Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Jak walczyć z miłością

Komorowski i Kaczyński na starcie kampanii

Inauguracja kampanii Jarosława Kaczyńskiego na Placu Teatralnym w Warszawie Inauguracja kampanii Jarosława Kaczyńskiego na Placu Teatralnym w Warszawie Henryk Jackowski / BEW
Do wyborów pozostało niewiele ponad trzy tygodnie. Ton, tak jak wcześniej, nie nadaje już Jarosław Kaczyński, bo widać, że i sztab Bronisława Komorowskiego zabrał się do walki.

Przede wszystkim prezes PiS tonuje siebie. O ile początkowo sztabowcy robili wszystko, aby pozytywne społeczne emocje przenieść ze zmarłego prezydenta na jego brata, o tyle teraz Kaczyński próbuje stać się także Donaldem Tuskiem, a przynajmniej uprawiać to, co po wyborach 2007 r. nazwano polityką miłości.

Kandydat Kaczyński dozowany jest wyborcom w dawkach więcej niż umiarkowanych, takich, które mają przekonać do głębokiej przemiany. Zmiana zbyt gwałtowna mogłaby tę operację zepsuć. Na pierwszy ogień poszła Rosja, a zwłaszcza Rosjanie, do których Kaczyński zwrócił się z listem nadzwyczajnie serdecznym, przy okazji informując, że Lech Kaczyński z pewnością byłby na moskiewskiej defiladzie. Ta sprawa do śmierci prezydenta nie była, o ile pamiętamy, zdecydowanie rozstrzygnięta, bo informowano nas, że prezydent jeszcze ostatecznej decyzji nie podjął, czekając najwyraźniej na to, co w Katyniu powie premier Władimir Putin.

Kilka dni później, w pierwszym wywiadzie prezesa PiS udzielonym internautom, dostaliśmy już dużą dawkę prawdziwej polityki miłości. Jeżeli policzyć słowa najczęściej używane w tym wywiadzie, zdecydowanie prym wiodą pojednanie, porozumienie, kompromis, współpraca, dobro, prawda, wspólnota. Nie ma już podziału na lepszych i gorszych patriotów (trudno byłoby udowodnić, że Bronisław Komorowski jest gorszym patriotą, nawet genetycznie rzecz ujmując), prawych i mniej prawych, który to podział występował jeszcze w momencie, gdy prezes oświadczał, że kandyduje.

Prezes z innej planety?

Teraz w Polsce, przekonuje nas prezes Kaczyński, pokazało się przede wszystkim dobro i po prostu są ludzie o bardzo różnych życiorysach, a ze wszystkimi trzeba współpracować dla przyszłości Polski, bo przecież Polska jest najważniejsza. Pytanie o wiarygodność owej przemiany najbardziej wyrazistego polityka, którego żywiołem był konflikt, walka, insynuacje, rozliczanie przeszłości, agenci, wyrąbywanie coraz to nowych podziałów, jest nie na miejscu. Prezes wiele przeżył, prezes się zmienił, zresztą zawsze był taki, ale przeciwnik nie pozwalał na pokazanie prawdziwego oblicza. Tak tłumaczą to sztabowcy i nawet zaprzeczyć trudno, bo wprawdzie normalnie z upływem lat naturalne cechy i skłonności raczej się utrwalają i pogłębiają, ale przecież po takiej tragedii...

Słowa prezesa uwiarygodnia z nadzwyczajną gorliwością jego partia – o porozumieniu, pojednaniu, wyciszeniu (to jedno z najmodniejszych słów) mówi dziś każdy występujący publicznie członek PiS. A szefowa sztabu Joanna Kluzik-Rostkowska telewizji publicznej, będącej niesłychanie ważną częścią sztabu prezesa, nie ogląda, a więc nie bierze za jej nachalną propagandę żadnej odpowiedzialności. Ruch 10 kwietnia, gromadzący ludzi pod prezydenckim pałacem, nie ma rzekomo ze sztabem ani z partią nic wspólnego, chociaż tak się dziwnie składa, że tworzące go organizacje mają jednoznaczne konotacje partyjne. Na dodatek Ruch mówi to samo co działacze PiS: chcemy międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy samolotu, a przynajmniej przyspieszenia śledztwa i natychmiastowego ujawnienia zawartości czarnych skrzynek. Mimo tych wszystkich, aż nadto oczywistych, zbieżności, między kandydatem a całą resztą nie ma ponoć żadnej łączności, jest po prostu „chiński mur” i gdyby nie stwierdzenie samego kandydata, że zdecydował się kandydować po naradzie z politycznymi przyjaciółmi, można byłoby sądzić, że pochodzi z zupełnie innej planety, że jest wyłącznie reprezentantem nieżyjącego brata, a może nawet już politycznym singlem.

Do niedawna sztabowcom PO, którzy do pracy zbierają się z trudem, wydawało się, że wystarczy wyciągnąć Jarosława Kaczyńskiego z żałobnej kryjówki, zmusić do występów publicznych. Wówczas stary, prawdziwy duch walki obudzi się w nim i szef PiS powie coś, co zbulwersuje, podzieli, wywoła jakiś konflikt. Czyli odzyska dawną formę i stanie się na powrót Jarosławem Kaczyńskim, jakiego znamy w polityce od ponad 20 lat. Którego widzieliśmy pod Belwederem, gdy palono kukłę prezydenta Wałęsy, w stoczni, gdy nie stał tam, gdzie stało ZOMO, na sejmowej mównicy, kiedy tak barwnie opisywał przestępczy stolik, czy gdy przed kamerami telewizji Trwam zawierał porozumienie z Lepperem i Giertychem, bo IV RP była tego warta, bo przecież najważniejsza jest Polska. Oczywiście, nic takiego nie nastąpi. Rola herolda wyciszonego pojednania będzie grana do końca i zapewne bez wpadek.

Mamy już pierwszy dowód. Mimo że politycy PiS wyśmiali niezły pomysł marszałka Komorowskiego o powołaniu wreszcie Rady Bezpieczeństwa Narodowego z prawdziwego zdarzenia, szef PiS oznajmił, że do niej wejdzie. Dał więc pierwszy dowód, że opowiada się za porozumieniem nie tylko w słowach.

Koalicyjna zdolność odzyskana

Kaczyński jest politykiem doświadczonym, sprawnym, uparcie dążącym do celu. I można założyć, że o tyle będzie spokojnym politykiem narodowego pojednania, o ile będzie to dawało sondażowe profity. Czy to wystarczy, by wygrać wybory prezydenckie?

Sondaże rejestrują różne wydarzenia z pewnym opóźnieniem. Dopiero początek czerwca może nam pokazać, czy rosnące poparcie jest trwałe, czy jest normalnym efektem zgłoszenia się kandydata, któremu się współczuje, którego wskazuje się jako zwycięzcę wyborów, bo po śmierci brata „to mu się należy”. Będziemy wówczas wiedzieli więcej o możliwym elektoracie. Dziś mamy bowiem więcej przeczuć niż twardych danych, niemniej dostrzec już można ciekawe zjawisko. W sondażach poparcia partii politycznych jeszcze bardziej niż kandydat zyskuje PiS, które dość szybko zbliża się do PO. Bariera 25–27 proc. poparcia pękła i notowania PiS poszybowały w okolice 35 proc.

Jarosław Kaczyński jest dziś liderem partyjnym, który po katastrofie – jakkolwiek by to zabrzmiało w kontekście jego osobistej tragedii – zyskał najwięcej. W przeddzień wypadku jego sytuacja była dramatyczna. Zanosiło się na solidną przegraną brata w wyborach prezydenckich. Wiarę w zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego straciło nawet PiS. Partia pękała, zmęczona jałową opozycyjnością. Paweł Poncyljusz, który dziś wraz z Kluzik-Rostkowską ma grać o wyborców z centrum, wysyłał prezesa na odpoczynek do Sulejówka, a prezes nawet nie dał mu nagany, choć wcześniej za mniejsze przewinienia z partii wyrzucano. Jedność udawano z coraz mniejszym przekonaniem, a o wyborcach mówiono, że wymierają, bo chęć głosowania na PiS deklarowali głównie ludzie starsi, z mniejszych miast, gorzej wykształceni. Teraz pojawiła się grupa młodych, w tym także takich, którzy do wyborów pójdą po raz pierwszy. To jest radość dla PiS i smutek dla PO. Kaczyński jest na powrót niekwestionowanym liderem swojej formacji, kandydatem, który nawet jeżeli przegra, to zapewne z dobrym wynikiem, co będzie znakomitą zaliczką na wybory najważniejsze, parlamentarne. I dzieje się rzecz może najistotniejsza: PiS odzyskuje zdolność koalicyjną.

Dotychczas przekleństwem tej partii była polityczna izolacja. Ta przeszkoda znika nie tylko dlatego, że w miarę skutecznie funkcjonuje koalicja PiS-SLD w mediach, ale także dlatego, że prezes nie chce już dekomunizacji, zamyka spory z lat 90., dla PSL jest przyjazny, podczas gdy PO staje się partnerem coraz trudniejszym. W każdym razie w miesiąc po katastrofie ludowcy, w przeciwieństwie do przedstawicieli innych partii, stawili się wraz z delegacją PiS pod prezydenckim pałacem. Wybory prezydenckie są więc ledwie bitwą wstępną przed zasadniczym starciem za kilkanaście miesięcy.

Sięgając po Palikota

Zniechęcenie i strategiczne wątpliwości pojawiły się natomiast w obozie Platformy. Stawiać na Komorowskiego, odnieść pyrrusowe zwycięstwo i przegrać następnie wybory parlamentarne czy może odwrotnie? Ten dylemat roztrząsano zbyt długo, wskutek czego powstało wrażenie, że partia dystansuje się od własnego kandydata. Impas wreszcie przełamano, premier angażuje się osobiście na rzecz kandydata, co jest sygnałem, że zwycięstwo Komorowskiego, właśnie jako kandydata Platformy, jest zadaniem najważniejszym. Symbolem wyjścia z marazmu, ograniczania kampanii do reagowania na to, co zrobi sztab Kaczyńskiego, jest powrót Janusza Palikota. Nie ma bowiem powodu, aby ukrywać go dalej, gdy z szeregów PiS wieje żałobną obłudą, a sam kandydat na prezydenta zmienia poglądy i maski. Dlaczego więc Palikot nie miałby się przynajmniej trochę zmienić?

Komorowski zaczął też wreszcie podejmować bardziej stanowcze decyzje jako wykonujący obowiązki prezydenta. Zapowiedź powołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego, uruchomienie wyboru prezesa banku centralnego co w obecnej sytuacji staje się zadaniem pilnym to są dobre kroki, nawet jeżeli powołanie RBN uznać za kontrowersyjne. Lepiej podejmować decyzje kontrowersyjne niż żadne. Być może krokiem jeszcze lepszym byłoby wyjście z sejmowych gabinetów na spotkania w terenie.

W sytuacji, gdy kandydat nie ma nawet neutralnej przychylności głównych mediów, trzeba udać się do wyborcy, tak jak robią to kandydaci z końca stawki. Wprawdzie ciągle jeszcze nie widać strategii głównych aktorów tej kampanii, ale wydobywa się ona z zastoju. Być może wchodzimy wreszcie w etap kampanii prawdziwej.

Polityka 21.2010 (2757) z dnia 22.05.2010; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak walczyć z miłością"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną