Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Pomnik Prezydenta

Jak oceniać Lecha Kaczyńskiego?

Żałoba przed Pałacem Prezydenckim Żałoba przed Pałacem Prezydenckim Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Setki tysięcy Polaków żegnały prezydenta podczas żałobnych uroczystości w całym kraju. Czy ten masowy spontaniczny hołd oznacza, że tragiczna śmierć zmieniła ocenę jego prezydentury?

Jeszcze niedawno prezydent w sondażach społecznej aprobaty zbierał ledwie dwadzieścia parę procent głosów, a w symulowanych wyborach przegrywał z każdym kontrkandydatem. Czy wcześniejsze opinie były dla niego niesprawiedliwe i dopiero śmierć zdarła nakładane nań maski, pokazując jego prawdziwą twarz, prawdziwe intencje i dorobek? Czego nowego dowiedzieliśmy się w tych ostatnich dniach o Lechu Kaczyńskim?

Trudno wnikać w osobiste motywy każdej z tysięcy osób, które stanęły przy trasie przejazdu trumny z ciałem prezydenta, stały długie godziny w kolejkach do Pałacu, zapalały znicze na Krakowskim Przedmieściu, na placu Piłsudskiego i w tylu innych miejscach. Wypowiedzi obficie cytowane w mediach nie pozwalają jednak na uproszczony wniosek, że była to manifestacja politycznego poparcia, a czasem wręcz rodzaj przeprosin za wcześniejsze krzywdzące oceny. Przeciwnie: większość pytanych odcinała się od polityki; mówiono o przerażeniu ogromem katastrofy, o łączeniu się w bólu z rodzinami wszystkich ofiar, o potrzebie dotknięcia (i sfotografowania) dziejącej się historii, także o wielkim uznaniu dla osobistych zalet i rodzinnego ciepła, jakim emanowała Pierwsza Para, a przede wszystkim o potrzebie wyrażenia swego patriotyzmu.

Polacy, chyba silniej niż większość narodów, mają potrzebę manifestowania narodowej wspólnoty i jednocześnie mało mają ku temu okazji. Ostrość politycznych konfliktów ostatnich lat nie sprzyjała jednoczeniu się nawet w dni świąt narodowych. Tych oficjalnych i tych mniej oficjalnych. Przeżyliśmy to ledwie rok temu przy okazji 20 rocznicy czerwcowych wyborów czy utworzenia rządu Tadeusza Mazowieckiego, kiedy to każdy chciał mieć „swoje święto”.

Teraz ogrom katastrofy, której skala docierała do społecznej świadomości etapami, wraz z napływaniem nowych informacji i nowych trumien, stających w rzędach na warszawskim wojskowym lotnisku, wywołał pragnienie publicznej manifestacji uczuć. Naturalnym ośrodkiem skupienia tych emocji stały się dwie, wystawione na widok publiczny, trumny: Prezydenta – symbolu ciągłości i suwerenności Rzeczpospolitej – i Jego Małżonki, która także stała się symbolem prawdziwie polskiej, oddanej i wiernej, matki i żony.

To, że w katastrofie zginęli przedstawiciele wszystkich obozów politycznych, przydało powszechnej żałobie dodatkowego wyrazu. Prezydent Kaczyński, który był przez lata postrzegany jako reprezentant jednej partii, tak samo jak on wyrazistej, stał się w tej żałobie rzeczywiście prezydentem wszystkich Polaków, ucieleśnieniem utopijnego marzenia o ponadpartyjnej wspólnocie, połączonej służbą dla Polski. Przejmująca symbolika katyńska, która nagle stała się czytelna dla świata, podniosła tragiczny wypadek komunikacyjny do rangi kolejnej Polskiej Ofiary.

Szkicujemy tylko różne możliwe motywacje i emocje, które wyprowadziły na ulice także setki tysięcy Polaków, ideowo bardzo odległych od PiS i nieprzeżywających politycznego nawrócenia. W sumie zlały się one w strumień, a potem w coraz bardziej rwącą rzekę.

Od Smoleńska do Wawelu

W momencie, gdy wobec rozmiarów dramatu spod Smoleńska na kilka pierwszych dni żałoby zamarła polityka w znanym nam czystym, a właściwie brudnym, wydaniu politycznej gry, pojawiły się setki wspomnień osób, które znały rodzinę Państwa Kaczyńskich. Powracał w nich jeden stały element: opowieść o wzajemnej miłości i oddaniu Marii i Lecha, o niezwykle sympatycznej, bezpośredniej, a mało publicznie znanej osobowości Lecha, o przyjaźni, jaką obdarzał tak wiele osób, o jego głębokiej wiedzy z różnych dziedzin (nawet sportu) i upodobaniu do niekończących się inteligenckich rozmów, o jego fenomenalnej pamięci. Wiele dowiedzieliśmy się o Pierwszej Damie – o jej uroku, wrażliwości, poczuciu humoru, opiekuńczym stosunku do męża i dyskretnej elegancji. O pięknej i wielkiej miłości Lecha do matki i do brata.

Rzeczywiście, w tych dniach żałoby mogliśmy spojrzeć na prezydenta oczami jego przyjaciół. To było często bardzo wzruszające i poruszające, odmienne od publicznego wizerunku prezydenta jako osoby raczej zamkniętej w sobie, dość nieufnej, podatnej na negatywne emocje, posługującej się w życiu publicznym insynuacjami raniącymi wiele osób, niekiedy zawziętej. Być może ten prywatny wizerunek jest prawdziwy, ale my, ogromna większość, która nie znała prywatnie prezydenckiej pary, jesteśmy zdani wyłącznie na ocenę jego działalności publicznej. Wiemy już, że był dobrym człowiekiem, ale czy był również dobrym prezydentem?

To narodowe skupienie i świeżo odzyskane poczucie wspólnoty przerwała decyzja o pochowaniu Pierwszej Pary w sanktuarium na Wawelu. Pojawiły się, bo musiały się pojawić, pytania, czy Lech Kaczyński był prezydentem na tyle wielkim i zasłużonym, by spocząć aż w wawelskich kryptach, w tej królewskiej nekropolii od lat zamkniętej, gdzie nawet pochówek Józefa Piłsudskiego, twórcy niepodległości po 123 latach niewoli i Naczelnika Państwa, budził emocje i spory. Gorące do tego stopnia, że obecna dyskusja wydaje się wręcz chłodna. Czy rzeczywiście królom, także Królom Ducha, jak Mickiewicz czy Słowacki, prezydent był równy? Niepotrzebne pytania, nie w takim momencie.

Jednak ta decyzja „rodziny i bliskich”, jak to objaśniano – a właściwie pozbawiona autora – podjęta pośpiesznie, w jakiejś dziwnej tajemnicy przed opinią publiczną, uzasadniała obawę, że oto już w okresie narodowej żałoby dla politycznych celów kopie się pospiesznie nowy podział, że żałobny czas został zakłócony, a wspólnota autentycznego żalu po stracie tylu zasłużonych dla państwa polskiego osób – nie niwelująca przecież zasadniczego politycznego sporu o wizję Polski i jej kształt ustrojowy – zburzona. Przecież Lech Kaczyński nie miał z tą decyzją nic wspólnego, podejmowali ją żywi, których czynów nie chroni majestat śmierci. Czy ten wawelski sarkofag postawiono jedynie dobremu człowiekowi i patriocie? A może twórcy IV RP, która, zanim powstała, poniosła wyborczą klęskę? A może chodzi o naprędce tworzony mit męczeńskiej śmierci pod Katyniem, w 70 lat po prawdziwej zbrodni, mit założycielski, sanktuarium kolejnej Rzeczpospolitej, skąd partyjne grupy, niczym kiedyś Pierwsza Kadrowa z Oleandrów, wyruszać będą na kampanie wyborcze? Te pytania, również o właściwą miarę tej prezydentury, nie dadzą się zatrzasnąć w wawelskiej krypcie.

Prezydent - patriota

Na szczegółowe analizy będzie jeszcze sposobniejszy czas, dziś chcielibyśmy ograniczyć się do kilku filarów politycznej postawy Lecha Kaczyńskiego i to wyłącznie tych, co do których – jak sądzimy – nie ma dziś ostrego sporu między zwolennikami i przeciwnikami zmarłego prezydenta.

Sam Lech Kaczyński nie pozostawił spójnego wykładu swoich przekonań. Ale, w zasadzie, wszyscy się zgadzają, że był to człowiek zafascynowany historią Polski, przekonany, że jedną z jego misji jest odkrywanie, często zafałszowanej, prawdy o losach narodu i uhonorowanie tych zasłużonych Polaków, o których III RP nie pamiętała.

Nikt nie zaprzecza, że Lech Kaczyński był autentycznym, gorliwym patriotą, przywiązanym do idei suwerenności i niepodległości Ojczyzny, marzącym o jej wielkości; że był osobą silnych przekonań, bezkompromisową w obronie interesu narodowego, tak jak go pojmował. Że był człowiekiem Solidarności, wrażliwym na krzywdę i niesprawiedliwość. Jeśli jest zgoda na ten opis, to pójdźmy kawałek dalej.

A więc najpierw polityka historyczna, której symbolem może być stosunek do Powstania Warszawskiego i właśnie do Katynia. Budowa Muzeum Powstania Warszawskiego była największym osiągnięciem Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta Warszawy i w dużym stopniu utorowała mu drogę do prezydentury kraju. Rzeczywiście, żaden z polityków III RP nie zrobił tyle, co on dla upamiętnienia tego zbrojnego czynu i jego bohaterów, choć byłoby nadużyciem twierdzenie, że Wolna Polska o Powstaniu nie pamiętała. To, co wyróżniało postawę prezydenta, to konsekwentne budowanie kultu Powstania jako najpełniejszej manifestacji patriotyzmu, straceńczej gotowości do śmierci na wezwanie Ojczyzny. Lech Kaczyński nie podejmował wątków tak intensywnie obecnych w polskich debatach i publicystyce,niemal od sierpnia 1944 r.: o politycznym bezsensie tamtej ofiary, o moralnej odpowiedzialności przywódców Powstania za zagładę miasta i całego pokolenia młodych patriotów. Ważny był mit osamotnionej, bohaterskiej Polski, po raz kolejny w historii, ofiary rosyjsko-niemieckiej zmowy. To stąd, z Powstania, wywodzić się miał wzorzec polskiego patriotyzmu: patetyczny, dumny, nieufny, emocjonalny. Nie bez racji mówiono, że obaj bracia Kaczyńscy, także przez historię rodzinną, byli, spóźnionymi o pokolenie, „Kolumbami rocznik 20”.

W liście do wielkopolskich harcerzy, który Lech Kaczyński napisał w przeddzień wylotu do Katynia, zostało przekazane to, w co głęboko wierzył Pan Prezydent, czyli służba Polsce ponad wszystko – mówił poseł Jan Dziedziczak. „Gotowość do poświęcenia – pisał w tym liście Prezydent – przywiązanie do wolności i miłości ojczyzny to postawy, które są niezbędne do rozwoju państwa również dzisiaj”. Pytanie tylko: czy heroiczny patriotyzm Kolumbów jest „niezbędny do rozwoju państwa” należącego do NATO i Unii Europejskiej? Gdzie i jak w tym kulcie klęski, przekuwanej w moralne zwycięstwa, mieści się potrzebny dziś Polsce prozaiczny wysiłek modernizacyjny? I wreszcie, czy jako Polacy mamy prawo do innej, bardziej radosnej i ufnej wersji patriotyzmu?

Na pogrzeb Prezydenta i Jego Małżonki do Polski mieli przyjechać (pył wulkaniczny częściowo pokrzyżował te plany) liderzy współczesnego świata. Był to piękny gest hołdu dla prezydenta sojuszniczego i sąsiedniego kraju, dla tych wszystkich, którzy zginęli w niemającej precedensu katastrofie, ale także dowód uznania dla dzisiejszej Polski, jej sukcesów, międzynarodowego znaczenia, wiary w jej (w naszą) przyszłość. Musimy pamiętać, że narodowe traumy, manifestacja cierpienia i historycznych krzywd może wywołać – jak teraz – falę współczucia i ciepłych słów, ale ona minie, i wtedy znów będą nas oceniać według sprawności naszych instytucji, siły gospodarki, realizmu naszej polityki. Także polityki historycznej.

Tu mamy na drodze Katyń, który tak symbolicznie zamknął drogę życiową Lecha Kaczyńskiego. Katastrofa pod Smoleńskiem już chyba ostatecznie wprowadziła Katyń do historycznej świadomości współczesnego świata, a zwłaszcza do świadomości i duszy rosyjskiej. To nam otwiera drogę do pojednania z dzisiejszą Rosją, mimo rytualnych już głosów „prawdziwych Polaków”, wietrzących kolejny spisek.

Sam Lech Kaczyński zapewne był na tej drodze dalej niż jego partia i duża grupa wyborców. Odwołajmy się tutaj do, również opublikowanego już po śmierci prezydenta, szkicu wystąpienia, które miał wygłosić 10 kwietnia na cmentarzu zamordowanych oficerów. Jacek Kurski nazwał to przemówienie najpełniejszym testamentem politycznym prezydenta. Jest tam wezwanie do zbliżenia naszych narodów i słowa uznania dla „działania Rosjan z ostatnich lat”. Ale jest też część przemówienia skierowana do publiczności krajowej. Mamy tu przejmujący opis zbrodni katyńskiej i towarzyszącego jej przez dziesięciolecia kłamstwa. I znamienne słowa, że na tym kłamstwie komuniści budowali swoją władzę, że było to „założycielskim kłamstwem PRL”.

To prawda, choć może raczej część prawdy. W tym przemówieniu Lech Kaczyński nie wspomina o tym, że w owym kłamstwie katyńskim uczestniczyli także nasi sojusznicy brytyjscy i amerykańscy, że był to – jeśli już – „fałsz założycielski” całej koalicji antyhitlerowskiej, w której zachodnie demokracje, śmiertelnie zagrożone przez nazizm, przymknęły oczy na zbrodnie Stalina, że było to „kłamstwo założycielskie” jałtańskiego porządku świata, którego PRL była wytworem, a nie sprawcą. Dla czystości moralnego osądu PRL ten kontekst jest jednak zbędnym zaburzeniem. A bezkompromisowość moralna i historyczna była jedną z prawd założycielskich PiS. Bez instrumentalnego, uproszczonego traktowania historii znaczna część ideowych fundamentów IV RP rozsypałaby się w popiół.

Niekwestionowany patriotyzm samego Lecha Kaczyńskiego, a jeszcze bardziej jego formacji politycznej, i jeszcze bardziej brata, miał z reguły – jak pamiętamy – charakter wykluczający, arbitralnie dzielący Polaków na lepszych i gorszych, skażonych historią i czystych, prawdziwych i podejrzanych – wciąż ocierających się o zdradę narodową. To z tej partii wyszło określenie o genetycznym patriotyzmie jednych oraz o dziadkach z Wehrmachtu i z KPP u innych. Propagandyści PiS, zwłaszcza z TVP1, bez wstydu i poczucia umiaru, nawet w tygodniu żałoby nie odpuszczali tego wartościującego tonu, mówiąc o stracie najlepszego patrioty, najwybitniejszego męża stanu Wolnej Polski, nakręcając, niestosowną wobec demokratycznie wybranego polityka, atmosferę niemal religijnego kultu i gloryfikacji.

Pamiętamy, że ten szczególny patriotyzm, manifestowany przez PiS, miał także silny aspekt negatywny, zwrócony przeciwko odwiecznym wrogom Polski – Niemcom i Rosji. Pisowska realpolitik nakazywała w każdym niemal działaniu naszych sąsiadów dopatrywać się złych intencji, gry przeciw Polsce. Ten patriotyzm był także egoistyczny i wsobny, niedopuszczający empatii wobec „naszych winowajców”. Brak ciekawości świata i innych punktów widzenia, zamknięcie w obrębie tradycyjnie pojmowanej, zmitologizowanej polskości stał się jedną z najbardziej widocznych cech tej formacji. Prezydent nigdy się od tego tonu nie odciął.

Może teraz, po smoleńskiej tragedii, kiedy bliżsi i dalsi sąsiedzi, łącznie z oficjalną Rosją, nazywaną do niedawna w żargonie PiS spadkobiercami NKWD, okazują nam tyle autentycznego zainteresowania i współczucia, to nastawienie się zmieni? Oby. Każdy ma prawo do dojrzewania i rewizji własnych poglądów – również PiS, nawet jeśli w pierwszym odruchu zadziałał stary instynkt szukania wrogów.

Solidarnie przeciw liberałom

Prezydent, tu też chyba panuje zgoda, był politykiem niezwykle wrażliwym, jeśli chodzi o polską suwerenność. Stąd sceptycyzm wobec Unii Europejskiej i zagrożeń, jakie może ona nieść dla narodowej tożsamości i odrębności. Traktat z Nicei, z Lizbony, protokół z Joaniny, kwestia euro, to tylko hasła ilustrujące tę postawę. PiS nigdy nie zaakceptował teorii „poszerzonej suwerenności”, jaką daje członkostwo w Unii; zawsze wiązał ją z pojmowanym bardzo tradycyjnie państwem narodowym. Unia miała być jedynie szerszym boiskiem do prowadzenia tej samej od stuleci gry: narodowych, egoistycznych interesów. W tej grze polska taktyka miała podlegać prostej zasadzie: wziąć jak najwięcej (fundusze, pomoc strukturalna, dostęp do rynków), oddać jak najmniej. Unia nie była raczej postrzegana jako „nasza drużyna” do wspólnej gry w zglobalizowanym świecie; zwolennicy umacniania wspólnoty europejskiej oskarżani byli przez „niepodległościowców” – by użyć najłagodniejszych słów – o naiwność. Każdy myślący inaczej – tu znów wracamy do starej zasady wykluczania – prowadził politykę polską na kolanach, a bywało nawet, że na czworakach, każdy był gorszy, mniej patriotyczny, bardziej uległy, często nawet bywał agentem i chorążym białej flagi.

Prezydent wywodził się z Solidarności, był z nią związany nawet wówczas, gdy stała się już tylko związkiem zawodowym funkcjonującym jako przybudówka partii politycznej. Ten solidarnościowy, wręcz socjalistyczny system wartości miał być przesłaniem jego prezydentury. To przecież w swojej kampanii wyborczej podzielił Polskę na solidarną i liberalną. Lata na urzędzie to przesłanie zatarły, gdyż tak zwykle bywa, że realna polityka zwycięża w zderzeniu z hasłami. Z pewnością Lecha Kaczyńskiego uwierała koalicja z Samoobroną i LPR, nie tylko ze względów estetycznych, ale także właśnie ideowych. Jemu wszak marzył się wielki POPiS, wizja prawicy zjednoczonej wokół projektu IV RP i brak takiego obozu był zapewne najboleśniejszym ciosem, jaki go spotkał.

W odruchu obronnym skupił się na tym, co było mu najbliższe, także ze względu na siłę braterskich więzi – na ochronie dorobku rządu Jarosława Kaczyńskiego. To był, jego zdaniem, jedyny rząd godny Polski, każdy inny stawał się uzurpatorem mającym czekać na nominacje w przedpokoju (tak jak czekał Donald Tusk na powierzenie mu stanowiska premiera po wygranych przez PO wyborach) lub przesłuchiwanym na okoliczność podejrzanych układów, co przydarzyło się ministrowi Radosławowi Sikorskiemu, kiedy musiał wyjaśniać, czy zna Rona Asmusa.

Kilka tygodni temu na naszych łamach Andrzej Olechowski, prezentując swoją wizję prezydentury, mówił, że nie chciałby być prezydentem, którego cieszą niepowodzenia rządu. Niestety wydawało się, że Lech Kaczyński na takie niepowodzenia czeka, bowiem tylko one mogły mu dać reelekcję i sprawić, aby do władzy wrócili ci najbardziej godni. Prezydent z zasady popierał niemal wszystkie populistyczne postulaty zwiększania wydatków publicznych, domagał się wzrostu budżetowego deficytu, był przeciw reformie emerytur, służby zdrowia, przeciw ograniczaniu przywilejów niektórych grup zawodowych, przeciw prywatyzacji. W sprawach gospodarczych pozostał związkowcem, najlepiej rozumiejącym – jak w młodości – pracowników państwowych zakładów.

Jaka prezydentura?

Często mówi się, że prezydent był dobry, ale jego wizerunek psuło otoczenie, nazbyt skore do politycznych pojedynków i potyczek. To jednak Głowa Państwa odpowiada za dobór swojego otoczenia, to ona może je dyscyplinować albo pozwalać mu na zbyt wiele. W ostateczności bowiem odpowiedzialność spada na prezydenta, a nie na jego urzędników, którzy nie są żadnymi samodzielnymi bytami politycznymi, a jedynie podwładnymi. I trudno uznać, że to urzędnicy zapomnieli zaprosić Adama Michnika na uroczystości rocznicy Marca '68 czy Lecha Wałęsę na obchody 90-lecia odzyskania niepodległości. Brak tych zaproszeń niestety wynika wprost z całej linii politycznej IV RP, która miała rozprawić się z III RP, ustalić jedynych godnych spadkobierców tamtej prawdziwej sierpniowej Solidarności i wykluczyć „tych z ZOMO”. Pamiętamy o tym jeszcze czy już nie? Czy pojednanie z PiS, na które wciąż może jest szansa, ma być budowane (że zapytamy w ulubionej retoryce tej partii) w fałszu czy w prawdzie?

Prezydent, co podkreślają wszyscy jego przyjaciele, był człowiekiem silnych przekonań i w tych przekonaniach był bezkompromisowy. Dlatego, twierdzą, nie zabiegał o to, by być nijakim prezydentem wszystkich Polaków. Wolał być prezydentem jednej równie wyrazistej formacji – partii swojego brata, o czym od dłuższego czasu pisali nie tylko jego krytycy, ale także recenzenci nadzwyczaj mu przychylni, dziś wręcz apologeci, którzy bardzo łatwo zapomnieli swoje słowa sprzed kilku tygodni. Stąd zapewne, z owego przywiązania do jednej formacji, niekorzystne dla niego sondaże, anulowane – jak mówią dziś sympatycy partii – wielką społeczną manifestacją po tragicznej śmierci prezydenta.

Największe manifestacje nie anulują jednak politycznych podziałów, choć miejmy nadzieję wygładzą nieco nadmierną ostrość politycznego sporu; nie unieważniają stwierdzenia, że Lech Kaczyński był prezydentem jednej partii, jednej opcji, jednej wizji świata i to obejmującej – jeśli pamiętamy sondaże sprzed smoleńskiej tragedii – najwyżej 25 proc. Polaków.

Sprzeciwialiśmy się wizji i stylowi prezydentury Lecha Kaczyńskiego i tragiczny wypadek pod Smoleńskiem tego nie zmienia, mimo najszczerszego współczucia i żalu, jaki żywimy wobec rodziny prezydenta i rodzin wszystkich ofiar tej strasznej katastrofy, mimo uznania dla osobistych zalet Lecha Kaczyńskiego i jego zasług dla Solidarności. Lech Kaczyński był prezydentem Rzeczpospolitej przez ponad 4 lata. Wyborcy nie będą już mieli, niestety, okazji, aby osądzić tę prezydenturę wedle demokratycznej procedury, jaką są zawsze powszechne wybory. Ich werdykt pozostanie nieznany, nawet jeśli dziś, w atmosferze powszechnej żałoby, wydaje się, że oto wielu przejrzało na oczy i zobaczyło wielkość, której wcześniej nie dostrzegali. Czy przez 4 lata mieli zaburzenia wzroku, słuchu i rozumu?

Życie polityczne w Polsce zachwiało się 10 kwietnia o 8.56 rano, gdy prezydencki samolot runął obok smoleńskiego lotniska. Ale przecież pytanie o dorobek tej prezydentury, która do czasu katastrofy miała tak niskie społeczne poparcie, pozostaje. Podobnie jak ważne pytania o sens prezydentury w Polsce. Czy ma jedynie dawać świadectwo jakiejś, choćby najmocniej wyznawanej, Prawdy, czy być miejscem uzgadniania pluralistycznych poglądów, budowania wspólnoty, również z błędnie myślącymi przeciwnikami? Czy ma być urzędem Wielkiego Kustosza Muzeum Narodowego, czy bardziej think tankiem, wykraczającym refleksją poza bieżące cykle polityczne? Ma raczej nawracać i wychowywać czy chronić prawo obywateli do swobodnego kształtowania swoich losów? Czy ma być prezydenturą obywateli czy Narodu? Czy ma chronić tożsamość polską przed obcymi wpływami, czy wystawiać ją na stałą otwartą konfrontację ze światem?

Prezydentura Lecha Kaczyńskiego, tak tragicznie przerwana pod Smoleńskiem, zostawia nas z tymi pytaniami. To jest prawdziwa i cenna spuścizna zmarłego prezydenta. Jeśli mamy tę prawie pięcioletnią kadencję traktować z powagą, będziemy musieli sobie na te pytania odpowiedzieć. Także wybierając jego następcę.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną