Niestety, szum informacyjny powiększa akredytowany w Moskwie Edmund Klich, co jest niezrozumiałe, zważywszy że ma opinię wybitnego i niezwykle dokładnego specjalisty od badania wypadków lotniczych. Być może mści się na nim brak wcześniejszych kontaktów z mediami i być może jakieś względy osobiste (czytaj także: „Przyjaciele z lotniska”).
Tuż po moskiewskiej konferencji mówił na przykład, że żadnych nacisków nie było, by dzień później w polskiej telewizji oznajmić, że na minutę przed lądowaniem w kabinie pilotów znajdowała się osoba spoza załogi i sytuację może odbierać jako nacisk.
Zmianę stanowiska tłumaczył tym, że wcześniej nie znał stenogramów rozmów z czarnej skrzynki, które ma obecnie jako jedyny w Polsce. Przy podminowanej atmosferze, także politycznej, wokół katastrofy (PiS chce nawet sejmowej debaty na ten temat) jest to znakomita pożywka dla najbardziej nieprawdopodobnych spekulacji.
Jeżeli o naciskach mowa, to zapewne rzecz bardziej w psychologii niż jakichś konkretnych poleceniach podczas lotu. Załoga miała w pamięci słynny incydent gruziński, po którym pilot odmawiający lądowania w Tbilisi zyskał miano tchórza, wiele słychać o niedobrej atmosferze w specjalnym pułku wożącym vipów.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że im więcej wiemy, tym bardziej widać, jak w tej katastrofie odbija się wiele polskiej bylejakości, przypadkowości, braku procedur, takiego „jakoś to będzie”, a być może także nadmiernej brawury. Jeżeli specjaliści twierdzą, że nie ma zazwyczaj jednej przyczyny katastrofy, to w tym wypadku te przyczyny kumulowały się właściwie od dnia, gdy po zaproszeniu premiera Polski przez premiera Rosji prezydent powiedział, że on też poleci do Katynia.