Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Kronika upadku Solidarności

Wspomnienia dawnej Solidarności

Głosowanie nad wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej Głosowanie nad wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Pierwsze cztery lata po 4 czerwca 1989 r. to III RP w pigułce. Jedno się tylko nie powtórzyło – wielka Solidarność. Dzisiaj w kampanii wyborczej powraca jej blady cień.

28 maja 1993 r. upadł rząd Hanny Suchockiej. Wotum nieufności przeszło w Sejmie dzięki głosom posłów Solidarności oraz niezdyscyplinowaniu ultraprawicowego Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, wchodzącego w skład koalicji rządowej. Było to o tyle dziwne, że niecały rok wcześniej oba te ugrupowania tenże rząd powołały.

„W cztery miesiące później na sali sejmowej siedziało 171 posłów SLD, nie było ani jednego posła z ZChN, którego członkini przypieczętowała wotum nieufności, nie było też ani jednego posła z NSZZ Solidarność, który o obalenie rządu wystąpił” – tak kończy swoją opowieść o „Solidarności u władzy” Waldemar Kuczyński. Wydany właśnie dziennik ówczesnego polityka jest kopalnią wiadomości o zdarzeniach, które do zejścia Solidarności ze sceny doprowadziły.

Ta książka nie jest syntezą i raczej przytłacza szczegółami. Jest relacją bardzo subiektywną, czego autor nie ukrywa. Przedstawia drobiazgowe opisy zdarzeń z perspektywy Unii Demokratycznej, najczęściej z perspektywy zausznika Tadeusza Mazowieckiego, jak się ochrzcił Kuczyński z powodu politycznej bliskości i codziennej współpracy.

Nie jest to dziennik całego czterolecia Solidarności, jakby sugerował podtytuł (bardziej szczegółowo pierwsze dwa lata Kuczyński opisał wcześniej w „Zwierzeniach zausznika”). Detalicznie zapisany został tu 1992 r. (kluczowy dla mitologii IV RP) – i to jest najciekawsze w całej książce: negocjacje nad poszerzeniem koalicji wspierającej rząd Jana Olszewskiego, a potem, gdy się to nie powiodło, rozmowy nad utworzeniem gabinetu Hanny Suchockiej. Autor był wtedy bardzo blisko centrum wydarzeń.

Niepotrzebna wojna

Łatwo po wszystkim wydać wyrok o zupełnie niepotrzebnej wojnie na górze w 1990 r. i niedojrzałości liderów Solidarności, którzy za szybko się podzielili. Ówczesnym oponentom Wałęsy można zarzucić, że nie potrafili go wtedy zagospodarować i niepotrzebnie oddali go populistom, a przecież on sam niczego złego demokracji nie wyrządził. Taki pogląd stał się modny, nawet część krytyków Wałęsy posypała głowę popiołem, na przykład Kuczyński już w 1992 r.

Jest to jednak ocena ahistoryczna, wydana na podstawie późniejszych zdarzeń. To, że Wałęsa jako prezydent nie zniszczył w Polsce demokracji – a ta właśnie obawa była głównym motywem działania jego przeciwników w 1990 r. – można było stwierdzić dopiero po 1995 r. Choć się to Wałęsie nie udało, takie zagrożenie realnie istniało. Dziennik Kuczyńskiego wielokrotnie o tym przypomina i to nie w odniesieniu do kandydata z 1990 r., ale przede wszystkim opisując kłopoty prezydenta z konstytucją w latach 1992–93.

Ówczesny prezydent poważnie myślał może nie tyle o dyktaturze, co o demokracji sterowanej, w której podporządkuje sobie całkowicie Sejm i rząd.

Wałęsa nie przejmował się brakiem większości parlamentarnej, kiedy upadł rząd Olszewskiego. Żądał od desygnowanego na premiera Waldemara Pawlaka, by prowizorycznie – czyli w Polsce nie wiadomo na jak długo – rządził za pomocą oddelegowanych przez siebie tymczasowych kierowników resortów. Żądał tego nawet wtedy, gdy większość sejmowa dogadała się już w sprawie powołania rządu Suchockiej. Wcale nie wiadomo, jak potoczyłaby się historia, gdyby Pawlak się wtedy podporządkował i wziął to na siebie. Bo, jak ocenia Kuczyński, „Wałęsa musi zawsze dla swojej odpowiedzialności mieć cudze barki”.

Gdy prezydent mianował wybranych przez siebie członków KRRiT bez rządowej kontrasygnaty, „winna” była zła ustawa, którą Wałęsa kazał natychmiast zmieniać. Przeciw Wałęsie przemawiają przede wszystkim ciągłe przepychanki o wojsko: próby powołania podporządkowanej sobie Gwardii Narodowej na bazie Nadwiślańskich Jednostek MSW czy chęć wysłania do MON bezwzględnie posłusznego Jerzego Milewskiego.

To wprawdzie wątek poboczny w dzienniku Kuczyńskiego, ale bez tego zagrożenia nie da się zrozumieć wydarzeń z lat 1992–93. A także narastającego zmęczenia wyborców, którzy wraz z Solidarnością na zieloną trawkę odesłali później Wałęsę.

Najwspanialszy rząd świata

Teoria, że gabinet Jana Olszewskiego był najlepszym rządem III RP, narodziła się znacznie później, w czasach IV RP. Zabawne były w latach 1991–92 meandry autora tej koncepcji – Jarosława Kaczyńskiego – które przypomina Kuczyński.

Najpierw konstruował rząd Olszewskiego przeciw Wałęsie. Później utracił na niego zupełnie wpływ, więc by go odzyskać, zaczął mediować z Unią Demokratyczną i jej sojusznikami nad „poszerzeniem bazy rządzenia”. Na końcu – gdy większość starych i nowych (potencjalnych) sojuszników straciła serce do marudzącego premiera – Jarosław Kaczyński powrócił do Olszewskiego, by go do końca bronić. Nie chodziło jednak o niego, lecz o to, że jego solidarnościowi konkurenci układający wielopartyjną koalicję od ZChN do Unii Demokratycznej odmówili Jarosławowi wzięcia na nowego premiera Lecha Kaczyńskiego.

Z upadkiem rządu Olszewskiego wiąże się inny dogmat prawicowej publicystyki – obalenia przez agentów SB wskutek przyspieszonej akcji lustracyjnej Antoniego Macierewicza. Ale nawet historyk tak krytyczny wobec III RP jak prof. Antoni Dudek przyznaje, że Olszewski obalił się sam, bo nie był zdolny zapewnić sobie sejmowej większości. Zaś lustracyjna akcja Macierewicza była tylko piarowskim manewrem, by to przesłonić. Po upadku tego rządu Jarosław Kaczyński w rozmowie z Teresą Torańską („My”) przyznał, że Olszewski po prostu nie chciał rozszerzać koalicji. Choć Unia Demokratyczna z sojusznikami przyniosła mu takie rozwiązanie na talerzu.

 

Olszewskiemu towarzyszyło negatywne nastawienie Wałęsy, ale mimo to do końca nie zdecydował się na wzmocnienie swej bazy w Sejmie. Absurd tamtej sytuacji dobrze oddaje przytoczona przez Kuczyńskiego rozmowa premiera z negocjującym z nim podirytowanym szefem Unii Demokratycznej:

„[Tadeusz Mazowiecki:] – Jak sobie wyobrażasz, że co, teraz wyjdziemy razem do dziennikarzy, i ty – bo to do ciebie należy – powiesz im, że odkładamy rozmowy, bo nie jest wykluczone, że do końca tygodnia Wałęsa obali twój rząd?

– Tego bym nie chciał powiedzieć – odparł premier – ale może by jutro porozmawiać tylko tak ogólnie?”.

Taki był koniec półtoramiesięcznych, nużących i dla nikogo niezrozumiałych negocjacji wewnątrzsolidarnościowych.

„W tym Sejmie premier nie może sobie dobierać rządu” – mówił Wojciech Arkuszewski podczas negocjacji nad uformowaniem gabinetu Suchockiej.

Demokracja mocno zadrwiła z Polaków. Pierwszy wolny Sejm od zamachu majowego w 1926 r. składał się z 29 partii. Jak wspomina Kuczyński, typowe obrady wyglądały mniej więcej tak: „...taniec oszołomienia i oszołomów opętanych pychą, poczuciem misji, potrzebą odreagowania potulności za czasów PRL, potrzebą wymierzenia sprawiedliwości, ale i chęcią zemsty. Ciąg mówców sunął bez końca, bo po kolejnych wystąpieniach zapisywali się ci, co już dali głos, by komuś »przyłożyć« albo odeprzeć ataki, mnożyły się oświadczenia osobiste, dochodziło do zamieszania na sali, używano potężnej części słownika epitetów i obelg, a także słów uroczystych z »narodem« i » Polską« na czele”.

W tych warunkach jedynym zdroworozsądkowym odruchem były rozmowy nad stworzeniem koalicji zdolnej do rządzenia. Niestety, wyłaniane większości były bardzo kruche i targane sprzecznościami, rządy trwały więc krótko. Olszewskiego niecałe pół roku. Suchockiej ponad 10 miesięcy. Plus dwie nieudane misje Bronisława Geremka i Waldemara Pawlaka. Taki był bilans pierwszego dwuletniego Sejmu III RP.

Wypłynęli na zadyszce

Jeśli się do tego jeszcze doda szalejące za oknami strajki z żądaniami płacowymi, największe w wolnej Polsce, sparaliżowaną komunikację, marsze gwiaździste, blokady dróg – mamy pełen obraz chaosu młodej, rodzącej się demokracji. Kuczyński tego akurat nie wspomina, ale jego bardzo realistyczna relacja z tamtego okresu przypomina mi, jak wiele osób występowało wtedy z Solidarności, rozgoryczonych także jej egoistycznymi protestami i porzuceniem odpowiedzialności za państwo.

To jednak prawdziwy cud, że Polsce udało się przez to wszystko przejść suchą stopą. Po szoku podziału na górze nastąpiło kompletne rozdrobnienie Solidarności. Spowodowało to niemożność nie tylko reformowania, ale po prostu i zwykłego rządzenia krajem. Słabe partie, słaby Sejm, słabe rządy i prezydent z zapędami dyktatorskimi – tak wyglądał obóz reformatorów po czterech latach od przełomu.

Już nigdy później nie udało się posklejać wielkiej Solidarności. Ostatnią taką próbą były w 1992 r. rozmowy nad stworzeniem postsolidarnościowej koalicji. To, co mamy dziś w polityce, to tylko najprzeróżniejsze odłamki i wspomnienia dawnej Solidarności, przetworzone przez czas i różne konstelacje polityczne. Każdy poszedł swoją drogą. Wprawdzie w 1997 r. obóz ten do władzy powrócił jako Akcja Wyborcza Solidarność i Unia Wolności, tyle że były już zupełnie inne – i Solidarność, i Unia.

Zadyszkę Solidarności w latach 1992–93 wykorzystali postkomuniści, którzy już w ostatnim okresie rządów Suchockiej jawili się jako ostoja demokracji, bo wielokrotnie byli „czynnikiem stabilizującym rząd”, czyli po prostu podtrzymywali go w Sejmie. Wiele osób z Solidarności uważało, i nadal tak uważa, że powrót postkomunistów do władzy – po wyborach parlamentarnych w 1993 r. i prezydenckich w 1995 r. – nastąpił za szybko. Acz obóz niechętny Solidarności dokonane przez nią zmiany zaakceptował i wszedł w koleiny nowego państwa. Nie był to proces na pewno przyjemny dla Solidarności, ale demokracji w Polsce nie zaszkodził.

Fundament zmian i reform był bowiem już bardzo mocny, mimo politycznego rozkładu formacji, która go położyła. I to musi przeważyć w całej ocenie tego pierwszego pionierskiego okresu, także nieszczęsnej dla Solidarności fazy schyłkowej lat 1992–93.

Z perspektywy czasu widać, że Solidarność była najmocniejsza, kiedy próbowała, ponad podziałami partyjnymi, organizować całą społeczną energię, słabła zaś, kiedy wdawała się w polityczne gry i układy. Dzisiaj związek pod przewodnictwem Janusza Śniadka znowu mocno wchodzi do polityki, po stronie PiS. Wydaje się, jakby temperament polityczny znów brał górę nad doświadczeniami z przeszłości i rozsądkiem.

 

 

Wojciech Mazowiecki dziennikarz, publicysta. Absolwent historii Uniwersytetu Warszawskiego. Pracował w „Gazecie Wyborczej” od początku jej istnienia. Od 2002 r. przez pięć lat szefował działowi krajowemu w „Przekroju”. Jest jednym z trzech synów premiera Tadeusza Mazowieckiego.

Polityka 24.2010 (2760) z dnia 12.06.2010; Ogląd i pogląd; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Kronika upadku Solidarności"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną