN.

Kwestie obsadzenia dowódczych etatów budzą w armii więcej emocji, niż powinny, zważywszy, że od tragedii minęło zaledwie kilka dni. – Widać część kolegów uznała, że zasada show must go on dotyczy nie tylko show-biznesu, ale i wojska. Mogę powiedzieć tylko, że jest mi przykro – mówi jeden z wysokich rangą oficerów.

Podobnego zdania jest były wiceminister obrony narodowej Janusz Zemke. – Miałem już telefony od kilku generałów, ale konsekwentnie nie odbieram tych połączeń – mówi Zemke. Podobnie jak większość osób zajmujących się sprawami obronności, namawia do wstrzemięźliwości w obsadzaniu stanowisk. – Te decyzje wyznaczą kierunek zmian w armii na najbliższe pół dekady. Sprowadzanie tej katastrofy do wymiany tragicznie zmarłych generałów na jakichś innych byłoby kompletnym niezrozumieniem sytuacji – tłumaczy Zemke. Tym bardziej że kadrowa ławka jest krótka, bo od czasu rządów PiS trwało gruntowne odmładzanie szeregów. W efekcie ciężko będzie wybrać sześciu generałów, by zastąpić tragicznie zmarłych. Wiele wskazuje na to, że trzeba będzie sięgnąć po ludzi, którzy dotąd nie mogli liczyć na nic więcej poza wojskową emeryturą.

Początek po końcu

Wojskowe przepisy nie pozwalają na służbę po skończeniu 60 roku życia. W armijnym żargonie nazywa się to wyrzucaniem przez pesel. Od kilku miesięcy pracowano jednak nad złagodzeniem przepisów. Poselski projekt nowelizacji ustawy o świadczeniach odszkodowawczych zasadniczo dotyczy odszkodowań dla rannych i poszkodowanych na misjach zagranicznych. Przemycono w nim jednak przepis, że „Minister Obrony Narodowej, w szczególnie uzasadnionych przypadkach, może określić inny termin zwolnienia z zawodowej służby wojskowej dla żołnierzy zawodowych wyznaczanych na stanowiska służbowe zaszeregowane do stopni generałów (admirałów) w organizacji międzynarodowej”. Gdyby z nowelizacji zniknęły słowa „w organizacji międzynarodowej”, otworzyłaby się droga na najwyższe stanowiska dla starszych wiekiem generałów.

Jeśli potwierdzą się doniesienia, że szefem Sztabu Generalnego zostanie gen. Mieczysław Cieniuch, obecny radca ministra obrony narodowej, to nie będzie innego wyjścia. Mieczysław Cieniuch ma 59 lat. Większość wojskowych ocenia go pozytywnie. – To człowiek rozsądny i opanowany. Przeszedł wszystkie szczeble dowodzenia. Kończył uczelnie w Moskwie. Ale równie dobrze poradził sobie na studiach w Waszyngtonie. To kandydat kompromisu pomiędzy najmłodszą kadrą kierowniczą a starszą generalicją. Człowiek w sam raz na przeprowadzenie armii przez trudny czas – mówi jeden z generałów. Podobnie jak większość wojskowych nie ma on złudzeń, że smoleńska tragedia wprowadziła polską armię na wyboistą drogę.

Polityka 17.2010 (2753) z dnia 24.04.2010; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Sznur we krwi"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną