Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Złe wybory

Kampania niskich standardów

Transparenty niesione przez uczestników procesji beatyfikacyjnej ks. Jerzego Popiełuszki Transparenty niesione przez uczestników procesji beatyfikacyjnej ks. Jerzego Popiełuszki Maciej Łabudzki / Reporter
To jak dotąd najgorsza kampania wyborcza III RP. Nie dlatego, że nas zaskoczyła i z konieczności jest krótka. Dlatego, że toczy się na politycznych gruzach, które zostawiła po sobie IV RP.

Pierwsze okrążenie za nami. Drugie się zaczyna. W nim nadzieja. Pierwsze nam przecież zbyt wiele nie dało. Zdecydowana większość wyborców – jak zwykle – pozostała wierna ugruntowanym partyjnym lojalnościom. Ale kampania wyborcza to nie tylko wstęp do głosowania, to powinna być przede wszystkim wielka ogólnonarodowa debata o przyszłości. To z niej powinny wynikać nasze krzyżyki na kartkach wyborczych. A o czym my właściwie debatowaliśmy przez osiem tygodni kampanii?

Najpierw o tym, ile złej woli, winy i nieszczęścia było w tragedii smoleńskiej, oraz czy Rosjanie nam szczerze współczują. Potem o tym, czy Jarosław Kaczyński się zmienił, komu udzieli wywiadu, z kim, kiedy, gdzie i na jakich warunkach będzie debatował. To są tematy ciekawe. Ale dla psychologów, astrologów i ekspertów lotniczych. Dla wyborców nie mają większego znaczenia, bo z naszym losem nie mają wiele wspólnego. Mamy więc półtora miesiąca politycznej debaty w plecy.

Oswoiliśmy się z taką Polską, taką polityką, takimi wyborami. Bo regres ciągnie się latami. To się da wytrzymać. Tylko po co? Zwłaszcza że nie zawsze tak było. Proszę nie dać sobie wmówić, że teraz jest gorzej, bo większe jest polityczne napięcie lub gra idzie o większą polityczną stawkę.

W III RP stawka wyborów prezydenckich była z reguły większa niż w tym roku. Począwszy od 1990 r., gdy w drugiej turze Wałęsa zmierzył się z Tymińskim. Wtedy szło rzeczywiście o wszystko. I z tamtej kampanii wyborczej trudno być dumnym. TVP bez specjalnych ogródek grała do jednej bramki polując na Tymińskiego. Został po tym kac, który miał swój udział w budowaniu standardu kampanii 1995 r. Był to – przynajmniej jak na dzisiejsze czasy – standard niewyobrażalnie porządny.

Zanikające poczucie wstydu

Mam tutaj także osobiste wspomnienie. Z Piotrem Najsztubem robiłem wtedy w Dwójce program „Tok-Szok”. W odróżnieniu od dziennikarzy prowadzących dziś sztandarowe tokszoły nie mieliśmy dylematu, którego z kilkunastu kandydatów zaprosić do programu, a zarząd nie musiał w ostatniej chwili zawieszać i odwieszać programu z powodu zaproszenia któregoś kandydata. Bo żadnego z nich nie było nam wolno zaprosić. Wszyscy – bez względu na wyniki sondaży – zostali zaproszeni do codziennego wieczornego programu „Kandydaci w Dwójce”, gdzie przez dwa tygodnie kolejno przepytywali ich reprezentujący rozmaite opcje dziennikarze wszystkich publicystycznych programów. Każdego dnia mieliśmy w studiu innego kandydata.

O tym, jakiego dnia kandydat wystąpi, decydowało rzetelne losowanie. Podobnie o kolejności, w jakiej zadawaliśmy pytania. Formułę zaakceptowały PKW i KRRiT. Losowania nadzorowały sztaby kandydatów. Merytorycznie nikt nas nie kontrolował, bo rozkład dziennikarskich sympatii był dość zrównoważony, ale czas był egzekwowany z sekundową precyzją. Nie przypominam sobie większych wątpliwości czy sporów. Było oczywiste, że w publicznych mediach każdy zarejestrowany kandydat musi mieć równe szanse. Chociaż tych kandydatów było kilkunastu i były wśród nich postaci tak egzotyczne jak pan produkujący wszystkoleczące wkładki do obuwia, który wymyślił kosmiczny ustrój dla Polski.

Prezesem TVP był wtedy Wiesław Walendziak, nominat Wałęsy i ojciec chrzestny tzw. pampersów. Podobnie jak teraz trudno więc było powiedzieć, że mieliśmy politycznie bezstronnego prezesa. Zarząd też był koalicyjny, jak teraz. Kanały TVP również były politycznie identyfikowane. Inne media oburzały się, gdy partyjne zaangażowanie ponosiło np. Piotra Semkę i Jacka Kurskiego, których Walendziak sprowadził do TVP. Ale gdzie im tam było do Jana Pospieszalskiego, Anity Gargas, Rafała Ziemkiewicza czy Bronisława Wildsteina. Istniał jeszcze polityczny wstyd.

Na tle insynuacji, pomówień i oszczerstw, które Jedynka nadaje przez ostatnie lata, wyskoki pampersów to była bułka z masłem. Najgorsza ich przewina, jaką do dziś pamiętam, polegała na tym, że sfilmowali Adama Michnika wsiadającego do samochodu Jerzego Urbana i puścili to z wrednym komentarzem. Po „Misji specjalnej” na taką złośliwość nie mrugnąłby okiem pies z kulawą nogą. „Wiadomości” też miały wtedy trochę za uszami. Pamiętam, że Walendziak wyrażał ubolewanie, kiedy w relacji ze spotkań wyborczych kamera wrednie skupiła się na podnoszącej szklankę drżącej ręce Kuronia. Jako wielbiciel Jacka byłem oburzony. Wątpię, żebym dziś zwrócił na taki drobiazg uwagę.

Napięcie oczywiście wzrosło, gdy przyszło do drugiej tury. Wybór był naprawdę dramatyczny. Z jednej strony legenda Solidarności oferująca przywództwo raczej autorytarne i populistyczne – trochę w stylu Lecha Kaczyńskiego, ale z wielkimi zasługami w przeszłości. Z drugiej lider obozu postkomunistycznego, były peerelowski minister i szef SLD, za którym ciągnęła się sprawa rosyjskich pieniędzy. A Polska nie była jeszcze w NATO ani w Unii, demokracja była bardzo młoda i nieskonsolidowana. Dużo łatwej niż teraz było uwierzyć, że gra idzie o wszystko.

Kto wierzy w demokrację

A jednak Walendziakowi, stojącemu na czele Krajowej Rady Markowi Jurkowi i kierującemu PKW sędziemu Wojciechowi Łączkowskiemu nie przyszło do głowy, by w przeddzień ciszy wyborczej puścić pognębiający komunę panegiryk na cześć Solidarności.

Pointa była dziś niewyobrażalna. Przed drugą turą w gabinecie Wiesława Walendziaka spotkali się przedstawiciele sztabów Wałęsy i Kwaśniewskiego oraz PKW i Krajowej Rady. Chodziło o ustalenie warunków decydującej debaty. Gdy wszystko omówiono, pozostała jeszcze kwestia prowadzącego. Nikomu wtedy nie mieściło się w głowie, że takie wydarzenie mogą poprowadzić pani z grzywką oraz pan z przedziałkiem. Rozważano różne kandydatury. Każda budziła jakieś wątpliwości. Chodziło o autorytet, bezstronność, doświadczenie, spokój – bo przebieg debaty był nieprzewidywalny. Aż w pewnym momencie Włodzimierz Cimoszewicz – przedstawiciel sztabu Kwaśniewskiego – zaproponował, żeby debatę poprowadził Walendziak. I tak się stało.

Po IV RP czegoś takiego wyobrazić już sobie nie można. Nie dlatego, że prezes Orzeł nie jest dziennikarzem. Problem polega na stopniu upartyjnienia i usankcjonowanym urzędową tolerancją braku zaufania. Nie tylko odbiorcy przywykli bowiem, że publiczne media dbają przede wszystkim o interesy politycznych patronów. Dla regulatorów też stało się to naturalne. PKW, która za Łączkowskiego była dla nas postrachem, teraz spokojnie przygląda się nadużyciom. Sędziowie podlegają tym samym procesom społecznym co inni. Ale w tym przypadku może to być groźne. Bo media w zasadzie przestały zwracać się po opinie, a komisja w zasadzie im się nie narzuca.

Sędzia Kazimierz Czaplicki, który funkcję sekretarza PKW pełni od 1989 r., nazywa to rozluźnieniem kontaktów. W sferze medialnej Komisja praktycznie ograniczyła się do pilnowania bezpłatnych reklamówek i ciszy wyborczej. Za podanie objętej zakazem informacji, a nawet za stronniczą wypowiedź w sobotę lub niedzielę wyborczą redakcja może dostać gigantyczną karę. Za trwające przez całą kampanię konsekwentne dezinformowanie na korzyść jednych i niekorzyść innych kandydatów nic żadnemu prezesowi, dyrektorowi ani redaktorowi publicznych mediów ze strony PKW nie grozi. I ze strony Krajowej Rady także. Zainteresowanie Rady wyborami ogranicza się do monitorowania. Monitoring jest wyłącznie ilościowy. Przewodniczący Kołodziejski nawet nie pamięta, jakie regulacje Rady odnoszą się do tej kampanii. Przyjęto je dawno w jakimś innym składzie. Na równe szanse, bezstronność przekazu, neutralność wobec kandydatów obaj regulatorzy stali się obojętni. W przypadku Krajowej Rady nawet więcej.

Można to tłumaczyć nieporównanie większą siłą mediów komercyjnych, które 15 lat temu były w powijakach. Ale można by też było powiedzieć, że w miarę rozwoju rynku rola regulatorów powinna rosnąć – nie maleć. Najlepiej pokazało to zamieszanie wokół debat wyborczych. Nawet najczujniejszy dziennikarz miał kłopot, żeby po debacie napisać merytoryczną depeszę. Przekaz z głównej debaty w TVP był taki, że Jarosław Kaczyński się zdziwił, gdy do studia wszedł marszałek Komorowski, a Grzegorz Napieralski wypadł lepiej, niż oczekiwano.

Pomagać w decyzji

Gdyby chodziło o Galę BCC, bal Kawalerów Maltańskich albo o wyścig w Ascot z udziałem królowej, byłyby to ciekawe obserwacje. Ale to była prezentacja głównych kandydatów do najwyższego urzędu w ważnym europejskim kraju. Oczywiście, politycy chcą, byśmy kupowali wrażenia – nie programy. Co zrobią, mamy się dowiedzieć, gdy obejmą władzę. Ma to racjonalne jądro, bo świat zmienia się za szybko, by dało się przewidzieć, jakie np. stopy podatkowe będą dla Polski najlepsze za trzy lata. A poza tym w rutynowym przekazie stabloidyzowanych mediów trudno jest wyjaśnić szczegóły, np. komercjalizację szpitali), w których zwykle ukryte są diabły ważnych decyzji. Ale kupowanie wrażeń też może być groźne. Na przykład ludzie, którzy w roku 2005 głosowali na Polskę solidarną, dostali od PiS najbardziej niesolidarną reformę podatkową w dziejach III RP.

Teraz jest jeszcze gorzej. Cała kampania została sprowadzona do straszenia wyborców. PiS straszy Komorowskim i Tuskiem. PO straszy Kaczyńskim. Nikt nam już nic nie obiecuje. Prezesa PiS nie można nawet zapytać, co zrobi, bo wywiadów udziela tylko swoim wyznawcom. Oni trudnych pytań nie zadają. A my jesteśmy bezradni. Instytucje, które powinny zapewnić wyborcom możliwość poznania politycznej oferty, nie wykonują bowiem swoich obowiązków. Regres instytucjonalny zaszedł tak daleko, że upartyjnione władze mediów publicznych bezkarnie przyznały sobie prawo arbitralnego podejmowania decyzji w sprawie kampanii wyborczej. PKW i Krajowa Rada milcząco to zaakceptowały. Bronisław Komorowski dotknął istoty problemu mówiąc, że nie weźmie udziału w debacie, której warunki szef pisowskiej telewizji ustalił ze sztabem kandydata PiS. Wreszcie poszedł i chyba dobrze na tym wyszedł, czego nie można powiedzieć o wyborcach. Bo poświęciwszy godzinę nie staliśmy się ani o jotę mądrzejsi.

Teraz znów mamy prawie dwa tygodnie na podjęcie decyzji. Większość z nas ma ją za sobą, bo może głosować na kandydata, którego wsparła w I turze. Ale o wyniku zadecyduje mniejszość, której kandydaci nie weszli do II tury. Obowiązkiem publicznych mediów i regulatorów jest stworzenie tej mniejszości warunków do podjęcia racjonalnej decyzji. Czasu jest niewiele, ale cel nie jest nieosiągalny. By go osiągnąć, nie trzeba odkrywać Ameryki.

Wystarczy, że władze publicznych mediów i regulatorzy normalnie wykonają swoje obowiązki, czyli spotkają się ze sztabami i wspólnie wypracują formułę merytorycznych debat, które wyborcom ułatwią podjęcie racjonalnej decyzji. Jako wyborca bardzo chciałbym takie debaty zobaczyć. Nie tylko o służbie zdrowia, ale też nie tylko jedną ogólną debatę o wszystkim, czyli o niczym. Bardzo chciałbym usłyszeć, co obaj kandydaci powiedzieliby nam w prowadzonych przez sprawne i kompetentne osoby pogłębionych debatach o praworządności, gospodarce, sprawach międzynarodowych, ustroju politycznym i mediach, systemie zabezpieczeń społecznych i zdrowiu. Po takich pięciu wieczorach jako społeczeństwo mielibyśmy szansę podjąć racjonalne decyzje, utwierdzić się w swoich przekonaniach, zawahać, a przynajmniej – czegoś sensownego się dowiedzieć.

Proszę mi nie mówić, że czasu jest za mało. Między dwiema turami zawsze jest tyle samo czasu. I proszę nam nie wmawiać, że jest zbyt duże napięcie. Bo nie ma powodu, by było większe niż 15 lat temu. Co najwyżej instytucje są przez IV RP bardziej zdemoralizowane.

Polityka 26.2010 (2762) z dnia 26.06.2010; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Złe wybory"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną